Na półtora miesiąca na Syberię czy do Mongolii już nie pojadę.
Wiem tylko, że muszę podróżować – za każdym razem po to, aby powrócić. To oczywiście nie moja odpowiedź, tylko Markiza z „Pieśni o miłości i śmierci chorążego Krzysztofa Rilke”. Z tą różnicą, że ja wracam, a Markiz nie wrócił.
A kiedy się już powróci, jest się u siebie bardziej, niż gdyby się nie wyjeżdżało. Ale to nie jest sens podróży, to jest tylko sens jej zakończenia i wiem, że w samej podróży jest jeszcze coś więcej, i tego właśnie nie rozumiem.
Wiem, że ważne jest, aby się nie spieszyć, dobrze też nie zwiedzać zbyt wiele. Co wydaje mi się ważne, to marnować dużo czasu na spacery bez celu, w obcych kawiarniach i restauracjach, bo to szlachetne i godne marnotrawstwo. Nie chodzi przecież o to, by w kawiarni wypocząć, bo wypocząć można również za darmo w parku, jedząc bułkę z fast foodu. W kawiarni siedzi się bez celu i marnotrawi pieniądze, nie służy to niczemu, może poza udawaniem „klasy próżniaczej”, o której kąśliwie pisze Veblen, a ja jego kąśliwości nie rozumiem, bo jakaś ważna część człowieczeństwa wydaje mi się dziać w tym próżniactwie i marnotrawstwie.
W każdej prawdziwej podróży jest coś szlachetnie zbędnego. Prawdziwa podróż nie ma celu. Podróż jest marnotrawstwem czasu i brakiem sensu i ostatnio właśnie tak niepotrzebnie i bez sensu zajechałem do tytułowego Wilflingen.
To mała wieś w historycznej Górnej Szwabii, dziś administracyjnie w Badenii-Wirtembergii. Jawi mi się raczej jako maleńkie miasteczko, wsi w polskim rozumieniu tego słowa tam nie widziałem. Dla Ślązaka taka mikromiasteczkowość to żadna egzotyka, niewiele się to Wilflingen różni od moich Pilchowic, poza wielkością, na korzyść Pilchowic, i zamożnością wraz z jej konsekwencjami, na korzyść Wilflingen. Podobnie patrzą na siebie zamek, kościół i murowane na wpół kamienice, na wpół wiejskie domy, podobnie promieniście rozchodzą się uliczki. A kiedy spojrzę na przedwojenne fotografie Pilchowic lub kiedy posłucham wspomnień moich dziadków, podobieństwo jest jeszcze większe.
Nie pojechałem do Wilfingen specjalnie, tylko wracałem skądinąd, był jednak szlachetny absurd w tej podróży, bo aby do Wilflingen dotrzeć, nadłożyłem dobre trzysta kilometrów. A raczej nadłożyliśmy, bo podrzuciwszy wstępnym naszych zstępnych, oddawaliśmy się temu absurdowi samotni we dwójkę, moja żona i ja, podróżując w ten sposób po raz pierwszy od dwóch lat chyba.
Nadjechaliśmy do Wilflingen od zachodu. Przejechawszy kawałek Lotaryngii i Alzacji przekroczyliśmy Ren i wjechaliśmy w góry Schwarzwaldu, które rzeczywiście czarne są i zalesione, i bardzo po niemiecku mgliste i romantyczne. Tak bardzo, że gdybym woził takie płyty w samochodzie, to puściłbym sobie zaraz jakieś „Lieder” Schuberta, słuchał fortepianu i kobiet śpiewających po niemiecku o królu w Thule, o dziewczynie i śmierci albo o pstrągu; na szczęście nie wożę Schuberta w aucie. Zegara z kukułką, lokalnej specjalności, też nie kupiłem.
Potem zamiast gór i lasów były już głównie pokryte polami i łąkami wzgórza, podobne do siebie jak dwie krople wody miasteczka z -ingen w nazwie, a w każdym jakiś zajazd, wszystko prawie już po austriacku gemütlich. I w końcu, przy podwójnie bocznej drodze, znaleźliśmy Wilflingen, które nie różni się niczym od miasteczek okolicznych.
Oczywiście, nie zajechaliśmy tam przez przypadek. Absurd to nie przypadek. Pojechaliśmy do Wilflingen, bo chciałem zobaczyć miejsce, w którym przez pół wieku mieszkał Ernst Jünger, pisarz, którego książki są dla mnie ważne. Dotarłem więc do Wilflingen. Stoi tam dom, w którym przez pół wieku mieszkał Jünger, a potem umarł, a w domu urządzono martwemu pisarzowi muzeum, a ja go nie zwiedziłem, bo było zamknięte – i wcale nie żałuję, bo absurd całej tej podróży od razu wyszlachetniał.
Pochodziłem sobie dookoła, wesoły idiota, pytając sam siebie: no i cóżeś chciał tu zobaczyć, cóż? Naprzeciwko stoi zamek baronów Schenk von Stauffenberg, spojrzałem tylko przez parkan i poszliśmy dalej, do zajazdu Zum Löwen, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Zjedliśmy pieczeń z jelenia, podobno baron von Stauffenberg sam go zastrzelił. Właściciel zajazdu, nie rozumiejąc, że niepotrzebny nam w tej podróży sens, dzwonił na zamek i pytał, czy pan baron nie mógłby muzeum otworzyć i nas oprowadzić, bo tym się również zajmuje, oprócz strzelania do jeleni, a skoro specjalnie przyjechali, z daleka… Ale pan baron otworzyć nie mógł, bo musiał akurat jechać do lekarza i szczęśliwie jednak muzeum nie widziałem. Pana barona też nie.
Jelenia popiliśmy dużą ilością przejrzystego, szwabskiego schussenriedera, po czym syci i trochę pijani poszliśmy spać. Nazajutrz pojechaliśmy jeszcze na grób Jüngera, ale po co? Przecież nie wywoływać duchy. Leży martwy pisarz pod płaskim nagrobkiem z białego kamienia, na skromnym cmentarzyku, razem z dwiema żonami i dwoma synami. Nieopodal rośnie lipa, którą sam posadził na 20 lat przed śmiercią. A dookoła wzgórza, pola i zagajniki. I tyle całego Jüngera, więc po co nadłożyłem te trzysta kilometrów, żałosny jak nastolatka pielgrzymująca pod dom swojego idola, z nadzieją, że ujrzy chociaż cień jego w oknie? Przecież nie chciałem się niczego dowiedzieć, niczego zrozumieć, nie szukałem pożywki dla wyobraźni, na muzeum nawet mi nie zależało. Pieczeń z jelenia mogłem zjeść w wielu innych zajazdach, dobrego piwa też jest się gdzie w Niemczech napić. Więc po co?
Po nic. Było wspaniale.
Szczepan Twardoch, pisarz. Jak twierdzi: „Pogodnie rozczarowany prawie wszystkim poza literaturą i miłością”. Od kilku stuleci mieszka na Górnym Śląsku. Bywał również publicystą i redaktorem w wydawnictwie. Opublikował m.in. „Wieczny Grunwald, powieść zza końca czasów”, która bynajmniej nie jest powieścią historyczną, a ostatnio zbiór opowieści „Tak jest dobrze”.