Kraj

Siła przewodnia

Fot. Leszek Zych Fot. Leszek Zych
Spór między zwolennikami systemu wielo‑ i dwupartyjnego tak mocno się zadomowił w polskiej polityce, że nie zauważyliśmy, kiedy zaczął się tworzyć system jednopartyjny.

Platforma Obywatelska rządzi 16 miesięcy. Rządzi bez wielkich wpadek, ale też bez dużych sukcesów. A przynajmniej poniżej wyborczych obietnic i oczekiwań sprzed roku. Może to nawet dobrze. Strach pomyśleć, gdzie byśmy dziś byli, gdyby w pierwszych powyborczych miesiącach rząd przeprowadził w Sejmie swoje sztandarowe hasła i gdyby kryzys dopadł nas w czasie, gdy reformy najwięcej kosztują, a na korzyści (jeżeli by były) długo trzeba jeszcze czekać.

 

Przez te 16 miesięcy PO różnymi pomysłami, decyzjami i zaniechaniami w różnym stopniu skierowała przeciw sobie liczne środowiska. Lekarzy i pielęgniarki, celników, związkowców, feministki, nauczycieli, niedoszłych wcześniejszych emerytów, rodziców sześciolatków, stoczniowców, naukowców, zbrojeniówkę, fundamentalistów rynkowych, katolickich tradycjonalistów, służby mundurowe, nawet część pracodawców. Rząd PO-PSL – jak kiedyś rząd AWS-UW – szybko wszedł w konflikt (o KRUS, o podatek Belki, o sprzątanie po PiS) z tymi środowiskami, które stanowiły jego wyborcze zaplecze. Może żaden z tych konfliktów nie był bardzo gorący, ale też niemal każdy objął istotną grupę aktywnych wyborców.

Na zdrowy rozum w takiej sytuacji popularność premiera, rządu i sprawującej władzę koalicji powinna szybko topnieć, a w siłę powinny rosnąć partie opozycyjne. Sondaże pokazują, że nic takiego się jednak nie dzieje.

W badaniach różnych ośrodków – wyjąwszy chwilowe ekscesy – poparcie dla PO jest dość stabilne. Opozycja manewruje na najrozmaitsze sposoby, zmienia wizerunki, fryzury, twarze, poetyki, odzież, retoryki, programy, alianse, grupy docelowe i trasy podróży po kraju. Koalicja się spiera i godzi, zgłasza kolejne projekty i się z nich wycofuje, odnosi sukcesy i porażki, nawet walczy ze sobą w Olsztynie. Niby więc wciąż coś się dzieje, nowe fronty otwierają się i zamykają, codziennie ktoś coś wygra, a ktoś inny coś przegra, ale proporcje politycznej siły w czworokącie PO-PiS-SLD-PSL wahają się w niewielkim przedziale.

Jak dobrze by nie szło opozycji i jak źle by nie szło koalicji, na PO nie ma mocnych. Bo Platforma rozciągnęła się w niespotykanie szerokim politycznym szpagacie – od integrystycznego Gowina do libertyńskiego Palikota, od miękko liberalnego Boniego do fundamentalistycznie rynkowego Chlebowskiego i od skrajnie rygorystycznego Czumy do zawsze umiarkowanego Komorowskiego...

PO tak się ułożyła na scenie politycznej, tak sprytnie buduje mosty między swymi niebotycznie rozciągniętymi skrzydłami, że poza nią zostało niewiele przestrzeni i powietrza dla innych. Zwłaszcza że ci inni wciąż nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić. SLD nie umie się zdecydować, czym dziś jest lewicowość, a PiS popadł w opozycję totalną, to znaczy wciąż histeryzuje z jakiegokolwiek powodu (nawet z powodu samolotowego obłędu Rokity) i histerycznie odrzuca, cokolwiek PO powie. Nawet jeśli oznacza to potępienie własnych pomysłów sprzed półtora roku.

