Niby gazu jeszcze nie ma i właściwie nie wiadomo, czy na pewno jest, ale nie brak inwestorów, którzy wykładają niemałe pieniądze, licząc na przyszły zysk. Widocznie więc wierzą szacunkom amerykańskiej agencji energii EIA, która zakłada, że w Polsce jest aż 5,3 bln m sześc. gazu – zapas na setki lat! – Nie zależy nam na tym, by zarabiać na koncesjach poszukiwawczych. Liczy się informacja, którą zdobędziemy – mówi główny geolog kraju dr Henryk Jacek Jezierski. Wiceminister Jezierski w imieniu ministra środowiska wydaje koncesje na poszukiwania gazu łupkowego – do tej chwili wydano ich 86.
Czekamy więc na odkrycie złóż. – W ramach poszukiwań firmy przyjęły na siebie zobowiązanie wywiercenia 124 otworów – zapowiada Jezierski. Każdy odwiert może kosztować nawet 15 mln dol. Państwa nie byłoby stać na taką inwestycję. Całe ryzyko inwestycyjne spoczywa więc na przedsiębiorstwach. – A Polska dzięki odwiertom za darmo otrzyma cenną informację geologiczną i na jej podstawie będzie mogła zdecydować, co dalej z tymi zasobami zrobić – tłumaczy minister.
Gdzie Polska, gdzie Kanada
Brzmi to logicznie. Ale gaz z łupków to dla Polski nowe zagadnienie. Musimy sporo się nauczyć, najlepiej podpatrując innych. Warto więc od razu zapytać, skąd założenie, że nie można zarabiać na koncesjach poszukiwawczych? Są kraje, które zarabiają, i to dużo. Dla przykładu prowincja Alberta w Kanadzie – o obszarze prawie takim jak Francja – w zeszłym roku zarobiła na koncesjach poszukiwawczych ropy i gazu ponad 1,5 mld dol. kanadyjskich (prawie tyle samo co amerykańskich). Gdyby tę kwotę podzielić na kilometry kwadratowe, wyszłoby ponad 77 tys. dol. na każdy kilometr obszaru koncesyjnego. Dla porównania polska stawka za kilometr kwadratowy to 220 zł (ok. 440 zł razem z opłatą z tytułu użytkowania górniczego).
I dalej: u nas na 86 koncesjach zarobiono przez cztery lata 30 mln zł, a w Kolumbii Brytyjskiej tylko w zeszłym roku 700 mln dol.
W Albercie, jak i bogatej w gaz łupkowy Kolumbii Brytyjskiej to publiczne przetargi napędzają ceny. Dwa razy w miesiącu firmy składają swoje oferty w zapieczętowanych kopertach. – Wygrywa oferent, który spełnia wszystkie wymogi, a do tego przedstawia najbardziej atrakcyjną ofertę finansową – tłumaczy Peter Howard, szef rządowego Kanadyjskiego Instytut Energii (CERI) z siedzibą w Calgary. Te przetargi na koncesje poszukiwawcze to dla Kanadyjczyków żyła złota.
– Nie było tylu chętnych na polskie łupki, by organizować przetargi. Wydawano koncesje pojedynczym firmom, które się zgłaszały, a tereny, na których jest gaz łupkowy, wyjęte były spod procedury przetargowej – objaśnia polskie rozwiązanie Jezierski. – Nasza sytuacja jest zupełnie inna niż Kanadyjczyków.
Systemy podatkowe na świecie trudno ze sobą porównywać – uważa ministerstwo. Gdyby Polska postawiła ceny zaporowe, firmy by tutaj nie przyszły. Ze względu na odległość, słabą infrastrukturę, brak technologii i słabe rozpoznanie złóż, a przede wszystkim na ryzyko inwestycyjne, trzeba było najpierw przyciągnąć kapitał. Za to w przyszłości będziemy zarabiać. Na duże wpływy do budżetu przyjdzie czas, gdy rozpocznie się wydobycie. Są kraje, w których koncesje poszukiwawcze są tanie i to nikogo nie bulwersuje – przekonuje ministerstwo.
Norwegii nie będzie
Często jako wzór gospodarności stawia się Norwegię. Tam zaś, inaczej niż w kanadyjskiej Albercie, na koncesjach poszukiwawczych państwo rzeczywiście nie robi wielkich pieniędzy. Podczas przetargów firmy nie licytują bowiem kwot, które wpłacają potem bezpośrednio do państwowej kasy. Wygrywa najlepszy program inwestycyjny. Oznacza to, że firmy, po pierwsze, muszą udokumentować swoją siłę finansową, doświadczenie i kompetencje, po drugie, deklarują, ile wydadzą pieniędzy na inwestycje i opisują, na co konkretnie je przeznaczą.
