Społeczeństwo

Uśmiech do losu

O ludzkiej egzystencji ostatnia rozmowa z prof. Aliną Brodzką-Wald

Tadeusz Późniak / Polityka
- Buntuję się przeciwko temu, żeby traktować życie jako egzystencjalny dramat. A myślę, że jesteśmy mistrzami w obrzydzaniu sobie życia - mówi prof. Alina Brodzka-Wald, polonista z PAN.
Tadeusz Późniak/Polityka

<<<Przedstawiamy ostatni wywiad z Panią Profesor, która zmarła 19 marca 2011 r. Rozmowa została opublikowana w nr 46/10>>>

Ewa Wilk: – Skąd w pani ta niezmącona przychylność do świata? Gotowość do przejścia z całym światem na ty?

Alina Brodzka-Wald: – Bo ja się uważam za dziecko szczęścia. Ha, staruszkę szczęścia w tej chwili. Lubię ludzi, lubię żyć, lubię się uśmiechać. Uśmiech to jest moja pierwsza czynność poranna. Staram się nie budzić z obrzydzeniem.

Do czego jest ten pierwszy uśmiech?

Do dnia, do ludzi. Po prostu buntuję się przeciwko temu, żeby traktować życie jako egzystencjalny dramat. Poza tragicznymi ostatecznościami. A tu akurat mam skalę porównawczą. Myślę, że jesteśmy mistrzami w obrzydzaniu sobie życia. Więc ja w życiu przyjacielskim, życiu między znajomymi, a nawet między nieznajomymi, się uśmiecham. To nie jest żadna ideologia, to jest wrodzone.

I tragiczne ostateczności wrodzonego uśmiechu nie gaszą?

Jeżeli się ocaleje spod bomb, to potem wydaje się człowiekowi, że każdy dzień jest podarowany. Z całej naszej kamienicy we wrześniu 1939 r. ocalała jedna mała piwniczka, 14 osób. Moje życie składało się z wielu okoliczności, w których dane mi było ocaleć. W końcu rodzi się w człowieku poczucie wdzięczności, że jest życie, że jest dziś.

Kocha pani ludzi, a nie książki? Cztery pokoje w książkach, przedpokój też, i tapczany, biurka, stoliki do kawy. Życie ma pani wypełnione książkami.

Łagodnie powiedziane. Dom jest zagracony książkami, co próbuję ratować przez kwiaty, ale ich prawie nie widać. Kiedy masz książki do czytania i coś zielonego, na co możesz popatrzeć, traktowanie życia w kategoriach tragedii jest nieuprawnione. Po co je sobie samemu psuć? To nie tak, że chciałabym zaczarować życie, jestem przekonana, że tak jest łatwiej żyć.

W jakim domu wrodzono w panią uśmiech, bo to się chyba jednak z domu wynosi?

Dom to samo sedno. Nie wyobrażam sobie szczęśliwszego dzieciństwa niż moje, nie dlatego, żeby pozbawione ono było rygorów, żeby to był taki znowu do końca słodki dom. Wychowałam się w wielopokoleniowej i wielowyznaniowej rodzinie. Mama – Rosjanka, mówiła fantastycznie po polsku. Ojciec był z wykształcenia prawnikiem i ekonomistą, 9 lat spędził w Rosji, bo dziadek jako pracownik banku i urzędnik w czasie I wojny światowej został przetransportowany do Rosji.

Rodzice, brat, niania – myśmy wszyscy bardzo się kochali. Wychowanie było kompletnie otwarte, bez tabu przed dziećmi. Rodzina – bardzo piłsudczykowska, związana mocno z legionami. Rodzice mieli poglądy socjalistyczne, nie należeli do żadnej partii, głosowali na PPS. Wszyscyśmy słuchali radia. Miałam pięć lat, gdy była deklaracja Obozu Zjednoczenia Narodowego; pamiętam przemówienie Adama Koca i miny rodziny, zgromadzonej wokół radia. Pamiętam, jak zaczęła się wojna hiszpańska. Kiedy umierał Pius XI – jak dziś pamiętam – któreś z rodziców powiedziało: Już nic nie będzie tak jak dawniej. To chyba znamienne, że kilkuletnia dziewczynka bierze udział w dyskusji o następnym papieżu.

Nawyk martwienia się o ludzkość przy śniadaniu?

