Barbara Pietkiewicz: – Pański dziadek Tadeusz Tarasiewicz w 1882 r. otworzył w Polsce pierwszą palarnię kawy. To kawę trzeba było jakoś palić?
Kordian Tarasiewicz: – W miastach, w zamożniejszych warstwach, kawa była popularna. Kupowano ją w stanie surowym. Służba paliła ją na patelniach, czasem z resztkami tłuszczu. Zamożniejsi mieli specjalne przyrządy z nakrywką i korbką do przesuwania ziaren. Po podwórkach chodzili też Żydzi – palacze kawy na otwartym ogniu. Kiedy mój dziadek otworzył palarnię, konsumenci nie chcieli się przekonać do kawy palonej przemysłowo i droższej od surowej. Trzeba było przeprowadzić kampanię reklamową.
Na wsi też palono?
Dla chłopów kawa była za droga. Cukier także. Pijano ją tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc i traktowano jak rarytas. Jeśli zostały jakieś resztki, skrzętnie chowano je na następne święta.
Pański ojciec, Michał, syn Tadeusza, był znanym aktorem. Nie był chyba zachwycony, że po śmierci ojca musiał się zająć handlem kawą.
Nie miał innego wyjścia, choć z kariery artystycznej nie zrezygnował. Rodzinna firma musiała przetrwać. Była spółką akcyjną, udziały w niej mieli pracownicy, co w owych czasach było ewenementem. Niezwykły czyn obywatelski – pisała prasa – o decyzji właścicieli Plutona. Ojciec czuł się odpowiedzialny za pracowników. Chcieliśmy być firmą wielopokoleniową.
Honoru takich firm broni już tylko Blikle.
Brak mi bardzo Fukierów, Pakulskich, Fuschów, Brunów – wyliczać można by bez końca. Zginęła część tkanki miasta, jego historii. Szkoda.
Imię Kordian to ze Słowackiego?
W 1899 r. odbyła się w Krakowie premiera „Kordiana”. Stała się manifestacją patriotyczną. Ojciec grał główną rolę. Imię otrzymałem na pamiątkę tego wydarzenia. Ludwik Solski przesłał wówczas gratulacje ojcu: „Wiwat! Wiwat! Matka mała, bo się dzielnie spisała. Wiwat, wiwat dwa Michały, ojciec wielki i syn mały”.
No proszę, wielki Solski. Podobno pana ojciec wygłosił mowę nad grobem Heleny Modrzejewskiej?
Do pamiętników Modrzejewskiej, które jej synowa przesłała memu ojcu z wyrazami uznania dla jego talentu, dołączone zostało to przemówienie.
Można powiedzieć, że obok pana, dziecka wówczas, przewinęła się galeria ludzi tworzących historię teatru.
Byłem za mały, żeby zdawać sobie wtedy z tego sprawę, ale proszę, tu mam album rodzinny z setką wpisów skierowanych głównie do mojej matki Janiny.
Kogóż tu nie ma! Dygas, Kasprowicz, Przybyszewski, Sieroszewski, Rydel. Jak wpisał się np. Kornel Makuszyński: „Oto ci piszę, o, pani Janino, że ludzkie serce jest jakby amfora…”. Ten piękny portret na ścianie to pana matka, wówczas jedna z najpiękniejszych warszawianek.
Konrad Krzyżanowski namalował portret matki, który zabrano na prośbę malarza do zbioru muzeum, w zamian zaczął malować drugi, ale śmierć przerwała nagle tę pracę. I widzi pani, ręce nie są dokończone.
Przez 100 lat mieszkał pan w stolicy. Pańska książka nosi tytuł „Cały wiek w Warszawie”.
Z małymi przerwami. Gdy wybuchła I wojna światowa, rodziców i mnie Rosjanie wywieźli do Riazania, bo ojciec był obywatelem austriackim, czyli ich wrogiem. Mieszkaliśmy też w Moskwie i Kijowie, gdzie ojciec grał w teatrze polskim, m.in. z Osterwą i Jaraczem.
Ale zawsze wracaliście do Warszawy?
Jak napisał Wincenty Pol: „Jeśli poznać chcesz zabawy/serca niewiast, świat ochoczy/gładkie słówka, piękne oczy,/to jedź bracie do Warszawy”. No cóż, od przyjazdu pradziadka Tadeusza z Galicji moja rodzina jest organicznie związana z Warszawą. Po podpisaniu z Rosją pokoju z Niemcami przyjechaliśmy po tygodniu męczącej jazdy pociągiem PCK do Lwowa, a potem do siebie, do naszego miasta.
