Jeszcze rok temu, jeśli w prasie można było znaleźć artykuły na temat wyżywienia świata, to dotyczyły głównie nadmiaru jedzenia, które zmienia nas w cierpiących na nadwagę grubasów. Jeszcze 2–3 lata temu kilku polskich ekonomistów sugerowało na łamach gazet, że bogate kraje powinny zrezygnować z produkcji rolniczej i pozostawić to niskodochodowe, lecz proste zajęcie krajom biednym. Jeszcze 5–6 lat temu jednym z głównych problemów negocjacyjnych stojących na drodze do członkostwa Polski w Unii Europejskiej było to, na jakie ograniczenia produkcji rolnej musi się zgodzić nasz kraj, aby nie zwiększać problemów z europejską nadprodukcją żywności.
Dziś na światowym rynku nagle zabrakło żywności. Ceny poszybowały w górę, a zapasy ziarna spadły do najniższego od ćwierć wieku poziomu. Jak szacuje zajmująca się problemami rolnictwa światowa organizacja FAO, w ciągu ostatnich 9 miesięcy światowe ceny żywności wzrosły niemal o połowę. Najgorzej wygląda rynek ryżu. Od początku tego roku jego cena zwiększyła się ponad dwa razy, ale wzrost cen pozostałych zbóż był również gwałtowny. To, co dla mieszkańców krajów zamożnych – do których, z globalnego punktu widzenia, należy i Polska – prowadzi tylko do przykrego zaskoczenia przy kasach supermarketów, dla wielu krajów ubogich oznacza widmo głodu. W Polsce, Niemczech czy USA ceny żywności wzrosły o 7–8 proc., podnosząc wskaźniki inflacji i martwiąc zarówno banki centralne, jak i dokonujących zakupów klientów. Ale w Indiach, Egipcie, Etiopii, Indonezji i co najmniej 10 innych krajach wybuchły zamieszki głodowe, a w Pakistanie i Tajlandii władze wysłały oddziały wojska dla ochrony składów żywności. Jeszcze kilka lat temu brzmiałoby to jak scenariusz wydumanego katastroficznego filmu. Dziś to rzeczywistość.
Rozpoczęło się szukanie winnych światowej katastrofy. Historycznie klęski głodu wiązały się zazwyczaj z wielkimi nieurodzajami spowodowanymi przez pogodę, wojnę, celowe działania zbrodniczych rządów. W czasie wywołanego zarazą ziemniaczaną głodu w Irlandii w latach 1845–49 zmarło ponad milion ludzi; w czasie sztucznie wywołanego przez Stalina głodu na Ukrainie w latach 1932–33 zmarły 3 mln; w czasie głodu w Chinach w latach 1958–61, spowodowanego szaleńczymi pomysłami gospodarczymi Mao – co najmniej 20 mln. Za każdym razem mieliśmy do czynienia z klęską wywołaną załamaniem się produkcji rolniczej i za każdym razem możemy bez większych kłopotów wskazać główny czynnik, który za to odpowiadał.
Tym razem jest jednak inaczej. Po pierwsze, nie mieliśmy do czynienia z żadnym niespodziewanym kataklizmem, który zachwiałby globalną produkcją rolną. Nieco zawiniła susza w Australii, która spowodowała ograniczenie eksportu zboża z tego kraju (Australia normalnie dostarczała ok. 2–3 proc. światowej produkcji zbóż i 9 proc. eksportowych nadwyżek), nie najlepsze były również zbiory w Europie. Ale to nie wystarcza do wyjaśnienia katastrofy, o której się obecnie mówi. Mamy więc klęskę głodu spowodowaną raczej szybkim wzrostem popytu, a nie załamaniem podaży. Po drugie, nie jesteśmy w stanie wskazać jednego winnego, ale raczej cały szereg czynników, które zbiegły się w fatalnym 2008 r., prowadząc do obecnych problemów. Po trzecie wreszcie, samo określenie „globalna klęska głodu” nie bardzo pasuje do sytuacji. Żywności na świecie jest mimo wszystko stosunkowo dużo i – teoretycznie – nie ma powodu, aby ktokolwiek umierał z głodu. Jedne regiony świata produkują i spożywają żywność w nadmiarze, w innych ograniczona podaż doprowadziła do gwałtownego wzrostu cen.
Główna obawa jest taka, że rosnące ceny żywności wepchną co najmniej 100 mln ludzi w skrajne ubóstwo. A także radykalnie obniżą poziom życia setek milionów innych. Biedni ludzie w biednych krajach nie tyle umrą z głodu, co raczej zmuszeni będą do rezygnacji z innych zakupów – leków, środków higieny, wydatków na kształcenie dzieci. Ze wszystkimi fatalnymi konsekwencjami dla rozwoju świata.