Tak, oczywiście. Jechać na rowerze i czytać gazetę – żartem mówiąc, tę umiejętność miał do pewnego stopnia każdy członek naszej rodziny. To, że w domu rodzinnym mieliśmy Rosjankę, było niesłychanie ważne dla wychowania. Jeden jedyny raz wychowanie nie zadziałało. Mama zabrała mnie na „Kościuszkę pod Racławicami”. Wyszłyśmy z kina i ona mówi: Ależ to straszny kicz. A ja: Bo ty jesteś Moskalką. Nie mogę sobie darować do dziś dnia, że coś takiego powiedziałam. Ona się roześmiała. Ale u nas nikt nikogo nie udawał. Zainteresowanie tym, co dzieje się w świecie, było naturalną potrzebą, oczywistością. Myślę, że zaważyło na całym naszym życiu. Tak też zresztą rodzice dobierali mi szkoły. Pierwsza to była szkoła francuska, a po dwóch latach – szkoła w społecznym sensie ekumeniczna. Mama zapisała mnie do Królowej Wazówny, prowadzonej przez zbór ewangelicko-augsburski. Trudno było cudowniej trafić. Obok była bliźniacza szkoła męska – im. Mikołaja Reya. Z tej szkoły ocalało tylko kilku chłopców. Wszyscy poginęli – od razu, bo odmówili bycia reichsdeutschami. Albo potem w konspiracji. Albo w powstaniu. Bez tromtadracji.

Z kimkolwiek z pani pokolenia się rozmawia, czas wojny wydaje się stanowić o państwa tożsamości. Bez względu na to, ile przeżyliście zdarzeń, epok, ustrojów.

Mówię, że jestem dzieckiem szczęścia, lecz nie chcę uprawiać martyrologii. Całe życie uważałam, że nie mam do tego prawa. Moja sytuacja w czasie wojny była dość osobliwa. Mieliśmy rodziców ojca w getcie: Orla 13, mieszkania 26. Jeden z braci ojca był w Anglii, drugi wywieziony na Syberię. Babka, wiedenka, Wiesel z domu, świetnie znała niemiecki. Pewnie przechowaliby się po drugiej stronie. Ale byli bliscy osiemdziesiątki, nie było mowy, żeby zechcieli się z Orlej wyprowadzić. Poza tym mało kto na początku okupacji wyobrażał sobie, co będzie potem. Więc żeby być blisko dziadków, gdy 15 listopada 1940 r. zapadła decyzja o zamknięciu getta, załadowaliśmy się na furmankę ku zdumieniu sąsiadów: państwo Brodzcy jadą do getta. Stąd ta Orla 13. Może było warto, bo oboje dziadkowie umarli w domu, w łóżku, mieli pogrzeb. A my – rodzice, brat, ja – z getta wypełzliśmy, każdy kiedy indziej, ale wszystkim nam się udało. Nigdy nie ukrywałam swojego pochodzenia, bo musiałabym zwariować.

Ale nigdy pani nie spisała wspomnień.

Tylko raz, w liście do przyjaciela, opisałam swoje życie, wyjaśniając, dlaczego nie uprawiam wspomnień. Bo taki życiorys jak mój nie może się nikomu podobać. Byłam w grupie dzieci, którymi opiekował się ksiądz Henryk Komorowski, wikariusz kościoła przy Lesznie, jednej z trzech świątyń katolickich otwartych w granicach getta. Moim rówieśnikom z getta mogłoby się wydać, że byliśmy pod jakąś szczególną opieką materialną, tymczasem my po prostu z księdzem Henrykiem graliśmy w siatkówkę i chodziliśmy na nabożeństwa. Ten z pochodzenia polski chłop z Polakami inteligentami o żydowskich korzeniach w takiej liczbie prawdopodobnie miał do czynienia po raz pierwszy w życiu. Był cudownym człowiekiem. Ja wtedy nie miałam zielonego pojęcia o tradycjach żydowskich. Miałam za to zadarty nos, teraz wiem, raczej kartoflany. Bardzo ułatwiał sytuację.

Uznałam, że moje wspomnienia nikomu nie będą bliskie, nikomu nie może się podobać takie uprzywilejowane dziecko z getta. Jak można porównywać na przykład sytuację Michała Głowińskiego i moją? Każdy powrót do wspomnień to dla niego był powrót w mękę i tragedię. Ja nie miałam nic do powiedzenia.

Nikt nigdy nie oczekiwał od pani deklaracji tożsamości?

Gdy byłam na drugim roku polonistyki i jednocześnie pracowałam już w Instytucie Badań Literackich, Irena Sławińska, wielka teatrolożka, zapytała: jesteś z Brodzkich z Pomorza czy Wielkopolski? Odpowiedziałam: Pani Ireno, przypuszczam, że z Brodów. Ona mnie przytuliła i powiedziała: No to fajnie. Nie przychodziło mi do głowy, że mam coś ukrywać, czegoś się bać, wstydzić, a to był jeden jedyny raz, kiedy ktoś mnie po staropolsku zapytał, z których ja jestem Brodzkich.

Zawsze mieszkała pani przy ulicach jakby wprost z wierszy o Warszawie. Wspólna, Koszykowa, Filtrowa, teraz ta jakimś cudem ocalała z wojny Lwowska.

Przed Orlą była Opoczyńska, a po Orlej... Po kolei. Księża byli w getcie do niedzieli 21 lipca 1943 r. 22 lipca miała się zacząć wywózka dzieci. Rodzice mnie zmusili, żebym wyszła i dotarła na Raszyńską. Miałam po prostu przejść przez bramę obok Arbeitsamtu na rogu Żelaznej i Chłodnej i iść dalej. Szłam przez całe miasto. Jedyne, co miałam ze sobą – szaleństwo zupełne – to świadectwo szkolne. Miałam też metrykę od księdza Komorowskiego, gdzie byłam Aliną Brocką z Wilna. Był piękny, letni dzień, ludzie opaleni, dziewczęta z kwiatami, a ja miałam wrażenie, że wszystko jest nierealne. I doszłam do Raszyńskiej, gdzie na mnie czekała protestancka przyjaciółka rodziny Jadwiga Bilecka, która mnie zaprowadziła do sióstr rodziny Maryi przy Hożej 5, do cudownej przeoryszy, matki Małgorzaty, protestantki. Na miejscu okazało się, że mam zaawansowane stadium świnki i trafiłam do infirmerii, no, ale z tego łatwo wyszłam. Nie miałam pojęcia, co się dzieje z rodzicami, nie było sposobu, żeby się dowiedzieć.

Pamięta pani tamte uczucia dziewczynki? Jak długo trwała tęsknota?

Nie tak długo. Któregoś dnia zjawiła się mama, którą ojciec zmusił, żeby wyszła z getta wcześniej niż on. Uradzili wtedy, że umieszczą mnie u sióstr zmartwychwstanek, bo to niesłychanie światła kongregacja, przy Mokotowskiej 55. Koleżanki nie wiedziały, kim jestem, ale siostry wiedziały wszystko. Czego dowód otrzymałam tylko jeden jedyny raz. Miałam wtedy piękne, kasztanowe włosy. Kręciły się. Pewnego dnia siostra Popławska, z tych najbardziej Popławskich, powiedziała: Chodź, przytnę ci włosy, bo już masz za długie loki. Czy można nie kochać ludzi po czymś takim?

W tym samym miejscu w czasie Powstania Warszawskiego był szpital, w którym pracowałam – jak inne dziewczynki – jako opiekunka rannych.

W powstaniu nie mieliście kontaktu?

Cały ten okres to był brak kontaktu z przerwami. Ale po powstaniu, w Pruszkowie, w tej wielkiej hali dowiedziałam się, że rodzice żyją. Byłam zawsze niewielkiego wzrostu, wtedy wyglądałam na 10-latkę. Siostra Eustachia wzięła najmłodsze dziewczęta i po prostu wyprowadziła nas za bramę. Dojechałyśmy do Częstochowy. Najbardziej racjonalne było czekać, aż mama zacznie mnie szukać. Ona napisała wtedy do wszystkich zakonów zmartwychwstańców. I mnie znalazła. A potem jakimś cudem we wsi Prząsław pod Jędrzejowem znalazł nas mój brat. I zaraz wyruszył, by odszukać swoją żonę i dziecko.

Wkrótce wojna się skończyła, a państwo wciąż nie byli w komplecie?

Tym razem to ja zawiozłam mamę do Częstochowy, do sióstr, i ruszyłam szukać brata. Wsiadłam na dach pociągu, było ciepławo, koniec marca 1945 r., nie wyglądałam na swoje 14 lat, mówiłam po rosyjsku, było mi łatwiej. Wiedziałam już, że brat pracuje w szpitalu w Komorowie. Chodziłam więc od domu do domu po Komorowie i pytałam, gdzie mieszka lekarz, wysoki, w okularach, bardzo przystojny. Weszłam do wskazanego domu i zobaczyłam trzy diabły, wysmarowane dziegciem: Janek, Halina, jego żona, która niedługo potem umarła, i ich dziecko, wszyscy mieli świerzb. Powiedziałam: Pakować się, jedziemy do Warszawy, zbiórka na Filtrowej. Nie było co pakować, z butelką spirytusu wylądowaliśmy w Warszawie.

