Społeczeństwo

Gra w GROM

Jak żołnierze GROM stali się bohaterami gry komputerowej

„Pierwszym punktem produkcji gry jest dokumentacja zdjęciowa. Postać należy sfotografować w niezliczonej ilości póz i gestów”. „Pierwszym punktem produkcji gry jest dokumentacja zdjęciowa. Postać należy sfotografować w niezliczonej ilości póz i gestów”. materiały prasowe
Już za miesiąc każdy na świecie będzie mógł walczyć jak żołnierz GROM – przynajmniej w sieci. Ale jak sprawić, żeby rozgrywka była możliwie realistyczna, a tajemnice specjalnej jednostki zachowane?
Naval na żywo, to jego postać drobiazgowo przeniesiono do gry wideo.Wojciech Woźniak/Archiwum Naval na żywo, to jego postać drobiazgowo przeniesiono do gry wideo.
1,4 mln- tyle osób może kupić (zdaniem analityków z firmy Cowen&Company) „Medal of Honor Warfighter” i będzie miało szansę wcielić się w gromowca.materiały prasowe 1,4 mln- tyle osób może kupić (zdaniem analityków z firmy Cowen&Company) „Medal of Honor Warfighter” i będzie miało szansę wcielić się w gromowca.

Rok temu na skrzynkę mailową GROM przyszła wiadomość od amerykańskiej firmy Electronic Arts, czołowego producenta gier wideo na świecie. Ludzie z EA pytali, czy jeden z bohaterów ich najnowszej gry może być żołnierzem GROM? W jednostce dopiero po miesiącu zorientowali się, kto tak naprawdę do nich napisał i co im zaproponował. Spotkanie, a raczej zderzenie ludzi od cyberdemolki z realnym odpowiednikiem przyniosło jeszcze trochę zabawnych efektów, z których zaledwie kilka zobaczyć można będzie w grze „Medal of Honor Warfighter”. Na 25 października zaplanowana jest światowa premiera pierwszej współczesnej gry, w której bohater będzie nosił biało-czerwoną flagę. A raczej szaro-czarną, bo wszystkie naszywki GROM utrzymane są w kolorach maskujących.

Strzelanka pomyłek nie wybacza

Producenci gry i gromowcy o swoim pierwszym spotkaniu opowiadają oględnie. Czytając między wierszami, można odnieść wrażenie, że przyjęcie ze strony GROM nie było wylewne. Jednostka długo przekonuje się do ludzi. Unika medialnego szumu. Ale ostatnie lata nie były dla niej łaskawe. Zabrano jej własny budżet, drastycznie zmniejszyła się liczba chętnych do służby. Propozycję od EA postanowiono wykorzystać na podpromowanie marki. Ale na własnych warunkach. Zgodę na wejście w projekt, po uzgodnieniach z Ministerstwem Obrony Narodowej, wydał dowódca jednostki. Żeby nie burzyć pracy firmy, wybrano operatorów, którzy właśnie żegnali się z JW 2305. W jednostce odbyła się debata, co można pokazać, a o czym w ogóle nie będzie mowy. Okazało się, że lista rzeczy, których nie można, była tak długa, że skupiono się na tej drugiej. Tym bardziej że miała zaledwie trzy punkty. Uznano, że można pokazać ekwipunek podstawowy operatora. Jego zasłoniętą twarz i kilka gestów z bronią. Czyli właściwie nic. Nic, o czym nie można by przeczytać w Internecie. Ale okazało się, że nawet tych parę drobiazgów wystarczy, żeby przyciągnąć dziesiątki graczy. Już w przedsprzedaży gra radzi sobie świetnie.

