Skąd ta wiara? Tyle już razy ogłaszano jego śmierć i wciąż żywy? Otóż, chyba, wygląda na to, że żywy, ale stuletni i przez rurkę trzeba mu informacje podawać lub może przez kroplówkę. Niedobitki. Zdecydowanie nie pójdą do Empiku i nie kupią drogiego dodatku. Ilekroć staram się sobie wyobrazić prawdziwego, tradycyjnego inteligenta, nieodmiennie staje mi przed oczami taki obraz: Warszawa, dobra, stara ulica, np. Wiejska, neon Czytelnika, idzie sobie jakiś zgarbiony Tadeusz Konwicki w kapeluszu, kupuje w kiosku prawdziwą, papierową gazetę, np. „Tygodnik Powszechny”, siada w kawiarni, rozwiera nieporęczne płachty papieru, pali. W kawiarni jednak jest zastanawiająco pusto. Postinteligenci prędzej spotkają się w nocnym klubie.
Co to takiego postinteligent? Jak zawsze z przedrostkiem „post” jest problem: z jednej strony sygnalizuje on kontynuację, z drugiej – negację. Tak więc można postinteligenta tłumaczyć na dwa przeciwstawne sposoby: to, co zostało z inteligenta, nowe pokolenie inteligentów, lub: odwrotność inteligenta, dzisiejsza jego podrabiana i farbowana na różowo wersja. Osobiście bliżej mi do tego drugiego rozumienia.
Postinteligent to właściwie każdy z nas. Nic już nie zepsuje w kulturze, bo i tak panuje w niej od wielu lat. Nie wierzy w kanon literatury i kultury, którą „każdy znać powinien”, lecz w otwarty zbiór, coś jak YouTube, a do kultury zaliczy właściwie każdy tekst, każde nagranie, reklamę, nalepkę i ulotkę. W tym można najwyżej grzebać, ale tego się nie ogarnie. Tak więc – w przeciwieństwie do tradycyjnego inteligenta – nasz postintelignet nie wierzy w słowo „nie wypada”. Dawniej nie wypadało nie znać tego czy owego. Ale weźmy choćby literaturę. Swego czasu Dariusz Nowacki powiedział gdzieś, że ostatnim dziełem, jakie wypadało znać wszystkim, było bodajże „Imię róży” Umberto Eco. Potem wszystko się poplątało.
Dawny inteligent, np. lekarz, wiedział, że ma znać kanon muzyki poważnej, najważniejsze nowości z (poważnej) literatury światowej i polskiej, najważniejsze spektakle teatralne, filozoficzne koncepcje itd. Do takiego właśnie odbiorcy te twory były kierowane. W piosenkach Kabaretu Starszych Panów pełno było aluzji, do których rozplątania trzeba być obeznanym z podstawowym kanonem inteligenta. I ten obieg nadawczo-odbiorczy działał sobie bez zarzutu do końca lat 80. Potem wszystko się posypało. Jak? Historia tego „posypania się” nie została chyba jeszcze opisana dokładnie w żadnej książce. Sam wyłapuję tylko jej fragmenty.
Najłatwiej opisać zmienione podejście do kultury, w której każdy jest fanem jakiegoś małego stylu czy ruchu estetycznego, na podobieństwo subkultur młodzieżowych (postinteligent jest wiecznie młody). A więc kultura jako wielki Empik czy wielka wyszukiwarka. Nikt nie ma ambicji panowania nad całością. Dla mnie, jako dla pisarza, oznacza to tyle, że moim głównym zadaniem jest stworzenie wokół siebie kręgu rozumiejących mnie odbiorców, a nie zabieganie o nagrody czy wejście do kanonu. Duża liczba odbiorców oznacza dużą sprzedaż i możliwość życia z pisania.
W literaturze wszystko zaczęło się od stopniowego rozmydlania różnic między sztuką wysoką i niską, z czego rodziły się wszelkiego rodzaju powieści środka. Do czytania, ale mądre. Bez specjalnych utrudnień odbiorczych (więc na szczęście sprzedajne), a jednak, jakby jakiś wyedukowany krytyk chciał poszukać, to coś tam dla niego na drugim planie na pocieszenie zakamuflowano. Trudniejsze od Whartona, ale lżejsze od prozy eksperymentalnej. I kolorowo opakowane.
Ale zmiany szły wielotorowo i objęły także obyczaje. Pamiętam, jak w latach 90. po raz pierwszy poszedłem na siłownię i, naiwny, zastanawiałem się, czy to pisarzowi wypada. Co by pomyśleli o mnie inni, gdyby dowiedzieli się, że ja, zamiast do teatru, zamiast na koncert, to na siłownię? Zupełnie nieświadomie zanotowałem wtedy pierwsze odejście od inteligenckiego trybu życia, pierwszy krok ku wesołemu „post”. Bo właśnie ten „post” nie jest przygarbiony, nie musi palić papierosów ani pić wódki, może spokojnie ćwiczyć i dbać, jak ci amerykańscy profesorowie filozofii, którzy w przerwie na campusie chodzą ze studentami na siłownię. Nie musi być zgarbiony, to bardzo ważne. Na szczęście, nie musi być pokłóconym ze światem Wojaczkiem, co było obowiązkowe w modelu modernistycznym. Może to być wiecznie ironiczny i uśmiechnięty krytyk muzyczny, pojawiający się w mediach w koszulce ze swoim ulubionym zespołem. Ironia nie pozwala mu traktować poważnie ani siebie, ani kanonu, ani sztuki. Nie rozumie literatury (muzyki czy czym tam się zajmuje) jako sprawy narodowej, bo wie, że jeśli za granicą kończy się rap, to będzie się kończył i u nas.
I tu dochodzimy do najważniejszego: postinteligent nie widzi żadnej granicy pomiędzy kulturą a popkulturą. Może się zachwycić reklamą i ziewać nad najnowszą powieścią uznanego pisarza. Może upaść na kolana przed sztuką użytkową i wykląć wernisaż uznanego malarza. I co gorsza, może mieć rację.
Nikt nie pojmuje tych zmian lepiej od redaktorów tygodników. Były one ulubioną czytanką inteligenta, stały się ulubioną czytanką postinteligenta i przeszły takie same przemiany. Niedobitki inteligentów biły na alarm, że za krótkie artykuły, za dużo obrazeczków, w dziale kultury piszą o Rambo, jeśli nie o celebrytach, reklamach, cudach na kiju. Czy nie tak było? Było. Kto pisał? Postinteligenci na usługach wrogich sił...
Michał Witkowski – postinteligent, pisarz środka i Andrzej Gołota polskiej prozy. Debiutował zbiorem opowiadań „Copyright” (2001), wydał powieści: „Lubiewo” (2005), „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” (2007), „Margot” (2009) i zbiór opowiadań „Fototapeta” (2006). Mieszkał w Warszawie, obecnie wrócił na stare śmieci do Wrocławia, gdzie pisze kryminał.