Pamięta pan Warszawę z tamtych lat?
To było miasto z gazowymi latarniami. Szpitalną, Piękną, Trębacką pokrywała drewniana kostka, impregnowana specjalnym płynem, żeby jeżdżące po niej konne dorożki mniej hałasowały. Pierwsze taksówki pokazały się w 1923 r., w specjalnym konkursie proponowano nazwy dla nich – np. mknice. Nie było reklam świetlnych, wystawy sklepów nie były oświetlone.
Firma Pluton w międzywojniu niesłychanie się rozwinęła. Mieliście ponad 30 sklepów w całej Polsce. No i kawę, i herbatę przedniego gatunku. Zachowała się jakaś kawa z przedwojennych złotych czasów?
Po wydaniu w 1971 r. mojej książki „Kawa po warszawsku” zatelefonowała do mnie Irena Górecka. Jej matka w przededniu wybuchu wojny, kiedy ludzie w panice zaczęli robić zakupy, nabyła paczuszkę kawy ze znakiem firmowym Plutona i plombą. Kawa miała być na czarną godzinę. W powstaniu były same czarne, ale przechowywano ją na jeszcze czarniejszą. Kiedy po powstaniu ludność musiała opuścić miasto, paczka została zabrana, znów na czarną godzinę. Ale godzina ta, widać, nigdy nie nadeszła. Teraz paczka stanowi cenną pamiątkę w moich zbiorach.
Kończy pan niedługo sto lat. Szczupły, sylwetka wyprostowana, niebywała pamięć, mózg jak brzytwa. Kiedy telefonowałam do pana, córka powiedziała: Ojciec poszedł do miasta. Pan sobie chodzi po mieście jak niewiekowy.
Jak się pan w takiej zupełnie niestuletniej formie utrzymuje?
Grałem w tenisa.
Wiem, jest pan pasjonatem i znawcą tej dyscypliny. Konfraternia tenisowa, datująca się od tamtych lat, istnieje w Warszawie do dziś.
Jeszcze w późnym wieku grałem. No i nie palę papierosów, to bardzo ważne. Przeżyłem żonę, syna, który umarł na raka. W moim życiu było wiele trudności i dramatów, ale zawsze starałem się zachować pogodę ducha.
A najstraszniejsze przeżycie?
Powstanie Warszawskie, prawdziwe piekło.
Był pan w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Nie. Uważam, że ta ekspozycja pokazuje tylko bohaterstwo, a pomija cierpienia ludności cywilnej. Powstanie rozdzieliło mnie z rodziną. Dopiero potem dowiedziałem się, że moja żona i teść z grupą innych osób byli prowadzeni przez ludzi z RONA, Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej, słynącej z okrucieństwa, prawdopodobnie na rozstrzelanie. W tej grupie był hr. Stefan Tarnowski, który poprosił oficera niemieckiego o pomoc. Mówił znakomitym niemieckim w trzech dialektach – berlińskim, hamburskim i austriackim. Hrabia oczarował oficera do tego stopnia, że zaopiekował się grupą i wyprowadził ją z Warszawy.
Co pan myśli o powstaniu?
To było szaleństwo paru oficerów. Korespondent francuski z tamtych czasów napisał książkę „Warszawa 1944”, w której ci ludzie mówili bez ogródek: musimy coś zrobić, żeby świat nam współczuł. Straszne!
Przez całą okupację prowadził pan firmę, dając utrzymanie stu pracownikom. Starał się pan ze wszystkich sił, żeby Pluton ocalał.
Pod koniec 1943 r. zatrudnialiśmy już 250 osób. Pracownikom dostarczaliśmy bezpłatnie pożywną zupę. Szkoliliśmy młodych ludzi. Wspieraliśmy chorego na gruźlicę Stefana Jaracza, pomagaliśmy żonom oficerów przebywających w oflagach, setce dzieci Zamojszczyzny. 20 pracowników zatrudnialiśmy w firmie fikcyjnie, m.in. Tadeusza Brezę. Firma stała się magazynem, sprzedawaliśmy na kartki produkty spożywcze warszawiakom za pozwoleniem Niemców. Żeby się utrzymać, rozpoczęliśmy współpracę przy produkcji marmolady i cukierków.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś w Warszawie pił wtedy kawę.