Pierwszym punktem produkcji gry jest dokumentacja zdjęciowa. Postać należy sfotografować w niezliczonej ilości póz i gestów. A później jeszcze obfotografować każdy najmniejszy element, który miała na sobie. Grafik z płaskich zdjęć musi stworzyć bohatera i przedmioty o cechach 3D. Gracz nie tylko będzie strzelał z pistoletu, ale może go obejrzeć z każdej strony. Będzie wyciągał z niego magazynek. Trzeba uwzględnić, w których elementach może odbijać się światło, a w których miejscach farba wytarta jest od używania.

Kto chce zarabiać dziesiątki milionów dolarów na swojej grze, musi stworzyć poczucie autentyzmu. Zwłaszcza w strzelankach, których producenci od kilku lat prowadzą między sobą zaciekły wyścig na efekty i techniczne możliwości.

Graczy są setki tysięcy, z czego wielu to fascynaci. Choć większość z nich nigdy nie trzymała w ręku karabinka, świetnie wiedzą, po której stronie ma przełącznik ognia. Ci bardziej zaawansowani komentują nawet takie kwestie, jak odgłos broni po wystrzeleniu ostatniego pocisku. O każdej pomyłce bardzo szybko robi się głośno na forum gry, a to zagraża powodzeniu finansowemu przedsięwzięcia, z budżetem liczonym w milionach dolarów. Dlatego żaden duży producent nie pozwoli sobie na stworzenie gry bez profesjonalnych konsultantów.

W wypadku nowej odsłony „Medal of Honor” o pomoc zwrócono się do byłych żołnierzy Navy Seals (to ci, którzy zabili Osamę ibn Ladena, a później napisali o tym kilka książek, z różnymi wersjami wydarzeń). To właściwie im Polacy zawdzięczają udział w grze. Kiedy reżyser gry postanowił ją umiędzynarodowić, konsultanci jako pierwszą jednostkę wymienili GROM. Później dodali jeszcze 10 innych. Ale GROM traktowany był na specjalnych zasadach. W sumie trochę po znajomości. Jakby nie było w 2001 r. sealsi razem z gromowcami ramię w ramię likwidowali armię Saddama Husajna. W pierwszych założeniach Polacy mieli dostać nieco mniej wysublimowaną postać – demolition man (siejący zniszczenie). Stanęło na tym, że dostaną szturmowca.

Czy mogę wysadzić państwa drzwi?

W dążeniu do jak największego autentyzmu zorganizowano całodniową sesję, która miała szanse na zakończenie bez happy endu. Wybrany do zdjęć operator GROM o pseudonimie Naval po kilku godzinach zaczął mierzyć w fotografa z taką żarliwością, że trudno było ocenić, na ile jeszcze pozował. Ale dzięki temu zdjęcia wyszły tak dobre, że jedno z nich postanowiono dać na okładkę polskiego wydania gry.

Pewne niuanse użyte w grze mówią o GROM więcej, niż może chcieli powiedzieć. Kamizelka kuloodporna Navala różni się od tych, które można spotkać w polskim wojsku. W GROM każdy sam decyduje, jaki chce mieć ekwipunek czy kamizelkę. Tylko podstawowy karabinek jest ten sam dla wszystkich. Ostatnio Heckler and Koch 416. Wcześniej amerykański M4. A na samym początku wystarczyć musiał zwykły kałasznikow.

Jeśli chodzi o kamizelkę, Naval wybrał wzór brytyjskiej firmy, który sam lekko udoskonalił. Do zdjęć założył gogle taktyczne, których taśma nieco mu się przekrzywiła. Producenci uznali, że tak miało być. Gracz będzie się więc wcielał w postać, u której taśma gogli jest nieco przekrzywiona. Ale to akurat niewiele mówi o jednostce. Może trochę o Navalu, który o sobie z kolei mówi niechętnie. A pewnie miałby o czym, biorąc pod uwagę, że w GROM służył 14 lat. Z czego ponad połowę spędził na misjach zagranicznych (cztery razy w Iraku, trzy razy w Afganistanie i jeszcze kilka innych „robótek”, jak mówią w jednostce). Za swoje czyny został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego (wyżej w czasie pokoju się nie da). Ale za co konkretnie został odznaczony? Mówi, że nie pamięta.

