Społeczeństwo

Dwie twarze dr. Dolittle

Weterynarze: jedni leczą, drudzy kaleczą

Medycyna weterynaryjna jest skupiona na leczeniu zwierząt domowych. Medycyna weterynaryjna jest skupiona na leczeniu zwierząt domowych. Klein J., Hubert M. / East News
Zwierzęta leczy się dziś i traktuje niemal jak ludzi. To jedna strona polskiej weterynarii. Druga – to maksymalna eksploatacja zwierząt. Czy weterynarz to wciąż jeden zawód?
Weterynaria klasyczna zajmuje się zwierzętami gospodarskimi i higieną produktów zwierzęcych.Thiriet Claudius/East News Weterynaria klasyczna zajmuje się zwierzętami gospodarskimi i higieną produktów zwierzęcych.
W działalności Inspekcji Weterynaryjnej liczy się przede wszystkim zdrowie i bezpieczeństwo ludzi, dobro zwierząt hodowlanych jest kwestią trzeciorzędną.Piotr Malecki/Forum W działalności Inspekcji Weterynaryjnej liczy się przede wszystkim zdrowie i bezpieczeństwo ludzi, dobro zwierząt hodowlanych jest kwestią trzeciorzędną.
Ludzie nie przyjmują do wiadomości, że ukochanemu psu czy kotu już pomóc się nie da i chcą go leczyć do upadłego, często wysupłując ostatnie grosze.andersbknudsen/Flickr CC by SA Ludzie nie przyjmują do wiadomości, że ukochanemu psu czy kotu już pomóc się nie da i chcą go leczyć do upadłego, często wysupłując ostatnie grosze.
Weterynaria powstała, by obsługiwać hodowców zwierząt.Derrick Coetzee/Flickr CC by 2.0 Weterynaria powstała, by obsługiwać hodowców zwierząt.

W czasach, gdy studiowałem, uczono nas prawie wyłącznie na temat zwierząt gospodarskich. Psy i koty stanowiły margines – wspomina dr Jarosław Tobolewski, weterynarz prowadzący gabinet w Toruniu i pomagający tamtejszemu schronisku dla zwierząt.

Bez znieczulenia

Bo też po to weterynaria powstała – by obsługiwać hodowców zwierząt. Psy czy koty, jako pozbawione wartości materialnej, na leczenie nie zasługiwały. Gdy chorowały, w najlepszym przypadku należał się im zastrzyk usypiający. Jednym z pierwszych zadań, jakie stały przed adeptem weterynarii, było przełamanie oporu przed zadawaniem bólu. Znieczuleniem posługiwano się powściągliwie. Przecież to tylko zwierzęta. Włodzimierz Kłaczyński, który pracuje w zawodzie ponad pół wieku, opisuje, jak jeszcze w latach 90. odbywały się tzw. demonstracje chirurgiczne, czyli uśmiercenie psa doświadczalnego po wszystkich możliwych okaleczeniach.

– Ówczesny prezes lokalnej izby weterynaryjnej kroił go w sieni, na jakimś stoliku, w brudzie i papraninie. Zwierzak w czasie zabiegu spadł mu na ziemię. Zero szacunku dla pacjenta. Nawet rąk przed operacją nie umył – opowiada. – To się bardzo zmieniło. Lekarze jeżdżą na staże zagraniczne, dostaliśmy zastrzyk Europy.

Jednak nadal są to trudne studia dla wrażliwców, którzy marzą, by być jak powieściowy dr Dolittle. Lidia Pawłowska poszła na weterynarię w wieku 46 lat. Odchowała dzieci i postanowiła spełnić marzenie życia. Dziś na warszawskiej Pradze ma swój gabinet Puchatek.

Żeby to osiągnąć, musiałam przejść wizyty w rzeźniach, patrzeć, jak zabija się cielęta, oglądać, jak gilotyna odcina głowy jadącym na taśmie kurczakom – wspomina. – Do niczego mi ten koszmar nie był potrzebny. Ja chcę leczyć psy i koty.