Jeśli nie jest się aparatczykiem poprzedniego systemu, radykalnym działaczem związkowym, skrajnym tradycjonalistą albo ksenofobem, a chce się oddać głos na partię, która wejdzie do Sejmu, trudno jest poza kręgiem PO znaleźć reprezentację swojego stanowiska. Realna opozycja – integralna, wyrazista, programowa, konsekwentna, czytelna – czyli LPR z prawej i SDPL z lewej, jest dziś poza Sejmem albo praktycznie bez szans, by wejść do następnego Sejmu. Co więcej, nic nie wskazuje, by taka sytuacja miała ulec zmianie. Rok temu Platforma wygrała, bo w oczach wyborców stała się głównym anty-PiS. Dziś PO dominuje, bo nikt nie tworzy sensownej alternatywy.

Kotwica w centrum 

Nawet jednak gdyby PiS czy SLD stworzyły na papierze alternatywne programy i sensowne wizje dla Polski, chwilowo trudno by było przekonać do nich społeczeństwo. Polacy wciąż jeszcze dobrze pamiętają niedawne rządy PiS (2005–2007) i SLD (2001–2005). Zbyt dobrze, żeby łatwo uwierzyć gołębim uśmiechom prezesa Kaczyńskiego (który jednak uparcie promuje posła Macierewicza i ludzi Radia Maryja) i lewicowym deklaracjom przewodniczącego Napieralskiego (który na europejską listę SLD ciągnął Leszka Millera).

Wygląda więc na to, że Platforma Obywatelska jako partia sprawująca władzę nie ma dziś w Polsce realnej alternatywy. I to nie tyle w obecnym parlamencie, co w następnym, by dalej nie sięgać. Wiem, wiem – tak się części komentatorów już kiedyś wydawało. Zwłaszcza po oszałamiającym sukcesie SLD w 2001 r., gdy wszystkie inne partie znalazły się w rozsypce. W nieco mniejszym stopniu po sukcesie AWS w 1997 r. Ale to były inne sytuacje. SLD nie udało się przesunąć z lewej strony do centrum, chociaż Leszek Miller próbował takiego manewru, flirtując z neoliberałami i neokonserwatystami. AWS nie tylko nie dał zaś rady wbić się do centrum (gdzie tkwiła Unia Wolności), ale nawet nie umiał zbudować w miarę zwartej prawicy.

W odróżnieniu od swoich poprzedników, Platforma jako partia rządząca mocno zakotwiczyła się w centrum, jednocześnie zachowując silną pozycję w umiarkowanej części prawej strony sceny i skutecznie wypuszczając macki na lewo od centrum. Gdybyśmy więc mieli szukać analogii, trzeba by pewnie sięgnąć do doświadczeń brytyjskich, gdzie rozwój politycznego PR i erozja systemu dwupartyjnego doprowadziły do długotrwałych okresów dominacji Partii Konserwatywnej (1979–1997), a potem laburzystów (od 1997 r. do dziś). Podobnie było w Niemczech, gdzie socjaldemokraci sprawowali władzę nieprzerwanie od 1969 do 1982 r.

Pozycja PO jest jednak o tyle wygodniejsza, że rozciągając się zarówno na prawo, jak i na lewo od centrum wymusza na konkurentach wybór między pozbawionym znaczenia umiarkowaniem a wyraźnie mniejszościowym radykalizmem. Konkurenci nie mają dużego pola manewru, bo wypchnięci z zajętego przez PO centrum muszą pilnować każdy swojej ściany. PiS musi przy prawej ścianie toczyć ciągłą walkę z Romanem Giertychem, Markiem Jurkiem i ojcem Rydzykiem. SLD nie może zaś pozwolić na uformowanie się silnej, wyrazistej lewicy, która wyłania się gdzieś między rosnącą w siłę „Krytyką Polityczną” a SDPL.

To wszystko sprawia, że dominacja Platformy nabiera cech trwałości. Przynajmniej w kategoriach parlamentarnego cyklu wyborczego. Konkurenci coraz lepiej zdają sobie z tego sprawę – podobnie jak politycy Platformy. To zaś istotnie zmienia polską politykę.