Życie toczyło się jednak swoim trybem. Niemcy zabronili handlu kawą i zarekwirowali zapasy kawy, herbaty i kakao. Warszawiacy mieli jednak zapasy uratowane za zgodą prezydenta Starzyńskiego ze składów spożywczych. Brał je, kto mógł. Upłynniali je aż do powstania. Zbożowa też była w obiegu. Moja firma otworzyła nawet kawiarnię Fregata. Kelnerowała w niej m.in. Nina Andrycz.
Jest powstanie. Pan nie wie, co się dzieje z żoną. Pali się miasto, dzieją się dantejskie sceny, a pan gorączkowo szuka młynka do mielenia zboża.
Powstał pomysł, żeby tym warszawiakom, którzy mają zboże, zaproponować kilogram chleba w zamian za kilogram mąki. A różnicę z wypieku przeznaczyć do rozdziału. Trzeba było znaleźć ten młynek.
Chodził pan po płonącym mieście i szukał. Z powodzeniem?
Był w gmachu PKO na Jasnej. Właściciel nie chciał go oddać, ale doszliśmy do porozumienia. Nieśliśmy go przez palącą się Warszawę, najpierw do dawnej fabryki Wedla przy ul. Szpitalnej. W kasie znaleźliśmy 100 tys. zł, ale nikt ich nie zabrał, bo młynek był ciężki, więc nie chcieliśmy się obciążać pieniędzmi.
Krew, trupy, śmierć. Żadnej nadziei…
Zajrzałem przez okno pracowni i zobaczyłem architektów kreślących plany budynków. Spotkałem chłopaka, który na zupełnie zburzonym warszawskim placu kąpał się beztrosko w basenie pożarowym. Zawsze jest jakaś nadzieja.
Powstanie skapitulowało. Znalazł się pan z żoną i dziećmi w Milanówku, gdzie schroniło się wielu warszawiaków. Beznadzieja.
Beznadzieja nie leży w naturze Tarasiewiczów. Chciałem za wszelką cenę dotrzeć do Warszawy, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest budynek firmowy przy ul. Grzybowskiej. Po wielu staraniach uzyskałem na to zgodę Niemców. Dom był zrujnowany, ale w piwnicach odkryłem 100 ton pulpy owocowej. To już było coś. Można było rozpocząć produkcję marmolady. Uratowały się też dwa wielkie pastele Wyspiańskiego, które przedstawiały mego ojca, a także jego biblioteka. Książki wywiozłem później w beczkach, żeby Niemcy się nie zorientowali.
A co z tą pulpą?
3 listopada 1944 r. uzyskałem zezwolenie Niemców na wywiezienie pulpy do Radoni koło Grodziska Mazowieckiego. Ruszyła produkcja. Dzięki temu wielu ludzi zostało uratowanych od wywózki do Niemiec. Dostałem pozwolenie na wjazd do Warszawy po surowiec. Firma Pluton znów żyła.
I wreszcie koniec wojny, wielka ulga, prawda?
Mój ojciec 1 stycznia 1919 r. późnym wieczorem zabrał mnie, ośmiolatka, na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich, gdzie mieścił się Dworzec Główny. Przyjechał do Polski Ignacy Paderewski. Tłumy wiwatowały wzdłuż całej trasy przejazdu przez Nowy Świat do hotelu Bristol, gdzie zamieszkał Mistrz z małżonką. Los chciał, że 9 maja 1945 r. stałem na tym samym skrzyżowaniu. Megafony monotonnym głosem oznajmiły zakończenie działań wojennych. Młoda żołnierka chorągiewkami kierowała ruchem, którego nie było. Nie tak sobie wyobrażaliśmy dzień zwycięstwa.
Dwudziestolecie to był najlepszy okres w pana życiu?
Bezsprzecznie. Była taka piosenka: „Ja kocham cię i nienawidzę”. Ten okres miał dobre i złe strony. Na własne oczy widziałem, jak studenci obrzucali grudami śniegu prezydenta Narutowicza, gdy jechał z zaprzysiężenia, taka była nienawiść. Ale proszę zważyć: nieistniejące przez 150 lat państwo zaczęło w ciągu kilku tygodni w miarę sprawnie działać. To należy nazywać cudem nad Wisłą.