Pojawiają się pomysły, by weterynarię rozdzielić na dwie specjalizacje. Dr Tadeusz Jakubowski, prezes Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej, przyznaje, że ten podział faktycznie już się dokonał. Po jednej stronie jest weterynaria klasyczna, zajmująca się zwierzętami gospodarskimi i higieną produktów zwierzęcych, po drugiej – medycyna weterynaryjna, skupiona na leczeniu zwierząt domowych, w której coraz bardziej liczą się specjalizacje, takie jak okulistyka, dermatologia czy onkologia. Rozdzieleniu programu studiów jest jednak przeciwny.

Lekarz weterynarii musi mieć dyplom, który pozwoli mu podjąć pracę w każdych warunkach – mówi. – Ci, którzy prowadzą praktyki na wsiach, zajmują się i zwierzętami gospodarskimi, i domowymi.

Na swoim

Weterynaria była pierwszą profesją, którą w Polsce przymusowo sprywatyzowano. W 1991 r. z dnia na dzień wstrzymano finansowanie leczenia zwierząt z budżetowych pieniędzy. Masowo powstawały prywatne gabinety: w prywatnych mieszkaniach, w piwnicach, na strychach. Grzegorz Pęczek, właściciel kliniki Pod Centaurem w Starych Babicach, zaczynał w tych pionierskich czasach.

Wcześniej nie było nic. Strzykawki dostawało się z rozdzielnika i to takie, które rozpadały się po dwóch gotowaniach, nie można było kupić leków. I nagle po prywatyzacji wszystko się znalazło – opowiada. – Skończyły się problemy ze sprzętem. Dziś rentgen czy USG to absolutny standard.

Są banki krwi, wózki dla psich inwalidów, zwierzętom wszczepia się endoprotezy, robi testy alergiczne. Zaczęły się za to problemy z konkurencją, bo weterynarzy jest za dużo. Dziś kształcą ich cztery wydziały, a za chwilę dojdą dwa kolejne. To oznacza, że rocznie zasila rynek 600 osób.

Dochodzimy do granicy, za którą zaczyna się bezrobocie – mówi prezes Jakubowski. Ocenia, że w tej chwili aktywnych zawodowo jest 10 tys. lekarzy weterynarii. Większość, ok. 7–8 tys., prowadzi prywatne praktyki, 2 tys. to urzędnicy Inspekcji Weterynaryjnej, a tysiąc pracuje na uczelniach i w firmach farmaceutycznych. Przy czym wielu lekarzy łączy te zajęcia.

Miałam wrażenie, że część wykładowców traktuje nas jako przyszłą konkurencję i bardzo powściągliwie dzieli się wiedzą. O wiele za mało jest zajęć praktycznych. Właściwie doświadczenie zdobywa się dopiero po studiach, na płatnych konferencjach i warsztatach – mówi Lidia Pawłowska.

Najpopularniejsza metoda zwalczania konkurencji to gremialna krytyka kolegi po fachu, który poprzednio zajmował się zwierzęciem. Ale bywają i inne. Jeden z warszawskich weterynarzy przyjął na staż absolwenta, który potem założył w pobliżu własny gabinet, a następnie odwiedził byłego pracodawcę z dwoma osiłkami i propozycją nie do odrzucenia: ma się przenieść w jakieś inne miejsce.

Małym gabinetom wyrosła konkurencja w postaci całodobowych klinik, dysponujących lepszym sprzętem i zastępem specjalistów.

Wykańczają nas jak supermarkety małe rodzinne sklepiki – mówi Lidia Pawłowska. – Nadrabiamy stosunkiem do zwierząt. W tych wielkich klinikach bywa on anonimowy, bo często zwierzakiem za każdym razem zajmuje się inny lekarz.

Według Grzegorza Pęczka całodobowe kliniki mają swoją rolę do spełnienia. – One działają na zasadzie ostrego dyżuru, my na zasadzie lekarza rodzinnego. Ja znam wszystkich moich pacjentów, leczę ich od szczeniaka do śmierci. Trafiają do mnie ich dzieci, a nawet wnuki.