Norwegia jest bardzo przychylna inwestorom: pozwala im odpisywać koszty poszukiwań od przyszłych zysków z wydobycia. W rezultacie 78 proc. wydatków na poszukiwania z powrotem trafia do kieszeni przedsiębiorców. Tak atrakcyjne warunki to efekt przemyślanej strategii. Kraj zabiega o kontrahentów na mniej obiecujące tereny – najlepsze zostały już zagospodarowane. Zachęty finansowe, choć drogie dla państwa, bynajmniej nie rujnują norweskiego budżetu. Norwegia zarabia ogromne pieniądze na wydobyciu.
Ten narodowy plan zagospodarowywania złóż to rzeczywiście biznesowy majstersztyk. Norwegowie nie powierzają nigdy całej koncesji jednej firmie. Zwycięzca przetargu otrzymuje tylko atrakcyjny udział i zostaje wyznaczony na operatora koncesji. Jednak państwo spośród przegranych dobiera jeszcze kilka firm. One również, razem ze zwycięzcą, ale dysponując odpowiednio mniejszymi udziałami, eksploatują potem złoże. To zmusza inwestorów do współpracy i wymiany technologicznej. Jednym z udziałowców jest państwowy Statoil, któremu norweskie prawo przez bardzo długi czas gwarantowało co najmniej 25-proc. udział w każdej koncesji.
Na aktywności Statoilu nie kończy się państwowe zaangażowanie w eksploatację złóż: niezależnie od tego państwowy budżet uczestniczy finansowo w kosztach każdej inwestycji (kilkanaście procent) i czerpie proporcjonalny do tego zysk z wydobycia. Nazywa się to system bezpośredniego udziału finansowego państwa (SDFI). Duży udział norweskiego budżetu w lukratywnym biznesie pozwala Norwegom odprowadzać do państwowej kasy ogromne pieniądze.
Czy także polska państwowa kasa na podobne pieniądze może liczyć? – Nie jesteśmy w stanie wyłożyć takich pieniędzy na inwestycje – mówi wiceminister Jezierski. Polskie prawo, podobnie jak całe prawo unijne, nie przewiduje też faworyzowania spółek państwowych. Będą one musiały stosować się do zasad wolnorynkowych. – Możemy sobie jednak wyobrazić, że polskie firmy zaangażują się bardziej w inwestycje, czyli wykupią udziały w koncesjach. Oczywiście im wcześniej to zrobią, tym będzie taniej – tłumaczy Jezierski.
To jednak czysta teoria. Państwowe firmy nie mają pieniędzy, by zapewnić sobie udziały w koncesjach na poziomie Statoilu. A państwo nie miałoby nawet instrumentów prawnych, aby je w takim zamierzeniu wesprzeć.
Na jakie pieniądze możemy więc liczyć? – Istnieje mechanizm pozwalający Polsce na zarobek – uspokajał niedawno z mównicy sejmowej Jezierski. Jaki to mechanizm? Bardzo prosty. Państwo daje złoże. Przedsiębiorca wydobywa gaz i go sprzedaje. Pieniądze trafiają do przedsiębiorcy, ale nie cała kwota – jej część musi być odprowadzana do Skarbu Państwa. Jaka to część? O tym decyduje umowa użytkowania górniczego.
Łupy z łupków
Na świecie opłatę wynikającą z użytkowania górniczego nazywa się royalty. W Albercie na przykład wynosi ona od 5 do 36 proc. wartości kopaliny według cen sprzedaży i jest szyta na miarę: jej wysokość zależy od głębokości wierceń, wielkości wydobycia i ceny gazu na rynku. Algorytm zapisany jest w skomplikowanej tabeli. Pozwala on państwu pobrać sowitą daninę tam, gdzie zysk przyszedł łatwiej. Tam zaś, gdzie warunki były ciężkie, a zysk mizerny, ze względu na dobro regionu i dalszy rozwój rynku państwo daje wytchnienie inwestorom.
Jakie będą royalties w Polsce? Umowy o użytkowanie górnicze związane z wydobyciem gazu Polska podpisywać będzie za 4–5 lat. Oczywiście pod warunkiem, że etap poszukiwań zakończy się sukcesem. Niestety, już dziś można przewidzieć trudności. Bo chociaż Skarb Państwa jest właścicielem spoczywającego w ziemi gazu, część atutów traci już teraz. Rzecz w tym, że firma, która odkrywa złoże, ma na terenie koncesyjnym pozycję uprzywilejowaną: nikt prócz niej nie może ubiegać się o koncesję wydobywczą przez 5 lat od odkrycia. Przywilej jest o tyle zrozumiały, że przecież znalazcy, który popadł w koszty, należy się „znaleźne”. Co jednak, jeśli ten znalazca nie będzie chciał przyjąć warunków finansowych proponowanych przez Skarb Państwa?