Dla Donalda Tuska – zarazem szefa partii, premiera i kandydata w nadchodzących wyborach prezydenckich – jest to sytuacja niesłychanie wygodna. Przynajmniej na krótszą metę. Przede wszystkim premier może mieć pewność, że nikt z jego załogi nie wyskoczy za burtę. Bo za tą burtą nic nie ma. PO jest jak okręt stojący w suchym doku. Kto z niego będzie chciał uciec – ten zginie rozbijając się o twarde realia zabetonowanego układu politycznego. Ryzyko, że na przykład poseł Gowin obrazi się i odejdzie z partii, gdy klub odrzuci jego bioetyczne projekty, albo że Jacek Saryusz-Wolski trzaśnie partyjnymi drzwiami, gdy Danuta Hübner zajmie mu prestiżowe miejsce na liście wyborczej, a Jerzy Buzek zabierze prestiżową posadę w Brukseli, jest mało istotne. Janusz Palikot też raczej będzie z pokorą znosił kolejne reprymendy i obiecywał poprawę, nawet jeżeli nie ma zamiaru być grzeczny.

Niezagrożona znikąd dominacja daje też Tuskowi możliwość kontrolowania sytuacji w konkurencyjnych partiach. Właśnie odebrał SLD dwóch głównych kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich. Włodzimierza Cimoszewicza kupił poparciem dla jego kandydatury na sekretarza Rady Europy. Danutę Hübner pozyskał w zamian za miejsce na liście do Parlamentu Europejskiego. Tusk nie musi się martwić, że wielu jego wyborcom i kolegom to się nie podoba. Bo co oni mogą poza cichym grymaszeniem? A Hübner i Cimoszewicz to łupy warte grzechu. Oboje mogli być kandydatami jednoczącymi rozbitą lewicę. Więcej takich osób nie widać, więc premier może liczyć, iż lewica wystawi przynajmniej dwóch kandydatów. To by znaczyło, że faktycznie jedynym kontrkandydatem będzie pozbawiony szans Lech Kaczyński, a Donald Tusk ma szansę wygrać w pierwszej turze.

Na podobnej zasadzie PO może dziś spokojnie pozwolić sobie na debatę o eutanazji, in vitro, aborcji. Nawet jeżeli sam Tusk zajmie w niej mdłe, niesatysfakcjonujące nikogo stanowisko, to przecież niezadowoleni nie mają jak jego partii porzucić. Bo gdzie pójdą? To dotyczy nie tylko polityków, ale też wyborców. Co z tego, że rośnie grupa osób rozczarowanych premierem, rządem, Platformą? Na PiS przecież się nie przerzucą. I do Napieralskiego też raczej nie przejdą. Mogą zrzędzić, a nawet oburzać się na PO w związku z nominacją Fotygi, polityką antykryzysową i wszystkimi innymi wpadkami, ale powtarzają – jak Seweryn Blumsztajn w TOK FM – że dopóki PiS jest tak mocny, lepiej nie walić w rząd z grubej rury, nawet jeżeli krytykuje się różne posunięcia polityków Platformy.

Słabość w różnorodności? 

PiS czyhający za węgłem jest dla Platformy Tuska jak szczep krwiożerczych Indian otaczających kolumnę osadników. Wszyscy wiedzą, że jeśli się dadzą rozdzielić, mogą się pożegnać ze swoimi skalpami. To jednak nie znaczy, iż Polacy de facto nie mają dziś politycznego wyboru. Tyle że realne wybory, spory mogące mieć prawdziwy wpływ na rzeczywistość, wiarygodne i zarazem politycznie istotne różnice programowe, istnieją raczej wewnątrz rządzącej Platformy niż między nią a jej konkurencją. To też tworzy sytuację nową, dotychczas niećwiczoną na polskiej scenie politycznej.