Bywa, że możliwości diagnostyczne obracają się przeciwko zwierzęciu. Pani Grażyna trafiła z kotem, który miał napady duszności, do kliniki na warszawskim Bemowie. Kazali zostawić zwierzę na dwudniowej obserwacji i przeprowadzili badania za 800 zł. Po nich diagnozy nadal nie było. Zaproponowali kolejne, m.in. gastroskopię. Ponieważ kot był już bardzo wymęczony, a gastroskopia to zabieg mocno inwazyjny, chciała się upewnić, co dalej, jeśli gastroskopia niczego nie wykaże. Usłyszała, że wtedy trzeba będzie „kota otworzyć”. Zabrała zwierzę do innego lekarza, który też co prawda nie był pewny diagnozy, ale uznał, że leczenie nie może być groźniejsze niż choroba, przyjął najprostszą opcję, że to infekcja i podał antybiotyk. Pomogło.

W przypadku Anny Pyziak, od kilkunastu lat prowadzącej hodowlę psów, zawiódł między innymi obieg informacji. Jej dog, suczka Chrupek, dostała ostrego skrętu żołądka. Konieczna była natychmiastowa operacja. Zawiozła ją do kliniki Elwet i podczas przyjęcia przekazała, że suka trzy dni wcześniej się oszczeniła i poprosiła o podanie leku wstrzymującego laktację.

Chciałam pomóc w opiece nad psem, robić jej okłady i masaże, ale mnie nie wpuścili. Pani doktor mi powiedziała, że jeśli kochałabym swojego pieska, to nie chciałabym go odwiedzać, a jak trzeba się będzie pożegnać, to zadzwonią. Bardzo lakonicznie informowali, jakie leki jej podają. Z pytaniem, czy zgadzam się na podanie leków wstrzymujących laktację, zadzwonili w drugiej dobie po operacji. Zdziwiłam się, bo prosiłam o to od początku. Trzeciego dnia Chrupek miała gorączkę, nie chciała jeść, spytali, czy mogę przyjechać, bo może nie je z tęsknoty – opowiada Anna Pyziak. – Natychmiast ją stamtąd zabrałam, była w strasznym stanie. Gruczoły mleczne wielkości melonów, z czarną skórą, świadczącą o martwicy i cieknącą z przetoki ropą. Na łapach i brodzie miała odleżyny, bo do spania dali jej tylko cienki kocyk. A lekarka zrobiła mi jeszcze awanturę, że mam jakieś pretensje.

Lekarz, który przejął leczenie, był załamany. Część listwy mlecznej trzeba było usunąć, wdała się posocznica. Chrupek cudem z tego wyszła, ale koszt jej leczenia grubo przekroczył 4 tys. zł. I nigdy już nie wychowa szczeniaków. Anna Pyziak skierowała sprawę do Izby Weterynaryjnej, chce od kliniki uzyskać zwrot kosztów leczenia. Klinika zarzuty odpiera, twierdzi, że pies był leczony zgodnie ze sztuką, a zbyt wczesne podanie preparatu mogło być niebezpieczne. Są zdziwieni roszczeniową postawą właścicielki.

Etyka milczenia

Sprawy prowadzone przez rzeczników odpowiedzialności zawodowej izb weterynaryjnych są o tyle trudne, że według kodeksu etyki lekarz weterynarii nie może wypowiadać publicznie niekorzystnych ocen o działalności zawodowej innego lekarza weterynarii lub dyskredytować go w inny sposób.

W ubiegłym roku fundacja Zmieńmy Świat skierowała w tej sprawie skargę do Ministerstwa Sprawiedliwości. „Jeśli ktoś zajmuje ważną funkcję w samorządzie weterynarzy albo ma dobre stosunki z władzami, żaden lekarz, mimo iż wie i był świadkiem poważnych naruszeń, a nawet przestępstw, nie powiadamia o tym żadnej izby, bojąc się zemsty kolegów, czyli np. utraty lukratywnych kontraktów z rzeźnią albo szykan ze strony kolegów. I tak zmowa milczenia staje się codzienną praktyką” – napisali.

Krajowa Izba Lekarsko-Weterynaryjna nie prowadzi ogólnopolskiego rejestru skarg. Wiadomo tylko, że obecnie 71 weterynarzy jest ukaranych upomnieniem lub naganą. Prezes Jakubowski przyznaje, że jeszcze się nie zdarzyło, by komuś dożywotnio odebrano prawo do wykonywania zawodu.

