Po śmierci Sołżenicyna w Moskwie padały słowa ostateczne: Kolos, Święty, Gigant, Człowiek-Epoka. I sakramentalne porównania z Tołstojem i Dostojewskim. Zarazem oficjalna Rosja unikała takich słów jak „gułag”, „stalinowskie ludobójstwo”, „ucisk”, „emigracja”, „cenzura”. Paladyni byłego prezydenta Rosji, wspominając biografię zmarłego noblisty, wyprali ją z rozrachunku ze stalinowską przeszłością, zamazali w gładkich słowach o patriotyzmie i odsłanianiu blasków i cieni rosyjskich dziejów. Sam Władimir Putin – uważający Stalina jedynie za takiego „rosyjskiego Bismarcka” – mówił o „długim i ciernistym życiu” Sołżenicyna.
I tylko Gienadij Ziuganow, szef rosyjskich neokomunistów (którzy wystąpili właśnie do Cerkwi o beatyfikację Stalina!), powiedział bez ogródek, że autor „Archipelagu Gułag” był „tendencyjny i jednostronny” i przyczynił się do „zniszczenia wielkiego kraju”. To prawda. Sołżenicyn nie tylko przywracał pamięci to, co cenzura i tajna policja tłumiły – wiedzę o stalinowskich obozach pracy – ale swymi książkami podważał ideologiczny fundament, na którym opierało się radzieckie imperium.
Urodził się w rodzinie nauczycielskiej 11 grudnia 1918 r. w Kisłowodzku na Kaukazie. W Rostowie nad Donem studiował matematykę i filozofię. W czasie wojny był kapitanem artylerii i brał udział w bitwie pod Kurskiem. Do Prus Wschodnich wszedł zimą 1944–45 od Ostrołęki. W Nidzicy był świadkiem gwałtów na Niemkach, co opisał po latach w tomie wierszy „Wschodniopruskie noce”.