– Będziemy dyskutować – mówi minister Jezierski. W najgorszym wypadku negocjacje mogą trwać pięć lat. Po upływie tego czasu wyłączność na informacje geologiczne, którymi dysponuje firma, wygasa, i będzie można zorganizować przetarg. – Nie możemy jednak prowadzić do tego, żeby przez 5 lat dyskutować, a potem zabrać firmie koncesję, bo wtedy spotkalibyśmy się w trybunale arbitrażowym. I nam, i firmie zależeć będzie na wydobyciu. Dopóki się nie dogadamy, nikt nie zyska.
Czy jednak będzie to wystarczająco skuteczna dźwignia, by wywindować zarobek państwa na odpowiedni poziom? Czy światowi potentaci ExxonMobil, Chevron, Marathon Oil czy Talisman – firmy, które zebrawszy doświadczenia w różnych zakątkach świata, dysponują ogromnym zapleczem eksperckim, pieniędzmi, technologiami – nie wymanewrują w tych negocjacjach państwowych urzędników? Czy znajdą po drugiej stronie stołu wystarczająco twardych i przygotowanych negocjatorów?
Nie ulega wątpliwości, że pewniejszym sposobem, który oszczędziłby administracji kłopotu i pracy, byłyby publiczne przetargi. Firmy rywalizowałyby o olbrzymie pieniądze między sobą, a nie ścierałyby się z urzędnikami.
To, że firmy, które będą wydobywać w Polsce gaz z łupków, ani na etapie wydawania koncesji poszukiwawczych, ani wydobywczych, ani razu nie zetrą się w licytacji, budzi uzasadnione zdziwienie. Koncesje na poszukiwania są już jednak wydane. Eksperci uważają, że dziś na stworzenie reguł wymuszających przetargi na koncesje wydobywcze jest za późno. Wprowadzenie ich teraz mogłoby skutkować pozwami o odszkodowanie. – W każdym razie samo wystąpienie z roszczeniami uderzyłoby w Polskę jako kraj bezpiecznego inwestowania i ta „szkoda” jest groźniejsza aniżeli konkretne pieniądze – obawia się dr hab. Andrzej Wierciński, wykładowca akademicki, a także wspólnik zarządzający dużej kancelarii prawnej WKB.
Oddana szachownica
Przemysł wydobywczy to dobry biznes. Na świecie są różne modele jego opodatkowania. W każdym chodzi o zarobek. Nasz model prawny nadal wywodzi się jednak z czasów, kiedy o zarobek wcale nie chodziło. Przez wiele lat mieliśmy w tym sektorze wyłącznie przedsiębiorstwa polskie, i to przeważnie państwowe. Było więc wszystko jedno, jakie są procedury i ile wynoszą opłaty. I tak wszystko – zarówno należności, jak i zyski oraz straty przedsiębiorstw – trafiało na koniec do jednego kotła, czyli mieszało się w państwowym budżecie.
Napływ kapitału z zagranicy do polskiego sektora wydobywczego to stosunkowo świeże doświadczenie. Przy tym firmy zaangażowane dziś w łupki wydobywać będą surowce nie tylko na potrzeby polskiego rynku, ale głównie na eksport. Jeśli w Polsce spełnią się łupkowe marzenia, będzie to działalność wysoce dochodowa. O tym, że polskie prawo jest archaiczne, przebąkują już w kuluarach nawet przedstawiciele zagranicznego biznesu. Jeśli nie skorzystamy dziś z doświadczeń tych państw, które na wydobyciu zbiły fortunę, jeśli nie skopiujemy ram prawnych zapewniających z jednej strony firmom uczciwy zarobek, z drugiej państwu sprawiedliwy udział, stracimy ogromną szansę.
Porównania między systemami są trudne, ale niosą naukę konieczną i pożyteczną. Dziś potrzebne są wzorce. Prawo powinno wyprzedzać inwestycje, a nie wlec się za nimi. Czas więc pomyśleć, na kim chcemy wzorować model biznesowy? Czy chcemy w przyszłości zarabiać na gazie tyle, co Kanadyjczycy, tyle, co Norwegowie, a może tyle, co Amerykanie? Komfortowa chwila, gdy będziemy mieli twarde dane, dające możliwość sporządzenia dokładnych kalkulacji, nadejdzie dopiero, kiedy spłyną do Ministerstwa Środowiska wyniki poszukiwań gazu sporządzone przez prywatnych inwestorów. Gdybyśmy mieli do tego czasu czekać, oznaczałoby to, że nie wcześniej niż za 4–5 lat finansiści i prawnicy zabiorą się do rozpisania strategii zagospodarowania tego dobra. Potencjalnie będzie to ogromna rozgrywka finansowa. Wygląda jednak, że nasi stratedzy przysiądą się do partii już rozpoczętej. Gambitu – decydującego o dalszym przebiegu partii – nie będzie im już dane rozegrać.