Ostatnio lokalne media nagłośniły sprawę weterynarza z Obornik Śląskich, który obok gabinetu otworzył hotel dla zwierząt i podpisał z kilkunastoma gminami umowy na wyłapywanie bezdomnych psów. Kasował po 1,5–3 tys. zł za zwierzaka, fałszował umowy adopcyjne, a psy znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. Afer ze schroniskami, w których masowo eksterminuje się psy, było wiele. We wszystkich pracowali weterynarze, wszystkie były pod nadzorem powiatowych lekarzy weterynarii, żaden nie poniósł z tego powodu konsekwencji prawnych.

 

Po aferze ze schroniskiem w Chrcynnem, na które od lat bez rezultatu płynęły skargi, zastępca głównego lekarza weterynarii Krzysztof Jażdżewski zarządził kontrolę pracy swoich podwładnych na terenie Mazowsza. Raport, który jest jej efektem, nie pozostawia złudzeń, że nadzór Inspekcji Weterynaryjnej nad schroniskami to w dużej mierze fikcja.

„Żaden z powiatowych lekarzy weterynarii objętych weryfikacją nie prowadził w prawidłowy sposób postępowania administracyjnego w stosunku do nadzorowanych schronisk. Nie stwierdzono poprawnie sporządzonej decyzji administracyjnej. Kontrole kompleksowe dokonywane są tylko dla celów statystyki, bez głębszego wnikania w ich skuteczność” – czytamy w raporcie. Inspektorzy bezkrytycznie przyjmują ustne oświadczenia osób kontrolowanych, a w zaleceniach pokontrolnych posługują się schematyczną frazą: „polecam podjęcie działań naprawczych”. W Chrcynnem przyczyny zgonów zwierząt wpisywane do schroniskowych dokumentów nie były przedmiotem dociekań kontrolujących, mimo – jak pisze Krzysztof Jażdżewski – „sprzeczności tych zapisów z elementarną wiedzą kliniczną, fizjopatologiczną i możliwościami diagnostycznymi schroniska”.

Od czasu publikacji raportu sytuacja się poprawia, ale zbyt powoli – przyznaje Krzysztof Jażdżewski. – Niestety, często jesteśmy bezradni. Inspektorzy kierują sprawy do prokuratury, a ta je umarza ze względu na niską szkodliwość społeczną albo dlatego, że nie da się udowodnić celowego działania. Prowadzący schronisko zazwyczaj tłumaczą się, że zagłodzone, chore psy właśnie przed chwilą trafiły do nich w tym stanie. – Dlatego wydaliśmy wytyczną dla powiatowych lekarzy weterynarii, by w skrajnych przypadkach zaczęli schroniska zamykać – dodaje. – Wiem, że to nie jest rozwiązanie problemu bezdomności, ale innego wyjścia na razie nie widzę.

Inspekcja może, ale nie musi

Schroniska to margines działania Inspekcji Weterynaryjnej. Na jej urzędników przy nie najwyższych zarobkach (1,5 tys. zł brutto dla podejmującego pracę absolwenta) narzucono olbrzymi zakres zadań. Kontrola jakości mięsa, transportów zwierząt, targowisk, wystaw, pokazów, cyrków, no i przede wszystkim miejsc, w których hodowane są zwierzęta gospodarskie.

Dla przykładu – hodowli bydła jest w Polsce 700 tys. W działalności Inspekcji liczy się przede wszystkim zdrowie i bezpieczeństwo ludzi, dobro zwierząt hodowlanych jest kwestią trzeciorzędną. Najczęściej stoi zresztą w sprzeczności z interesem producenta.

O ile przedstawicielom prozwierzęcych organizacji pozarządowych udaje się – poza wyjątkami – wchodzić na teren schronisk dla bezdomnych zwierząt, o tyle wielkoprzemysłowe fermy to świat całkowicie dla nich zamknięty. Zwłaszcza od czasu, gdy kilka lat temu udało im się nakręcić ukrytą kamerą film w rzeźni w Żelistrzewie, na którym widać, jak świnia zostaje żywcem wrzucona do oparzalnika. Weterynarze zatrudnieni w rzeźni nie reagowali, a wojewódzki lekarz weterynarii przekonywał potem, że szamocząca się, kwicząca świnia była martwa.