Na pytanie o winnego obecnych kłopotów nie ma łatwej odpowiedzi. Kraje rozwijające się wskazują na niedostateczną pomoc rozwojową ze strony krajów rozwiniętych. Kraje rozwinięte mogą śmiało oskarżać o wszystko szybko rosnący popyt na żywność ze strony krajów rozwijających się. Rolnicy z Europy – Brukselę, która od lat walczy o ograniczenie produkcji. Rolnicy z reszty świata – źle kierowane europejskie subsydia dla rolnictwa. Grupy ekologów wskażą oskarżycielsko na zmiany klimatyczne, które mogą odpowiadać za spadek plonów w wielu regionach świata. A ich krytycy – na wymuszoną przez ekologów produkcję biopaliw, która w absurdalny sposób spowodowała zużycie 20 proc. całych amerykańskich zbiorów kukurydzy na produkcję alkoholu do napędzania silników. Słowem, każdy znajdzie dla siebie winnego.
Od listy czynników, które odpowiadają za zaskakującą eksplozję problemów na światowym rynku żywności, jednak nie uciekniemy. A mamy ich całkiem sporo. Obserwowany z podziwem od ćwierć wieku rozwój gospodarczy Chin (a ostatnio również Indii) spowodował silny wzrost dochodów ludności z obu tych krajów. Realny dochód przeciętnego Chińczyka wzrósł w tym czasie dwudziestokrotnie. A wiadomo, na co przeznaczają znaczną część rosnących dochodów ludzie ubodzy, przez lata cierpiący niedostatek. Oczywiście na żywność i to żywność lepszą od tej, którą przez lata spożywali. Kilkakrotny wzrost spożycia mięsa w Chinach spowodował, że kraj ten z nadwyżką skonsumował cały niezwykły przyrost własnej produkcji rolnej, który udało się osiągnąć dzięki reformom zapoczątkowanym przez Deng Xiaopinga (uczyniły one z Chin znaczącego importera zbóż). Podobnie dzieje się w Afryce – ludność kontynentu podwoiła się w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, przy znacznie wolniejszym wzroście produkcji rolnej. I biedni, i bogacący się mieszkańcy krajów rozwijających się chcą więc więcej żywności. A że jednocześnie dość beztrosko zużywają coraz więcej innych ograniczonych zasobów kuli ziemskiej – zwłaszcza surowców energetycznych i wody – szybko rosną koszty produkcji żywności.
Kraje rozwinięte mają na sumieniu całkiem inne grzechy. Od 30 lat Unia Europejska – a wraz z nią większość pozostałych krajów OECD – prowadzi politykę subsydiowania rolnictwa, służącą nie tyle rozwiązywaniu globalnych problemów, co raczej zadowoleniu lobby rolniczego we własnych krajach. Wydatki, sięgające rocznie ćwierć biliona dolarów, przeznaczane są z jednej strony na działania ograniczające produkcję rolną, z drugiej zaś na subsydiowanie eksportu żywności, zniechęcające do wzrostu produkcji w krajach rozwijających się.
To, co w obecnej sytuacji globalnej niedostatecznej podaży żywności budzi jednak szczególne oburzenie, to miliardy dolarów wydawane w celu zachęcenia rolników do przeznaczania znacznej części plonów na produkcję biopaliw. Według niektórych szacunków, przeznaczenie części amerykańskich zbiorów kukurydzy na biopaliwa spowodowało już obecnie wzrost cen mięsa o 10–20 proc., bez żadnych znaczących korzyści dla środowiska naturalnego i bilansu energetycznego kraju. Ale, jak wiemy i z własnego podwórka, lobby producentów biopaliw potrafi być bardzo silne i spowodować, że człowiek płaci za nie dwukrotnie: raz subsydiując ich produkcję (bez subsydiów nieopłacalną), a drugi raz płacąc w sklepie za drogą żywność. To, co w latach niezłych urodzajów nikomu specjalnie nie przeszkadzało, przy pierwszym roku gorszych warunków pogodowych zmieniło się w prawdziwe nieszczęście.
