Eskimosi otwierali następną flaszkę, a stewardesa Nunu prezentowała instrukcje obsługi kamizelki z gwizdkiem. Tak ponoć trzeba, na wypadek gdyby samolot wpadł do oceanu. Nunu przedstawiała ten skecz po duńsku i po eskimosku. Nikt oprócz lokalnych nie rozumiał tych języków. Za to pięknie gwizdała w ten gwizdek i włoski kolega kazał jej kilka razy zagwizdać. Nunu tego samego wieczora padła jego łupem. To wspaniałe uczucie lecieć sobie nad górami lodu, które topnieją, pozostawiając po sobie błękitne kręgi w stalowej powłoce oceanu, to niesamowite patrzeć na czubki granitowe przykryte śniegiem we wrześniu i próbować pojąć, co tu się stało z nazwami, i myśleć o Grenlandii jako o zielonym lądzie.
Dolatujemy do Kulusuku, samolot siada spokojnie na pasie małego lotniska. Wychodzimy. Śnieg i krystalicznie czyste powietrze. Odurza, aż płuca bolą. Na lotnisku odprawa celna, nie widzę tu lokalnych, sami biali. Można sobie kupić trochę alkoholu i papierosów bez cła i dostać stempelek do paszportu, tym razem po angielsku. Kulusuk the gate to Greenland. I wychodzimy, ale przed lotniskiem nie czekają taksówki, przed lotniskiem czekają eskimoscy chłopcy i psie zaprzęgi, to są lokalne taksówki. Jesteśmy we wsi, przy sklepie czeka na nas Johann i Johanna, para islandzkich antropologów na stypendium badających lokalną wspólnotę.
Ponoć Eskimosi mieszkający w tych okolicach zostali stosunkowo późno odkryci przez białych, z tego powodu jest w nich ta prawdziwa pierwotność, która wyparowała z ich braci zamieszkujących zachodnią Grenlandię i tereny na północy zdewastowane przez bazy amerykańskie. W wiosce jest sklepik i poczta, ekspedientka ma dwie prace, choć jedną wypłatę. Ten sklepik to coś bardzo dziwnego, bo na półkach leży amunicja, obok strzelby, gazety pornograficzne, alkohol i skondensowane mleko z datą ważności do końca świata. Johann prowadzi naszą wycieczkę do miejsca, w którym mamy spać, jakaś wilgotna altanka bez ubikacji, a śpimy na podłogach. Wieczorem ma być występ. Przyjdzie szaman z bardzo dobrej szamańskiej rodziny o długich szamańskich tradycjach. Ma tańczyć z bębenkiem i śpiewać, za alkohol ma występować. Johann powiedział, że jak mu będziemy długo lali, to będzie długo tańczyć. Dziewczyny trochę załamane warunkami higienicznymi. Tylko Włoch, czując się jeszcze czystym, zniknął z Nunu na dwie godziny w jej domku.
Kulusuk jest pełen dzieci. Są wszędzie. Nie znają dyscypliny, rządzą wsią. To typowe dla Eskimosów, szkraby muszą mieć prawdziwe dzieciństwo. Doprowadziły szwedzką nauczycielkę do załamania nerwowego, a duńskiego pastora do opuszczenia parafii. Ponoć wchodzą i wychodzą oknami podczas lekcji. Wchodzą i wychodzą, kiedy chcą. Z nabożeństwem było tak samo. Osada jest pełna psów. Są przykute długimi łańcuchami do kamieni i skał. Przeraźliwie ujadają. Pewnie z głodu, bo nie widziałem, żeby im ktoś dawał jeść. W Kulusuku jest mały port. Lokalni mają łódki i polują na foki. Mięso fok stanowi podstawę diety. Widziałem, jak wyciągają tłuste cielska, zakrwawione balerony w futrach, oprawiają je i jedzą słoninę z mięsem na surowo.