Istotną jej częścią jest narastająca świadomość wszystkich grup interesów (od feministek i „obrońców życia” przez związki zawodowe, pracodawców, branżowe i ideologiczne lobby aż po macherów od dziwnych interesów), że jeśli chcą cokolwiek uzyskać od władzy, mieć wpływ na prawo, politykę, decyzje ekonomiczne państwa – muszą znaleźć sobie reprezentanta w obrębie partii rządzącej. Szeroko rozciągnięta Platforma jest do tego z pozoru dobrze przystosowana. Ale w miarę narastania presji rozbieżnych interesów szeroka reprezentacja, która dziś umożliwia zachowanie szerokiego poparcia, stanie się źródłem coraz silniejszych nacisków, skandali i prowadzących do dezintegracji wewnętrznych konfliktów.

Na krótką metę można na przykład problemy bioetyczne zamknąć w obrębie wewnątrzplatformowego sporu Gowina z Palikotem, dzięki czemu praktycznie każde stanowisko ma swoją reprezentację w dominującej partii. Podobnie debatę o walce z kryzysem na razie można jednego dnia prowadzić według monetarystycznej logiki ministra Rostowskiego, a nazajutrz według bardziej interwencjonistycznych sympatii ministra Boniego. Można jednego dnia zapowiadać cięcia budżetowe, a drugiego zwiększanie podatków czy składek. Można co rano dawać karmę lewicy, a co wieczór prawicy. Lub odwrotnie. Ale wcześniej czy później trzeba jednak będzie podjąć jakieś decyzje.

Te napięcia będą narastały, chociaż w sondażach przez dłuższy czas mogą być mało widoczne. Będą więc coraz mocniej paraliżowały procesy decyzyjne (np. jak walczyć z kryzysem), będą coraz częściej wymuszały dysfunkcjonalne, zgniłe kompromisy (jak w przypadku tarczy), będą popychały do szukania absurdalnych punktów pozornej równowagi (dla jednych Fotyga w ONZ, dla innych Cimoszewicz w Radzie Europy).

Chcąc nie chcąc okupująca większość sceny politycznej PO będzie więc coraz częściej przypominała monopartie poprzedniego systemu, gdzie frakcje zastępowały pluralistyczną reprezentację różnorodnych poglądów, walki frakcyjne zastępowały debatę polityczną, a polityczne decyzje zależały głównie od tego, kto akurat uzyskał lepszy dostęp do ucha przywódcy. W takiej sytuacji trudno o uprawianie racjonalnej polityki.

Los premiera 

Łaskawość czy wykalkulowana wyrozumiałość dużej części politycznego otoczenia władzy jest dla niej przyjemna, ale może też być niebezpieczna. Władza czująca się nazbyt bezpiecznie traci bowiem czujność, a czasem wręcz instynkt samozachowawczy. Że taki proces w Platformie zachodzi, dobrze pokazała porażka w walce o prezydenturę w Olsztynie, gdzie nazbyt pewna siebie Platforma liczyła, że wygra szyldem. Wystawiła więc słabego lokalnie kandydata i przegrała na własne życzenie.

Nie mniej groźny jest nieuchronny proces oblepiania. Każda władza obrasta pasożytami czy pieczeniarzami, ale władza trwała przyciąga ich ze szczególną mocą. Platforma nie jest i nie będzie wyjątkiem. Jeśli Donald Tusk pozwoli sobie na chwilę niefrasobliwości w tej sprawie, skończy jak Leszek Miller.

Poczucie bezpieczeństwa skłania też do niebezpiecznego na dłuższą metę myślenia taktycznego. Skoro nic nam nie grozi, możemy coś odpuścić dla świętego spokoju. Nie musimy się specjalnie wysilać. Błędy ujdą nam płazem. Nikt przecież nie przerzuci swojego głosu na PiS na przykład z tego powodu, że premier grał w piłkę zamiast głosować w Sejmie, lub jeździł na nartach zamiast opracowywać warianty planu antykrysowego, ani nawet dlatego, że w przypływie emocji brutalnie wyrzucił dobrego ministra sprawiedliwości i na jego miejsce powołał kogoś z takimi zarzutami jak Andrzej Czuma.

Bezkarność jest jednak złudzeniem. Nawet jeżeli za błędy rządu i wybryki posłów PO nie płaci głosami wyborców, to jednak ktoś musi za nie zapłacić. W sondażach już widać, kto to taki. Platforma bowiem co prawda utrzymuje poparcie, ale o jej liderze powiedzieć już tego nie można. Polityczna pozycja Donalda Tuska słabnie nie tylko w liczbach bezwzględnych, ale także na tle innych liderów PO.