Do listy katastrof dochodzą oczywiście również niewłaściwe reakcje ludzi. Nikt tego jak dotąd nie zbadał, ale prędzej czy później musi paść pytanie – w jakim stopniu za obecny gwałtowny wzrost cen żywności odpowiadają globalni spekulanci? W momencie, gdy inwestycje na giełdach przynoszą raczej straty, nieruchomości przestały być atrakcyjne, a zakup rządowych obligacji daje niewielkie zyski, spekulanci najprawdopodobniej przerzucili swoją uwagę na rynki towarowe. A spekulacyjne zakupy charakteryzują się tym, że wyśrubowują ceny znacznie bardziej, niż działoby się to normalnie. Ale nie tylko spekulanci przyczyniają się do problemów. Przerażone wzrostem cen kraje rozwijające się masowo sięgają do działań, które w czasie Wielkiego Kryzysu z lat 1929–33 ochrzczono mianem polityki „rujnuj swojego sąsiada”. Co zrobić, jeśli ceny ryżu lub zboża w moim kraju rosną? Zakazać jego eksportu albo wprowadzić wysokie cła wywozowe zniechęcające do eksportu. Dzięki temu kraj na krótką metę zyskuje oddech, ale ceny żywności na światowych rynkach gwałtownie idą do góry, skutkiem silnego ograniczenia podaży. A odbita fala podwyżek prędzej czy później dociera i do kraju, który zakazał eksportu.
Ta lista przyczyn obecnych kłopotów, choć niepełna, wystarczyłaby, aby powalić konia. Na rynku zapanowała panika, być może nawet nie na miarę obecnych trudności. Zbudzono szybko ducha Thomasa Malthusa – żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. ekonomisty, który sformułował przerażające prawo, w myśl którego połączenie rosnącej w arytmetycznym postępie produkcji żywności z rosnącą w postępie geometrycznym (a więc znacznie szybciej) ludnością musi wieść do głodu, nędzy, a w ślad za tym do „korygujących” liczbę ludności wojen i zaraz. Szybko za to do kąta poszły wspomnienia z lat 60. i 70., kiedy to dzięki gwałtownemu postępowi w technice rolnej w krajach rozwijających się (tzw. zielonej rewolucji) uznano, że przy rozsądnej polityce gospodarczej i demograficznej problem głodu da się dość łatwo rozwiązać. I przestano się nim szczególnie zajmować. Efekt jest taki, że plony wprowadzonych wówczas do masowej produkcji odmian roślin jadalnych stopniowo zaczęły się obniżać, bo pozbawiono je stałej obserwacji, kontroli, zrezygnowano z części badań.
Teraz problem powraca i to w ostrej postaci. A przed nami cała seria pytań bez łatwych, jak na razie, odpowiedzi. Jak zwiększyć efektywność produkcji rolnej pół miliarda drobnych farmerów w krajach rozwijających się? Ich pola to potencjalna kopalnia dodatkowej żywności. Jak reagować na zmiany klimatyczne, mogące mieć wpływ na produkcję rolną, i nie pozwolić, aby odpowiedzią na nie było przeznaczanie milionów ton zbóż na produkcję biopaliw? Jak skutecznie prowadzić badania nad żywnością genetycznie modyfikowaną, a jednocześnie nie dopuścić, żeby o jej przyszłości decydowały radykalne grupy aktywistów, zainteresowane utrąceniem groźnej konkurencji związki producentów rolnych, albo po prostu ludzki strach. Należy też spróbować skłonić burzliwie rozwijające się Chiny i Indie do nieco mniej rozrzutnego gospodarowania zasobami naturalnymi. I wreszcie tak zmienić sposób wydawania pieniędzy na rolnictwo w krajach OECD, żeby wydatki przyczyniały się do zmniejszania globalnych problemów, a nie do ich wyostrzania.
Swoją rolę odgrywa również Polska. Choć nie należymy do krajów biednych, też płacimy rachunek za braki żywności na światowym rynku. Coraz bardziej realna staje się możliwość, że rosnące ceny żywności spowodują utrwalenie się w Polsce stosunkowo wysokiej inflacji, z którą trudno będzie skutecznie walczyć. Ale co ważniejsze, musimy zdać sobie sprawę z tego, że współodpowiadamy za sytuację na świecie. Jako członek Unii mamy głos w sprawie jej polityki rolnej oraz polityki pomocy rozwojowej. Spróbujmy wykorzystać go w sposób rozsądny, a nie wynikający jedynie z presji zainteresowanych subsydiami krajowych grup producenckich.
Problemy w rolnictwie pojawiły się nagle, ale narastały latami. I teraz trzeba potraktować je serio. Na dłuższą metę światowemu rolnictwu naprawdę potrzebne są zmiany, zarówno technologiczne jak w zakresie ekonomicznych ram funkcjonowania. Globalna katastrofa pewnie nas nie czeka. Ale – tak jak we śnie faraona – może nas czekać siedem chudych lat, zanim sytuacja się na nowo ustabilizuje.