Od czasu Żelistrzewa jesteśmy traktowani jak terroryści. Nie sposób zbliżyć się z kamerą do rzeźni czy fermy. A to są miejsca największej gehenny zwierząt – mówi Marek Kryda, działacz prozwierzęcy. – Zatrudnieni tam weterynarze zarabiają duże pieniądze. To często jest pensja za milczenie.

Są kontrowersje prawne, czy członkowie organizacji społecznych związanych z ochroną zwierząt mogą uczestniczyć w kontrolach prowadzonych przez Inspekcję Weterynaryjną. Według oceny prof. Wojciecha Radeckiego z Instytutu Nauk Prawnych PAN Inspekcja może wyrazić na to zgodę, ale nie musi. W przypadku hodowli zwierząt najczęściej kieruje się tym, że nie musi. Zdarza się, że alarmowani przez obrońców zwierząt inspektorzy odmawiają interwencji.

Tak było np. w Nowym Targu, gdzie sto metrów od siedziby Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej zorganizowano nielegalne targowisko. Rozgrywały się tam dantejskie sceny. Poza tym sprzedawano niekolczykowane bydło i świnie. Zwierzęta pakowane były w workach do bagażników samochodów, część bez żadnego nadzoru wywieziono za granicę. Inspektor tłumaczyła, że może kontrolować tylko legalne, zarejestrowane miejsca.

Co gorsza tę absurdalną interpretację potwierdził główny lekarz weterynarii. To tak, jakby urząd skarbowy kontrolował tylko tych, którzy płacą podatki – mówi prof. Andrzej Elżanowski, zoolog, współautor nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt.

Mateusz Janda, szef Straży dla Zwierząt, współpracę z powiatowymi lekarzami weterynarii ocenia na ogół dobrze.

Ostatnio mieliśmy przypadek zagłodzonego stada kóz. Inspektor powiatowy, po którego zadzwoniliśmy, zjawił się na miejscu w ciągu 40 minut. A był piątek po południu – opowiada. Przyznaje jednak, że są wyjątki. – Dostaliśmy sygnał od zootechnika, że w Janikowie, w prowadzonej przez Holendra hodowli panują makabryczne warunki. Po przyjeździe na miejsce zadzwoniliśmy do Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej, ale pani inspektor powiedziała nam, że nie mamy tam czego szukać, bo miejsce jest pod stałym nadzorem Inspekcji. Dopiero z policją udało nam się wejść do środka.

Zastali poranione, zagłodzone, zdychające zwierzęta. Część nie była w stanie utrzymać się na nogach. Dwie krowy leżały martwe. W kolejnej rozmowie pani inspektor tłumaczyła, że jest to holenderska metoda hodowli i typ rasy, która po prostu nie wygląda tłuściutko. Nazajutrz przeprowadziła „wnikliwą kontrolę” i uznała, że nie ma tragedii. Sytuację zmieniła dopiero wizyta Wojewódzkiej Inspekcji Weterynaryjnej. 19 krów trzeba było skierować na ubój, nie nadawały się do leczenia.

Dorabianie albo bomba

W przypadku zwierząt domowych cele właściciela i weterynarza najczęściej są zbieżne. Zadbać o pacjenta najlepiej, jak się da, minimalizując cierpienie. Co prawda zdarza się, że właściciel mówi: nie stać mnie na leczenie, proszę go uśpić, ale – oceniają weterynarze – dziś większy problem to żądanie uporczywej terapii. Ludzie nie przyjmują do wiadomości, że ukochanemu psu czy kotu już pomóc się nie da i chcą go leczyć do upadłego, często wysupłując ostatnie grosze.

W przypadku zwierząt hodowlanych obowiązują zasady biznesowe: jak największy zysk jak najmniejszym kosztem. Dlatego presja wywierana na weterynarzy bywa ogromna. Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej była to wręcz wojna. Wówczas pracownicy Inspekcji Weterynaryjnej mieli decydować, czy ubojnie, zakłady mięsne, mleczarnie i przetwórnie ryb spełniają unijne wymogi. Była to przepustka na europejski rynek, być albo nie być wielu producentów. W tym czasie policja odnotowała kilkadziesiąt napadów na weterynarzy. Jednemu bomba wysadziła w powietrze domek jednorodzinny, innego zamknięto w chłodni, poprzecinane opony czy przewody hamulcowe w samochodach to była codzienność (POLITYKA 6/04).