Skąd ta Filtrowa?

Przed wojną mieszkał tam rotmistrz Stefan Lipski, który w czasie wojny był partyzantem w Kampinosie, razem tam wojowali z żoną, moją kuzynką. Ustaliliśmy, że po wojnie spotkamy się przy Filtrowej. Na szczęście ocalał tam kawałek mieszkania.

Przed wojną była pani małym dzieckiem, po wojnie – już nastolatką. To kiedy ukształtowały się te pasje, znawstwo literatury, intelekt?

Zaczęłam czytać, gdy nie miałam jeszcze pięciu lat, poszłam do szkoły nie mając sześciu. Więc jako dziecko albo czytałam, albo dokazywałam. Tak naprawdę nigdy nie przestałam czytać. Tuż koło Orlej była biblioteka Renesans, dwa razy w tygodniu brałam pięć książek, czasem trzy razy w tygodniu.

I samo się stało, że została pani wykształconym człowiekiem?

Czytałam jak nieprzytomna, jedna książka prowadziła mnie do drugiej. Rodzice bardzo dbali, żebym znała języki obce. W wojennej szkole, jakakolwiek ona była, uczyła świetna nauczycielka niemieckiego. Więc znam niemiecki, angielski, francuski, rosyjski. Właściwie to języki znałam prawie od razu. I to mi bardzo pomogło. Czytałam literaturę niemiecką, czytałam w czterech językach.

Wszystko jak leci, pani czytała?

W przedwojennych dobrych wydawnictwach też były spisy książek wartych przeczytania. Jako 12-latka czytałam na przykład „Małżeństwo doskonałe” Van Der Velde’a, trzymając je w tajemnicy przed mamą pod szafą, czytałam wszystkich polskich klasyków. Miałam okres zamiłowań religijnych. Nie czytałam dopiero w Jędrzejowie, gdzie trafiłam z mamą na pewien czas z Częstochowy. Mama zorganizowała tam komplety i trzeba było w kilka miesięcy przygotować się do egzaminów do trzeciej gimnazjalnej.

Przerwa w czytaniu na edukację? A teraz mówią różni uczeni prorocy, że idzie koniec czytania, koniec epoki Gutenberga.

Mam niebywałe szczęście wciąż spotykać ludzi, którzy czytają ponad wszelką możliwość. I to zarówno z bardzo inteligenckich domów, jak i z takich, w których jeśli poprzednie pokolenie czytało choćby gazetę, to bardzo dobrze.

Dalej tak pani czyta jak nieprzytomna?

O tak, do dziś. Jeszcze niedawno, kiedy miałam wakacje, to jechałam do Londynu cały dzień siedzieć w British Library i czytać wszystko, o czym brytyjskie tygodniki napisały, że warto przeczytać. Jak wiadomo, w Anglii ogromne znaczenie ma system bibliotek publicznych. Wchodzisz do biblioteki na Piccadilly Circus i masz pod ręką wszystko, co chcesz. Jestem bardzo dobrego zdania o angielskiej literaturze ostatnich 20 lat. O wiele gorzej myślę o prozie francuskiej, z wyjątkiem Michela Houellebecqa. Niestety, słabo do nas docierają najciekawsze książki rosyjskie. Zaniedbałam współczesną literaturę niemiecką, ale tu akurat, jeśli jest dobra książka, to tłumaczy się ją na polski. W Europie mamy dekadę, ba, dwie dekady tłustych książek. My, Polacy, jakoś się opuściliśmy. Ten nasz przechył w stronę lekkiej, zresztą bardzo dobrej, literatury kryminalnej... Zawsze był charakterystyczny raczej dla Ameryki.

Czy wyobraża sobie pani świat bez powieści, bo ludzie ostatecznie uznają, że to przestarzałe i niepotrzebne?

To nie jest tak, że nic złego się nie dzieje. Ale z życiowej praktyki wiem, że nawet w jednej rodzinie może być wielki rozrzut w stosunku do książki. Oto mąż, znakomity fachowiec, złota rączka, zrobi wszystko z niczego, ale czytać nie lubi, i żona, księgowa. Jeśli coś wartościowego właśnie przetłumaczono, to trzeba zwracać się do niej, pewnie już kupiła. Bywa mnóstwo niespodzianek. Oto rodzice studentki, oboje mają fach ręczny, słuchają jej, gdy wraca ze stypendium z Paryża, opowiada im o nowych książkach, niektóre są już przetłumaczone; mówią: No to daj przeczytać. I dziewczyna wciąga w czytanie całą rodzinę, dla której wieczorem istniały tylko wiadomości, serial i koniec. Myślę, że najbardziej trzeba uważać, kiedy dziecko wyrasta z wieku gier. Wtedy warto pytać, czego chciałoby się dowiedzieć, i zachęcać: zajrzyj do Google’a, zrób mi tę przyjemność, poszukaj dalej. To działa. Dziecko zacznie zajmować się nie tylko łamaniem głowy, ale dowiadywaniem się.

Niech czyta cokolwiek?

Ostatnio kupiłam tak jakoś za 20 zł książkę Kena Folleta. I myślę: o rety, czytanie czegoś po prostu interesująco napisanego może być zabawne. To działa wypoczynkowo, a my mamy tendencję, że jak coś nie wymaga wysiłku i sprawia przyjemność, to jest nasz mały grzeszek. Nie, mnie się wydaje, że właśnie mieszanie lektur przyczynia się do utrwalania zamiłowania do czytania, do trzymania książki w ręku. W tym sensie rozumiem na przykład Mariusza Czubaja, pisującego przecież do POLITYKI, któremu zresztą recenzowałam pracę doktorską o inteligencji żoliborskiej. Wszystko bym przewidziała, tylko nie to, że on będzie pisał kryminały, ale one są bardzo fajne. Są badacze literatury, którzy nie mają czasu czytać książek, a nawet piszą o książkach, których nigdy nie mieli w ręku. Czasem, po latach ciężkich lektur, zadaję sobie karę, żeby znowu przeczytać kilka metodologicznych książek, ale potem mam już święty spokój i czytam literaturę.

Pewnie nie potrafi pani żadnej książki wyrzucić?

Oj, książka to jest jednak partner w życiu.

A niemetaforyczni partnerzy? Miała pani szczęście dzielić dach z monumentalnymi postaciami: Stefan Amsterdamski, filozof, potem Ignacy Wald, genetyk.

Naprawdę duże szczęście. Miałam wiele młodzieńczych przygód, byłam we wspaniałym środowisku Instytutu Badań Literackich. To zabawne, ale właśnie dzięki temu spędzałam po 11 godzin dziennie w bibliotece profesorskiej. Wreszcie wyjechałam na stypendium do Paryża. Byłam jak na siebie więcej niż dorosła, kiedy spotkaliśmy się tam ze Stefanem w 1960 r.; to było trochę tak, jakbyśmy czekali już na siebie przez kilka lat. Mogę o nim powiedzieć samo dobre, bo oprócz wspaniałej osobowości był fenomenalnym organizatorem. Nie chodzi o porządek w domu, ale organizację każdej sprawy czy instytucji, którą się zainteresował. Był świetnym wykładowcą. Budził mnie o trzeciej w nocy, jak coś tam pisał, żebym natychmiast przeczytała. Krzyś Pomian nazywał to molestowaniem. W czasie pobytu w Paryżu i w późniejszych latach 60. było z nas bardzo dobre małżeństwo. Wysoki sąd właściwie nie bardzo rozumiał, o co chodzi przy naszym rozwodzie. Tak, głębokie i serdeczne przywiązanie, ale nie szalona miłość.

Natomiast jeśli chodzi o Ignacego... To tak, jakbym znowu miała 17 lat. Znaliśmy się chyba od 1945 r. Jego pierwsza żona Jana w czasie wojny żyła na krawędzi, miała tak egzotyczną urodę, że jej rodzona matka bała się wychodzić z nią na ulicę. Ale koleżanka szkolna nie bała się wziąć jej do domu. Powiedziała swojej matce: będzie mieszkać ze mną przyjaciółka, która już nie ma gdzie mieszkać. Lęki wojenne sprawiły, że Jana całe życie myślała, żeby wyjechać z kraju, żeby jej dzieci były bezpieczne. To były obłędne rozmowy, prowadzone zresztą często w naszym domu. Stefan z Ignacym w pokoju, a my w kuchni. I Jana wyjechała.