Pamięć dopisuje mu jedynie do momentu zgłoszenia się na selekcję do GROM. To była jeszcze stara selekcja, która odbywała się w Bieszczadach. Trwała tydzień, w trakcie którego spał parę godzin. Poszedł na nią w pikowanej kurtce i przemysłowych butach. Przed deszczem chował się w foliowym worku na gruz. Taki miał wtedy sprzęt. Na selekcji utwierdził się w przekonaniu, że trafił do odpowiedniego miejsca. Choć instruktorzy ani razu nie podnieśli głosu na uczestników, nie wyzywali ich, to ukończyło ją zaledwie kilka z 90 osób. Najszybciej odpadli słabi psychicznie, na których zresztą najbardziej polowano. Instruktorzy chodzili za ludźmi i mówili im: Daj spokój, nie dasz rady, po co się tak męczysz. Navala bardzo to dopingowało. Innych – przeciwnie.

Po wielu godzinach bez snu instruktorzy pozwalali się kłaść. Po kilku minutach budzili grupę i pytali, kto chce zrezygnować, bo czeka ich kilkugodzinny marsz. Ci, którzy wystąpili, musieli wrócić do domu. Reszta mogła się położyć spać. Na deser urządzono im maraton. Ale uznano, że tak dobrze im poszło, a słońce tak ładnie świeciło, że szkoda marnować dnia. Pozwolono im przejść dodatkowe 10 km. Ci, którzy wówczas zrezygnowali, nie wiedzieli, że zrobili to na dwie godziny przed końcem tortur. Naval, który z wykształcenia był ślusarzem-spawaczem, trafił do jednego oddziału z byłym prokuratorem, architektem, humanistą. Te 14 lat zmieniło jego życie. Skończył studia. Zmienił się również jego sposób patrzenia na świat. – Zanim wejdę do jakiegoś budynku, odruchowo sprawdzam, jak montowane są drzwi. Zastanawiam się, jakiego trzeba by użyć ładunku, by je skutecznie otworzyć, i gdzie najlepiej go podłożyć. Nie wiem, czy to jest normalne. Ale tak zostałem wyszkolony – mówi Naval.

Ameryka rekrutuje wirtualnie

Kilka gigabajtów materiału zdjęciowego z sesji z operatorem GROM przesłano do kalifornijskiego studia Danger Close, które produkuje „Medal of Honor Warfighter”. Po wstępnej obróbce zaczęto na ich podstawie budować postać. Ostatecznie ulepiono ją z dwóch różnych osób, zdubbingowanych przez jakiegoś anonimowego aktora (chyba nazbyt anonimowego). Jeden z żołnierzy „Warfightera” wygląda jak Naval. Ma na sobie jego sprzęt. Jest mniej więcej jego postury. Ale gestów użyczył inny człowiek z GROM-Greko, który na potrzeby promocji gry przyjął ksywę Vinci. Twarz postaci jest tworem czysto wirtualnym. Zresztą w czasie gry nie będziemy oglądać jej zbyt długo, bo postać walczy z zasłoniętą twarzą.

Większość ruchów generowana jest komputerowo. Ale producentom zależy, żeby wstawiać jak najwięcej charakterystycznych gestów. Takich, które odróżnią ich grę od innych strzelanek. Vinci pokazywał, jak się porusza, jak zmienia magazynek (to jego autorska wersja), jak celuje. Fotograf miał to uwiecznić, ale nie zdążył. Trzeba było powtórzyć. A ponieważ lubi gry komputerowe, konsultował również niektóre inne rozwiązania.