To nie jest bezpieczny zawód. W Stanach Zjednoczonych zdarzają się nawet zabójstwa. U nas nie ma ostatnio przypadków przemocy fizycznej, ale naciski i groźby werbalne się zdarzają – przyznaje Krzysztof Jażdżewski. Niedawno doświadczyli ich inspektorzy z Opola, którzy stwierdzili, że na jednej z ferm drobiu kury karmione są mączką mięsno-kostną, co jest tanie, ale zabronione przez unijne normy. – To, niestety, częsty proceder, dlatego postanowiliśmy traktować go bardziej restrykcyjnie. Kara w rodzaju tysiąca złotych grzywny nie ma sensu, bo tyle właściciel miewa przy sobie. Gdy znajdujemy mączkę w nieoznakowanych workach, traktujemy ją jako materiał paszowy nieznanego pochodzenia i nie dopuszczamy zwierząt do uboju na cele konsumpcyjne. To mocniej bije po kieszeni.

Pytanie, czy Inspekcja rzeczywiście jest w stanie sprostać naciskom lobby producenckiego. Raport NIK z 2007 r., dotyczący nadzoru nad wielkoprzemysłowymi fermami trzody chlewnej, każe wątpić. Stwierdza się w nim, że kontrola jest nieskuteczna i niepełna. Przypadki nieokreślania terminów usunięcia nieprawidłowości, nieegzekwowanie zaleceń, brak reakcji na obecność substancji zabronionych w paszach – to część z długiej listy zarzutów. Zdarzyło się, że urzędowy nadzór nad fermą sprawował lekarz, który jednocześnie świadczył w niej komercyjne usługi. We wszystkich skontrolowanych fermach wykryto uchybienia dotyczące dobrostanu zwierząt.

Po raporcie NIK zrobiła się afera, mówiło się o zamknięciu części ferm, a potem zaległa cisza – opowiada Kryda. – Wszyscy boją się nadepnąć na odcisk tym z PSL.

Lis w kurniku

I to jest systemowy problem z Inspekcją Weterynaryjną. Podlega ona Ministerstwu Rolnictwa, a na jego czele stoi zazwyczaj polityk, dla którego kluczowe są interesy jego elektoratu. – To przypomina sytuację, gdy do pilnowania kurnika zatrudnia się lisa – mówi prof. Elżanowski.

Weterynaria to trójkąt, którego wierzchołki stanowią: zwierzę, producent i konsument. Lekarz powinien być pośrodku tego trójkąta i nie podlegać naciskom żadnej ze stron – przekonuje prezes Tadeusz Jakubowski. – Oczywiście, resort rolnictwa zawsze chce mieć kontrolę nad kontrolującymi i ograniczać zapędy inspektorów, ale to nie jest zdrowe.

Krajowa Izba Lekarsko-Weterynaryjna opracowała projekt powołania Urzędu Zdrowia Publicznego, podlegającego bezpośrednio premierowi. Jednym z jego pionów miałaby być Inspekcja Weterynaryjna i Bezpieczeństwa Żywności. – Wówczas działałaby w interesie publicznym, a nie branżowym – przekonuje prezes Jakubowski.

Z kolei obywatelski projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt chce powołania inspektoratu ochrony zwierząt podległego MSWiA, który kontrolowałby m.in. schroniska. Dziś wraz z inspekcją cały nadzór nad nimi, czy choćby cyrkami, podlega Ministerstwu Rolnictwa. A to już jest absurd czystej wody. W odpowiedzi na zarzuty najczęściej pada argument, że inspekcja podlega resortowi rolnictwa od 90 lat. Tylko że 90 lat temu rola weterynarza właściwie ograniczała się do tego, by pomagać rolnikom sprawnie i bezpiecznie przerabiać zwierzęta na żywność. Przez ten wiek – nie tylko w weterynarii – coś się jednak zmieniło.

Polityka 32.2011 (2819) z dnia 02.08.2011; kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Dwie twarze dr. Dolittle"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama