Dlaczego Dominika nie żyje? Bo jej rodzice są nie dość bogaci, by bez wahania prywatnie wzywać do dziecka lekarza? Bo nie byli prywatnie ubezpieczeni w prywatnym pogotowiu? Bo nie stać ich na samochód i taksówkę, żeby zawieźć dziecko do odległego szpitala? Bo publiczna służba zdrowia musi oszczędzać na wyjazdach karetek? Bo prywatny kontrahent NFZ miał na dyżurze mniej lekarzy, niż przewidywał kontrakt? Bo tej niesolidności zawczasu nie odkryto? Bo za niskie są wyceny ratownictwa, doraźnej pomocy, pediatrii? Bo wbrew założeniom lekarze rodzinni nie świadczą nocnej pomocy? Bo system doraźnej pomocy nie odróżnia dzieci od dorosłych?
Te pytania narzucają się pewnie każdemu, kogo poruszyła historia 2,5-letniej dziewczynki, która umarła, bo pomoc przyszła za późno, choć bez problemu powinna była przyjść wcześniej. Na każde z tych pytań odpowiedź jest mniej lub bardziej pozytywna. Eksperci zapewne opracują raport, który wykaże, że system ma luki i niedomogi, a dostęp do opieki ze środków publicznych jest (wbrew konstytucji) nierówny. Zależy od zamożności i miejsca zamieszkania. Urzędnicy coś doregulują, zaostrzą nadzór i sankcje. Może sypną grosza, jeśli się utrzyma wzburzenie Owsiaka i opinii publicznej. Ale niewiele się zmieni. Nawet jeżeli zmiany zostaną wprowadzone, pieniądze wydane, przepisy uchwalone.
W systemach tak zwanych usług publicznych nic się istotnie nie zmieni, jeżeli nie zmieni się jedno: cel ich funkcjonowania. Służba zdrowia jest tu najbardziej wyrazistym i dramatycznym przykładem. Pararynkowa gra, w której biorą udział pielęgniarki, lekarze, dyrektorzy, NFZ i Ministerstwo Zdrowia, została tak zaprojektowana, że liczą się tylko pieniądze i procedury.