Do większości rzeczy trudno się przyczepić, bo studia mocno przykładają się do pracy. Nad jedną grą pracuje od 200 do 500 osób. Kiedy przygotowywana jest ścieżka dźwiękowa, dźwiękowcy jadą z każdą bronią pokazaną w grze na poligon i nagrywają wszystkie możliwe odgłosy, które wydaje. Jeśli rejestrują wystrzał, to na mikrofonach rozstawionych w kilku różnych miejscach. Strzał inaczej słychać z bliska, a inaczej z 200 m. Jeśli do gracza strzela snajper, to nie może słyszeć bardzo wyraźnego wystrzału. Producenci nie chwalą się tylko, jak nagrywają dźwięk pocisku trafiającego w ciało. Ale zdaniem operatorów wojsk specjalnych jest bardzo realistyczny.

Ten realizm ma swoją cenę. Płacą ją również firmy, które chcą umieszczać swoje produkty w grze i w ten sposób docierać do klientów. Prawo amerykańskie wymusza informacje na ten temat, więc producent je podaje. Choć bez wchodzenia w szczegóły. Zastrzega jednak, że część wpływów z tego tytułu przeznaczona zostanie na pomoc weteranom z Iraku i Afganistanu. – EA ostatnio trochę przesadziło. Na swoich stronach zaczęli wprost reklamować jakiś toporek taktyczny, który ma się pojawić w grze. Po negatywnych komentarzach reklama zniknęła – mówi Konrad Hildebrand, redaktor naczelny serwisu internetowego Polygamia.pl. Toporek w grze będzie dosyć mocno obecny. Pojawia się na planszy otwierającej epizody. A jeden z bohaterów gry całkiem zgrabnie wykonuje nim krwawą jatkę. W grze trudno będzie również nie zobaczyć rękawiczek taktycznych firmy Mechanix. To światowy potentat w produkcji specjalistycznych rękawic. Używają ich mechanicy F1 i żołnierze jednostek specjalnych. Nie wszyscy, ale w grze będą akurat takie. – Przenikanie marketingu do gier ma długą tradycję. Gracze, zwłaszcza sieciowi, przywiązują bardzo dużą uwagę do swojego ekwipunku, bo świadczy o statusie gracza. Szukając podobnego sprzętu w życiu, sięgną po ten oswojony w grze – mówi kulturoznawca dr Mirosław Filiciak ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.

W siłę oddziaływania gier już kilka lat temu uwierzyła amerykańska armia, która wstępnej rekrutacji dokonuje z ich pomocą. Oficjalna gra amerykańskiej armii o prostym tytule „America’s Army” ma już trzecią odsłonę. Pod względem graficznym nie ma się czego wstydzić. Gra ma skomplikowaną grafikę i prosty przekaz. W wojsku ważne jest przygotowanie i dyscyplina, ale to daje siłę, odwagę i bycie w grupie. Zagraj w „America’s Army”, a później wstąp do amerykańskiej armii. I wielu wstępuje.

Trudno powiedzieć, czy po premierze „Warfightera” pod siedzibą GROM ustawią się tłumy młodych poborowych. Ale jeśli tak, to na próżno. – Nawet gdyby byli najlepszymi operatorami na świecie, i tak by ich nie przyjęto. Mamy taką ustawę, która nakazuje najpierw odsłużyć swoje w zwykłym wojsku. A na selekcję do GROM można pójść za zgodą przełożonego. Tych najlepszych dowódcy nie chcą puszczać – mówi Dariusz Zawadka, były dowódca jednostki.

Polityka 39.2012 (2876) z dnia 26.09.2012; Ludzie i Style; s. 86
Oryginalny tytuł tekstu: "Gra w GROM"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Andrzej Duda: ostatni etap w służbie twardej opcji PiS. Widzi siebie jako następcę królów

O co właściwie chodzi prezydentowi Andrzejowi Dudzie, co chce osiągnąć takimi wystąpieniami jak ostatnie sejmowe orędzie? Czy naprawdę sądzi, że po zakończeniu swojej drugiej kadencji pozostanie ważnym politycznym graczem?

Jakub Majmurek
23.10.2024
Reklama