A dzisiejsze czasy?
Najgorsze jest to opluwanie. Za niektórymi politykami trzeba by nosić spluwaczkę. Słowo „przeciwnik” zmieniło znaczenie. Teraz to wróg.
Pluton żył dalej?
Zaczęliśmy odbudowywać nasz budynek przy ul. Grzybowskiej. Zaciągnęliśmy kredyt w banku. Pod koniec 1946 r. została uruchomiona palarnia kawy z darów UNRRA. Firma zaczęła się rozwijać. Po kilku latach, na mocy dekretu Bieruta, zabrano nam odremontowany budynek. W 1950 r. musieliśmy ogłosić upadłość firmy. Mało tego, ściągano mi z pensji raty za kredyt wzięty na odbudowę gmachu, który już nie był nasz. Później udało się budynek odzyskać, sprzedaliśmy go i spłaciliśmy resztę kredytu.
Ma pan prawo nienawidzić PRL.
Uważam, że ten ustrój miał swoje dobre strony. Dał szansę środowiskom, które nigdy nie osiągnęłyby awansu. Wydawano masowo książki, zbudowano domy wczasowe. Tego nie można przekreślać.
Nie załamał się pan, gdy zabrano dorobek trzech pokoleń Tarasiewiczów?
Cóż by mi dało załamywanie się? Wybrano mnie na prezesa warszawskiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Miałem nadzieję, że w Polsce będą uprawnione trzy sektory: prywatny, spółdzielczy i państwowy. Lecz okazało się, że prywatnego nie będzie. Izba została rozwiązana, samorząd gospodarczy zlikwidowany. Powierzono mi kierownictwo firmy Libella. Jej status był nieokreślony – ani prywatny, ani państwowy. Była bazą ekonomiczną grupy Więzi i Klubu Inteligencji Katolickiej. Mieliśmy bardzo dobre wyniki, zatrudnialiśmy 600 pracowników. Lecz straciłem i tę możliwość w wyniku wewnętrznych tarć w środowisku.
A co z kawą? Gdzie kawa w PRL?
Kupowało się ją spod lady, bo państwo sprowadzało ją za dewizy, albo w specjalnych sklepach za dolary. Popularna była zbożowa Inka, ale Pluton, niestety, już jej nie produkował. Rozpowszechniły się nieznane przedtem zwyczaje. Np. picie kawy w miejscach pracy, w dodatku w szklankach, co jest absolutną profanacją. Kawa jest stworzona do filiżanek. Przyznaję, że teraz w Warszawie można wypić tu i ówdzie w kawiarniach kawę, której Pluton by się nie powstydził.
Szkoda Plutona, prawda? Gdyby nie wojna, bylibyście pewnie potęgą.
Pluton istnieje. Reaktywowałem firmę, co prawda tylko na papierze i w Krajowym Rejestrze Sądowym. Kosztowało to mnóstwo pieniędzy, bo musiałem zgromadzić wszelkie dokumenty, by udowodnić, że Pluton istniał tyle lat. Teraz od dawna staram się uzyskać od miasta tereny, które należały do firmy.
Jest szansa?
Ten plac mi nawet oddali, ale teraz to boisko szkolne, na którym niczego nie można budować. Jest więc bez wartości. A miałem plan, żeby za pieniądze uzyskane od miasta uruchomić firmę. Jeśli mi się to jednak uda, założę kawiarenkę i muzeum. Zostały mi puszki po przedwojennej kawie, plakaty, fotografie, całe ściany mógłbym nimi wykleić. Chciałbym, żeby to była kawiarnia (będzie nosiła, oczywiście, nazwę Pluton) na wzór przedwojennych, do których przychodzili artyści, literaci, mieli tam swoje stoliki.
Nie ma już takich kawiarni. Czytelnik przy ul. Wiejskiej, gdzie królowali Konwicki i Holoubek, jest chyba ostatnią.
Ludzie się zmienili i czas szybko płynie. Teraz siedzą przy komputerach i nie czytają książek. Chciałbym, żeby w mojej kawiarni odżyła atmosfera, w której – jak pisał Kazimierz Wittlin – znów będą mogły powstawać „nasze żarty i piosenki, dowcipy i kalambury, satyry, epigramy, fraszki, scenariusze i kpiny, nasze randki, tańce i flirty”.