We wsi jest cmentarz, dziwny cmentarz. Kopczyki z kamieni i krzyże, ale bez imion, nazwisk, dat. Eskimosi wierzą, że te wszystkie napisy nie mają znaczenia. Pewnie mają rację...
Wieczorek artystyczny. Przyszedł szaman. Rozebrał się do połowy, założył sobie przepaskę na włosy, wziął w dłonie pałkę i płaski bębenek, zaczął stukać i śpiewać, a robił to jeszcze piękniej, kiedy wypił trzecią szklankę wódki. Johann mówił, że on może wszystko wytańczyć, że Bóg go słucha, przynajmniej tak sądzi wioska. Widać, że szamanowi spodobała się obecność białych kobiet, to dla nich wykonuje ten taniec o wyraźnym zabarwieniu erotycznym, to przed nimi kręci biodrami i łapie się za prącie w przerwach. Dziewczyny się wstydzą, a on dalej i dalej, pije coraz więcej i wznosi prośbę przed Wielkim Duchem o orgazm dla cioci Zosi i cioci Helenki. Widzę wielkie oczy mojego włoskiego kompana, podchodzi do mnie, mówi, że musi wyjść, boli go brzuch. Toalety nie mamy, trzeba gdzieś na śniegu... Szaman pada przed jedną z Niemek, zaczyna lizać jej buty. Wtem krzyk, jakby kogoś mordowali, a po krzyku zaczyna się ujadanie psów, setki gardeł zgłodniałych zaprzęgowców. Wybiegam na zewnątrz i widzę mojego Włocha, który sunie przez śnieg ze spodniami w garści. Dobiega. Dyszy. Pytam, co się stało. Ma diabła w oczach. Nie może dojść do siebie, nie może złapać oddechu, aż wreszcie, po chwili, mówi, że kiedy skończył, poczuł, że coś oblizuje mu tyłek, a potem podskoczył i zobaczył zaprzęgowego psa, który w kilku kęsach połknął, to co pozostawił na śniegu.
Na ławce przed opuszczonym kościołem siedziało trzech starców, jeden z nich trzymał flaszkę Absolutu w dłoniach. Obszedłem okolicę. Widziałem orły unoszące się nad zatoką prowadzącą do Amasaliku, widziałem foki bawiące się przy brzegu, widziałem swoje odbicie, odbicie twarzy z zatwardzeniem, bo mnie przytkało po relacji Włocha. Kiedy wróciłem z obchodu, ci sami starcy leżeli już pod ławką. Na ławce stała opróżniona butelka po szwedzkiej wódce.
Pewnego dnia znalazłem w swoim komputerze tajemniczy list od wydawcy. Pytał mnie, czy nie znam jakiegoś szamana. W tym czasie masowo płonęły lasy na zachodnim wybrzeżu, ogień zbliżał się do jego domu. Pisał, że czeka na cud, bo strażacy, samoloty, helikoptery nie dają rady. Chwyciłem za telefon. Wykręciłem numer Johanna w Kulusuku, poprosiłem go, żeby pogadał z szamanem. Niech szaman wytańczy deszcz dla poety. Długo nie trzeba było czekać. Następnego dnia zachodnie wybrzeże zaczęło zamieniać się z piekła w bajoro.
W magię nie wierzę albo przynajmniej nie wierzyłem, dopóki nie odwiedziłem Kulusuku.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967 r.). W 2003 r. ukazał się zbiór jego opowiadań „Stacja Bielawa Zachodnia” (wznowiony później pt. „Wariat”). Rozgłos przyniósł mu „Dom Róży. Krýsuvík”. W 2007 r. opublikował powieści: „Kołysanka dla wisielca” i „Raz. Dwa. Trzy”. W tym samym roku był nominowany do Paszportu POLITYKI. W październiku 2009 r. ukazała się jego nowa powieść „Rzeczy pierwsze”. Spędził 10 lat w Islandii, teraz mieszka w Wiedniu.