Przez rok sprawowania władzy Donald Tusk nie tylko przestał być najbardziej popularnym członkiem swego rządu (w styczniu wyprzedził go Radosław Sikorski), ale był też jedynym liderem PO, którego popularność netto (czyli różnica między ufającymi mu i nieufającymi) zmalała w ubiegłym roku – i to o jedną trzecią. Inni liderzy PO wyraźnie w tym czasie zyskali. Pod tym względem sytuacja również przypomina procesy polityczne zachodzące w poprzednim systemie. Gdy zmiana partii rządzącej jest niemożliwa lub trudna, jej winy koncentrują się na osobie lidera. Peerelowskie hasło „Socjalizm tak – wypaczenia nie” w demokratycznym systemie partii dominującej brzmi „Partia tak – lider nie”. Nie jest więc wykluczone, że Donald Tusk podzieli los Margaret Thatcher, Tony’ego Blaire’a, Willy’ego Brandta i wielu innych przywódców partii dominujących, którzy musieli odejść, choć ich partie zachowały poparcie i władzę.

Trwanie jednej partii u władzy na dłuższą metę może być bardziej korzystne dla kraju niż dla niej samej. Jedna parlamentarna kadencja na ogół nie starcza bowiem na przeprowadzenie spójnych i konsekwentnych reform. Partia oddająca władzę już po czterech latach na ogół zostawia swój projekt zrealizowany co najwyżej w połowie. I zwykle nikt go później nie kończy. Najboleśniej doświadczyliśmy tego, kiedy rząd Buzka i Balcerowicza rozbabrał cztery wielkie reformy. Przymus ich dokończenia spada na nas dziś w formie wiszących nad Polską katastrof w ubezpieczeniach społecznych, służbie zdrowia, oświacie, samorządach. Trudno jednak powiedzieć, czy były to dobre reformy, bo nie wiadomo, jakie by były ich skutki, gdyby je na czas dokończono.

Los partii 

W tym sensie trwale dominująca pozycja nakłada na Platformę obowiązek szczególnie twardego stąpania po ziemi. Jeśli Platforma będzie oddawała władzę za 7 lub 11 lat, niczego nie będzie już mogła zrzucić na brak czasu, złego koalicjanta, złośliwego prezydenta ani na destruktywną działalność partii opozycyjnych. Wszystko, co będzie się w Polsce wówczas działo, będzie zasługą lub winą PO.

Doświadczenie brytyjskich konserwatystów i niemieckich socjaldemokratów uczy, że im dłużej utrzymuje się system partii dominującej, tym boleśniejszy jest jej późniejszy upadek. Najbardziej bolesny był jednak upadek centrowej Chrześcijańskiej Demokracji dominującej we Włoszech przez blisko pół wieku i pod wpływem niebotycznych skandali rozwiązanej w 1993 r. Gdy system się załamał, kariery chadeków skończyły się na ławie oskarżonych albo na politycznej rencie. Nieliczni bezpiecznie przeszli przez sito bezkompromisowego sędziego di Pietro.

System partii dominującej może być w demokracji trwały, lecz nie może być wieczny. To jest oczywiste. Ale w żadnym razie nie jest oczywiste, co po nim zostaje. We Włoszech dobrze widać, iż groźne są nie tyle same rządy dominującej partii, co późniejsza władza jej marginalizowanych, rozdrobnionych, latami radykalizujących się i oduczonych poczucia odpowiedzialności zmienników. W tym sensie odpowiedzialność PO jako partii dominującej jest w polskiej polityce szczególna. Dotyczy nie tylko tego, co ona sama robi lub czego nie robi, ale także tego, jaką ewolucję sceny politycznej jej polityka za sobą pociąga. Bo sens większości dzisiejszych decyzji zależy od tego, jaki będzie ich los, gdy wcześniej czy później kto inny przejmie władzę w Polsce.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama