Były minister edukacji Luc Ferry oskarżył innego ministra (nie podając wszakże, z obawy przed procesem o zniesławienie, jego nazwiska) o udział w orgii z nieletnimi chłopcami w Marakeszu.
Nie ma większego znaczenia, czy jakiś polityk rzeczywiście został przyłapany w trakcie orgii (stawiam dolary przeciw orzechom, że jakiś został) i czy chodzi o tego samego ministra, który niedawno nieopatrznie przyznał się w autobiografii do seksturystyki, a potem wycofywał się rakiem, że „chłopcy byli pełnoletni”. A on się, zapewne, nie zaciągał. Chodzi raczej o to, że orgia w Tajlandii czy w Maroku jest kolejną odsłoną „zabicia mandaryna”.
Rastignac, kuszony przez arcyłotra Vautrina, podczas jednej z przechadzek pyta swojego kolegę Bianchona o etyczną zagwozdkę z pism Rousseau. Pytanie to sięga samej istoty człowieczeństwa i empatii: co byś zrobił, gdybyś mógł zyskać fortunę za sprawą śmierci jakiegoś starego chińskiego mandaryna i gdybyś mógł go zabić bez żadnych konsekwencji ani wysiłku, jedynie siłą woli? Czy poświęciłbyś go dla swojego szczęścia?
Nie ma większego znaczenia, że Balzac się pomylił (co zresztą często mu się zdarzało) albo celowo przypisał swój pomysł oświeceniowemu filozofowi – bowiem dylemat nie został wcale wzięty z Rousseau, ale jest raczej odbiciem wątpliwości Adama Smitha, który pytał, czy ktokolwiek w Europie przejąłby się wielkim trzęsieniem ziemi w cesarstwie Chin, i odpowiadał sobie, że każdy bardziej dba o własny mały palec niż o miliony ginące w dalekim kraju. Ważny jest sam problem: na ile odległość i związana z nią bezkarność (a przynamniej poczucie bezkarności) wpływa na nasze etyczne wybory?
Dylemat Rastignaca wydaje się dziś łatwy do rozstrzygnięcia, ale w swoich czasach oczywisty nie był. Chińczycy często pojawiali się w oświeceniowej literaturze jako dyżurni obcy, a zatem obcy w jakimś sensie oswojeni – kiedy jednak Wolter pisał, że naszymi bliźnimi są nie tylko chrześcijanie innych wyznań, ale i Turek, Chińczyk czy Żyd, formułował zdanie tonem paradoksu. Dopiero przemiany kolejnych dwóch stuleci upowszechniły to przekonanie – ale daleka podróż wciąż pozwalała je zignorować. Jak to ujmowali lapidarnie Rosjanie: „Bóg wysoko, car daleko”: karzące oko zwierzchności, zarówno tej metafizycznej, jak i doczesnej, nie obejmuje małego miasteczka z dala od stolicy, gdzieś w tobolskiej guberni. Czy wioski krajowców w Kongo. Zawsze były jakieś peryferie, dzikie pola, kolonie, gdzie można było sobie pohulać, zawieszając na kołku etyczne normy razem z korkowym kapeluszem.
Tymczasem okazuje się, że nie ma takiego Tobolska, takiego Marakeszu, takiego Konga, gdzie mandaryn mógłby zostać zgładzony bez zostawienia śladu. Historia ostatnich dekad to historia wywlekania trupów mandarynów z rozmaitych szacownych szaf: kolonialne rzezie i obozy koncentracyjne, zagłady całych narodów, nieprzebrane okrucieństwa, których echa sto lat temu nie miały prawa dolecieć do eleganckich metropolii; gułagi i ukryte w lasach komory gazowe; Jedwabne i Wołynie; orgie w Marakeszu i tajskie masażystki, które pozwalały „ulżyć sobie” kolejnym pokoleniom dżentelmenów w surdutach, marynarkach i sportowych blezerkach, bez względu na orientację i upodobania; bunga-bunga w zacisznej willi.
Przyczyn tego wywlekania jest sporo: rozpad dawnych, solidnych hierarchii, zmów milczenia i systemów wzajemnej opieki uprzywilejowanych grup. Wzrost siły mediów, które coraz mniej krępowane oficjalną i nieoficjalną cenzurą pomogły obalić niejednego kolosa, od Nixona po Strauss-Kahna. Ale przede wszystkim chyba nowe technologie, które – zgoda – ograniczają naszą wolność, wprowadzając powoli rozwiązania z „Raportu mniejszości”, pozbawiają nas prywatnego życia i prawa do tajemnicy, mogą stać się śmiercionośną bronią w rękach złego reżimu, ale, równocześnie, ostatecznie kładą kres czasom odległych mandarynów. I nie mówię tylko o technikach tropienia, badaniach śladów DNA z miejsca przestępstwa, o satelitarnych zdjęciach, na których widać niedopałek, o systemie monitoringu na ulicach i w sieci, ale i o globalizacyjnej bliskości.
Każdy mandaryn, na którego podniesiesz rękę, może być u znajomych twoich znajomych na Facebooku. Każde zdjęcie z radosnej zabawy w tajskim klubie masażu wzburzone fale netu mogą wyrzucić na biurko twojego przełożonego, podwładnego albo policjanta z najbliższej komendy. To, że deportowałeś Żydów do Dranicy i Auschwitz, może wyjść po latach i pójdziesz siedzieć. Rzeź, którą przeprowadziłeś w małym miasteczku, może zostać opisana w gazecie, drogi generale, i twoja ukochana córka może popełnić samobójstwo jak córka Mladicia. Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta. A w każdym razie ten czy ów.
Strach przed utratą prywatności nie jest niczym nowym: kiedy w XVIII w. markiz Esquillace wprowadził w Madrycie oświetlenie uliczne i zakazał noszenia kapeluszy z szerokimi rondami i peleryn, chodziło o to samo; wybuchły zamieszki, latarnie zrąbano, a na pikach obnoszono odcięte głowy gwardzistów w kapeluszach. Ale zniesienie anonimowości jest równocześnie potwierdzeniem wiary większości systemów etycznych: zło i dobro wyrządzane jest raz na zawsze, krzywda i zasługa istnieją niezależnie od tego, czy zostaną wykryte, czy nie, czy miały świadków, czy ich nie miały. Przelana krew woła. I bywa, że dowoła się po pięćdziesięciu, stu czy dwustu latach.
Może zatem nawet w czasach Rastignaca nie było żadnego mandaryna tak dalekiego, by można go było zabić bez śladu, bez kary? Jest w tym jakieś pocieszenie.
Jacek Dehnel, pisarz (ostatnio wydał powieść „Saturn”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego został w tym roku Młodym Ambasadorem Polszczyzny.