Czyli Amsterdamscy byli z Waldami zaprzyjaźnieni?

Tak, bardzo. I ta przyjaźń całymi rodzinami nadal mocno trwa.

Ignacy Wald nie żyje od 1991 r. Jak się taką miłość pamięta?

To może się zdarzyć tylko raz w życiu. Zawsze miałam wśród przyjaciół więcej mężczyzn niż kobiet, ale taka przyjaźń jak z Ignacym to było kompletnie z nikim więcej niemożliwe, z każdego względu. Również jeśli chodzi o książki; gdybyśmy żyli tyle samo lat, to nie wiem, czy on nie przeczytałby więcej niż ja. Wychodziła dobra książka, kupował, pod wieczór zaczynał czytać, następnego dnia brał kolejną. Niezależnie od tego, czy to była biologia, genetyka, matematyka, statystyka czy literatura piękna.

Czy prócz dwóch mężów spotkała pani jeszcze wielu mędrców?

Nigdy nie ukrywałam swojej absolutnie nieerotycznej miłości do Grubego, czyli Stefana Żółkiewskiego. Gdyby on żył w innym czasie, byłby mędrcem na skalę światową. Tylko okropnie nie miał talentu do języków, to znaczy czytał, ale nie mówił. Jurka Jedlickiego też uważam za mędrca i na szczęście on żyje.

Dlaczego nie napisała pani książki? Podobno każdy jest potencjalnym autorem przynajmniej jednej – o sobie.

Był okres, kiedy bardzo dużo pisałam, ale nigdy o sobie. Dziś wychodzą książki w polskim przekładzie, które recenzowałam na gorąco 30, 40 lat temu... O, mędrcem prawdziwym był Levi-Strauss. To chyba jego zdjęcie spadło właśnie z półki?

Dlaczego pani nie chce być twórcą, będąc mędrcem?

Przez całe życie ogromnie lubiłam uczyć; nie mam pojęcia, ilu miałam doktorantów, przestałam liczyć. Jestem jedną z dwu żyjących osób spośród założycieli olimpiady polonistycznej. Tam wyłapuje się najzdolniejszych, najciekawszych. Nie muszą być to ludzie najbardziej wymowni, po prostu czujesz błysk geniuszu, a czasem coś utajonego, nad czym trzeba będzie popracować. Może po latach będzie to raczej benedyktyn niż odkrywca, ale jakoś nie udaje mi się przypomnieć sobie osoby, co do której bym się pomyliła. Więc wyławiam takiego kogoś i potem jest sześć lat tutorowania, bo oni studiują zwykle dwa wydziały. I bardzo jestem szczęśliwa z tego powodu. Sporo wybitnych nazwisk w polskim literaturoznawstwie to moi wychowankowie.

Ale napisze pani jeszcze książkę?

Nie. Tak mi się zdawało, ale nie. Nieskromnie powiem, że zbyt łatwo jest mi odróżnić literaturę średnią od wielkiej.

Prof. Alina Brodzka-Wald urodziła się 11 listopada 1929 r. w Warszawie. Zmarła 19 marca 2011 r. Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Na II roku studiów podjęła pracę w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, gdzie pracuje do dziś jako historyk i teoretyk literatury. Kierowała badaniami m.in. nad spornymi sprawami i postaciami polskiej literatury współczesnej oraz literaturą wobec Holocaustu. Jurorka rozlicznych konkursów literackich, członkini kapituły dorocznej akcji stypendialnej POLITYKI dla młodych naukowców „Zostańcie z nami!”. Uczniowie i współpracownicy dedykowali jej cztery zbiorowe książki eseistyczne. We wstępie do jednej z nich – „Masek współczesności” – napisali o Ince (bo pod takim zdrobnieniem profesor jest powszechnie znana w środowiskach intelektualnych): „Od zawsze związana z oficjalną historią IBL i nieoficjalną praktyką seminariów, spotkań, wykładów o literaturze źle obecnej. Osoba o niewiarygodnym wyczuciu cudzej indywidualności i niepowtarzalności. Nigdy niczego nie narzucając, cierpliwie i roztropnie czekała, aż sami się wydadzą na świat. Otwarta i tolerancyjna umacnia w swoich uczniach najlepsze własne cechy: niepokorę wobec frazesów i rutyny badawczej”.

Polityka 46.2010 (2782) z dnia 13.11.2010; Coś z życia; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Uśmiech do losu"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama