OLT Express grzeje już silniki, start zapowiedziano na 1 kwietnia. Nowa linia lotnicza stawia sobie ambitny cel objęcia niemal całej Polski siatką regularnych połączeń. Samoloty mają latać rano i wieczorem między Warszawą, Rzeszowem, Krakowem, Katowicami, Łodzią, Wrocławiem, Poznaniem, Szczecinem i Gdańskiem. W sumie każdego dnia będzie 18 połączeń obsługiwanych przez 23 samoloty – duże odrzutowe Airbusy (A320 i A319) oraz mniejsze turbośmigłowe ATR (72 i 42). Tak wielkiego przedsięwzięcia lotniczego na polskim niebie dawno nie było. Do latania kusić mają niskie ceny, choć szefowie OLT Express podkreślają, że nie będzie to krajowy odpowiednik tanich linii w rodzaju Ryanaira. Przeciwnie, obiecują, że maszyny zapewnią spory komfort, a na pokładzie będą serwowane bezpłatne przekąski, kawa i herbata. Najtańszy bilet w jedną stronę kosztuje 99 zł.
– Połowa miejsc w każdym rejsie będzie sprzedawana w najtańszej taryfie ekonomicznej. 99 zł za bilet planujemy utrzymać przynajmniej do końca roku, bo większość naszych pasażerów kieruje się ceną – wyjaśnia Jarosław Frankowski, dyrektor zarządzający projektem OLT Express, w przeszłości współtwórca taniej linii Centralwings, a jeszcze niedawno pracownik Eurolotu.
Frankowski nie ukrywa, że linia liczy na pasażerów klasy biznes (cena do 499 zł), którym oferuje dodatkowo większą swobodę zmian terminu lotu, wymiany osób korzystających z biletu itd. Pozyskaniu biznesmenów na delegacji mają służyć połączenia przesiadkowe, które pozwolą w ciągu jednego dnia, góra dwóch, odwiedzić trzy–cztery duże aglomeracje w kraju. Planowane są też inne przedsięwzięcia atrakcyjne dla zamożnych pasażerów, np. wypożyczalnie samochodów na lotniskach. Jest nawet pomysł, by na gdańskim lotnisku stworzyć specjalny rękaw dla pasażerów OLT. Byłby to ewenement, bo własnych rękawów nie ma nawet LOT.
Na razie z dużym rozmachem ruszyła kampania reklamowa. I już doszło do pierwszego zderzenia. Polskie Linie Lotnicze LOT zarzuciły OLT, że prowadzi nieuczciwą reklamę, używając hasła
„nowe Polskie Linie Lotnicze”, a także pasożytuje na skojarzeniu z kampanią LOT, w której wykorzystywany jest wizerunek przedniej części stojącego na pasie samolotu, do którego wsiadają pasażerowie. OLT odrzucił zarzuty i zapowiedział, że kampanii nie zmieni.
– PLL LOT w najbliższym czasie wystąpią z powództwem przeciwko OLT Express w związku z naruszeniami w kampanii reklamowej dóbr i praw LOT. Jesteśmy przekonani, że linia ta świadomie użyła kreacji i nazwy używanej przez LOT – mówi Leszek Chorzewski, rzecznik PLL LOT.
W istocie, można odnieść wrażenie, że w nazwie polskiego przewoźnika przestawiono pierwsze litery. Tymczasem jest to skrót od Ostfriesische Lufttransport, czyli wschodniofryzyjski transport lotniczy. Ta mała, stara niemiecka linia lotnicza została kupiona przez gdańską spółkę Amber Gold, która przejęła ostatnio także dwie niewielkie polskie linie: YES Airways, specjalizującą się w czarterach, i Jetair, obsługującą na zlecenie LOT linię Warszawa–Bydgoszcz. Z połączenia potencjału tych linii powstał najpierw OLT Jetair, operujący z Gdańska, a teraz OLT Express, który zamierza podbić polskie niebo.
Ostrzeżenia publiczne
Choć jeszcze nie wystartował, wzbudził już masę emocji i jeszcze więcej wątpliwości. Najpoważniejsze dotyczą właściciela. Gdańska spółka Amber Gold nie jest znana w branży transportowej, działa bowiem na rynku finansowym. Oferuje klientom pożyczki oraz wysoko oprocentowane lokaty w złoto, srebro i platynę. Niewiele o niej wiadomo poza tym, że jest w konflikcie z Komisją Nadzoru Finansowego. KNF zarzuciła Amber Gold, że prowadzi działalność bankową bez zezwolenia, sprawę skierowała do prokuratury, a samą spółkę wpisała na listę ostrzeżeń publicznych.
– Sprawę prowadzi gdańska prokuratura. Nie możemy nic więcej zrobić poza uprzedzeniem potencjalnych klientów, że działają na własne ryzyko, a powierzane pieniądze nie są chronione przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny – wyjaśnia Łukasz Dajnowicz, odpowiadający w KNF za ostrzeżenia publiczne. Amber Gold głośno protestował przeciwko decyzji KNF, tłumacząc, że nie prowadzi działalności bankowej, lecz jest domem składowym, przechowującym metale szlachetne swoich klientów. Został nawet wpisany na listę domów składowych, prowadzoną przez Ministerstwo Gospodarki, ale wkrótce potem skreślony, bo okazało się, że prezes spółki został wcześniej skazany prawomocnym wyrokiem za przestępstwo przeciwko mieniu. Marcin Plichta, młody biznesmen (rocznik 84), prowadził kiedyś firmę Multikasa, za której pośrednictwem można było regulować rachunki za gaz, czynsz, telefon. Pieniądze nie dotarły do adresatów i stąd ten wyrok. Dziś prezes Amber Gold jest także prezesem nowej linii lotniczej OLT Express.
Branża lotnicza jest pod wrażeniem planów OLT Express, które uznawane są za ryzykowne. Jeśli się powiodą, będzie to świadczyło, że narodził się krajowy ruch pasażerski. Nie wszyscy wierzą, że tak się stanie, choć nie brak optymistów, przekonujących o drzemiącym potencjale. Dziś na statystycznego Polaka wypada 0,4 podróży lotniczej rocznie, gdy np. Hiszpan odbywa ich cztery. Zamożność rośnie, więc dlaczego nie mielibyśmy więcej latać? Zwłaszcza dziś, kiedy podróżowanie samochodem lub koleją stało się wyjątkowo długotrwałe, męczące i niebezpieczne. A na dodatek drogie. Za podróż I klasą ekspresem Intercity z Warszawy do Krakowa trzeba zapłacić ok. 160 zł. Do Szczecina jedzie się 5,5 godz. za ok. 170 zł. W tej sytuacji godzinna podróż samolotem za 99 zł staje się atrakcyjna.
– Nie wiadomo, kiedy system transportu naziemnego zostanie usprawniony. Przewoźnicy mają więc szansę rozwinąć w tym czasie krajowy ruch lotniczy – uważa Jan Litwiński, ekspert w dziedzinie transportu lotniczego, były prezes PLL LOT i Air Polonia.
Latanie po kraju
Dotychczas ruch na liniach krajowych odbywał się pomiędzy Warszawą i dziesięcioma największymi aglomeracjami, a jego podstawowym celem było dowiezienie pasażerów na lotnisko Chopina, by mogli udać się liniami LOT na międzynarodowe trasy. Z tego też względu LOT nie był nigdy zainteresowany wożeniem pasażerów z pominięciem stolicy, a pasażerowie lataniem po Polsce, jeśli wiązało się to z przesiadką w Warszawie. – Z naszego punktu widzenia liczą się wszystkie drogi, którymi pasażerowie mogą dotrzeć do naszego hubu na Okęciu. Nie tylko połączenia lotnicze, ale także drogowe i kolejowe, jeśli ułatwiają dojazd do Portu Lotniczego F. Chopina – wyjaśnia Leszek Chorzewski.
Szansę w lataniu po kraju dostrzegł dla siebie Eurolot, mniejszy brat LOT. Linię niedawno przejął Skarb Państwa, LOT jest dziś udziałowcem mniejszościowym. Przewoźnik wykonuje głównie zadania usługowe dla LOT, obsługując linie między Warszawą a innymi miastami oraz niektóre bliskie połączenia europejskie. Od lipca zeszłego roku uruchomił (pod marką eurolot.com) sieć własnych połączeń krajowych omijających Okęcie. – Rośnie zainteresowanie lataniem po kraju. Ruch jest spory, zwłaszcza pomiędzy Gdańskiem a Krakowem, Krakowem a Poznaniem, Krakowem a Szczecinem. Dlatego na tych trasach będziemy latać częściej – deklaruje Jacek Balcer z Eurolot.
Dobrze też rokują połączenia z Gdańska i Warszawy do słowackiego Popradu, który stał się lotniskiem obsługującym polskie Tatry. Eurolot próbował też włączyć do swojej siatki Rzeszów, ale okazało się, że przekroczenie liczby 10 pasażerów na pokładzie jest niewykonalne, więc zrezygnował. Dlatego dziwią się tam pomysłom OLT latania do Rzeszowa.
To bolesna wiadomość dla miasta, które ma ambicje bycia ważnym punktem na lotniczej mapie Polski. W ubiegłym roku prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc napisał skargę do UOKiK na LOT, że wykorzystuje pozycję dominującą i zawyża ceny za loty na trasie Warszawa–Rzeszów. Przewoźnik zagroził prezydentowi procesem. Prezydenta to nie przestraszyło i już się cieszy, że OLT będzie tańszy. Tymczasem Frankowski zastrzega, że siatka połączeń nie jest raz na zawsze i przewoźnik będzie ją zmieniał w zależności od zainteresowania pasażerów. Być może pojawi się połączenie z nowym portem Lublin–Świdnik. Entuzjazm lokalnych samorządów, które inwestują w porty lotnicze, a potem gotowe są płacić przewoźnikom, byle tylko latali, jest ważnym kołem zamachowym, które może przyspieszyć rozwój krajowych połączeń.
Obie linie – LOT i Eurolot – deklarują, że nie dadzą się sprowokować OLT do wojny cenowej. Nie zamierzają jednak łatwo sprzedać skóry, więc mimo wszystko kuszą cenami. LOT uruchomił promocyjną sprzedaż biletów na liniach krajowych za 79 zł, a liniami eurolot.com można polecieć – tak jak OLT – już od 99 zł. Jeśli OLT ma 50-proc. zniżkę dla młodzieży do 16 roku życia, to eurolot.com przesuwa tę granicę do 18 lat.
Wojna o polskie niebo
Eksperci z branży lotniczej zgodnie przyznają, że 79 czy 99 zł to ceny, które nie pokrywają kosztów przewoźnika. Z trudem wystarczą na paliwo. Każda linia sprzedaje jednak część miejsc ze stratą, traktując to jako promocję. Najważniejsze, ilu uda się zdobyć pasażerów w klasie biznes, bo to na nich linie zarabiają. Ważne jest także zapełnienie samolotu. Powinno być przynajmniej 70 proc. zajętych foteli. Dlatego decyzja OLT, żeby latać po kraju Airbusami 320 i 319, które mają ponad 150 miejsc, wywołała takie wrażenie.
– Nie widzę potencjału ruchu pasażerskiego, by regularnie zapełniać tyle foteli. Na dodatek odrzutowce na krótkich trasach są drogie w eksploatacji – dziwi się dyr. Sebastian Gościniarek z firmy doradczej PwC. Odrzutowce nie mogą rozwinąć pełnej prędkości, dużą część czasu zajmuje im wznoszenie, a wtedy palą najwięcej. Kiedy osiągną wysokość przelotową, muszą już schodzić do lądowania. Dlatego dużo lepiej sprawdzają się mniejsze samoloty turbośmigłowe ATR. Eurolot swoją flotę postanowił rozbudować o nowe Bombardiery Q400, które spalają o 30–40 proc. mniej niż odrzutowce, a latają niewiele wolniej. Najmniejsza linia pasażerska Sprint Air, obsługująca połączenie Zielona Góra–Warszawa, lata jeszcze mniejszymi maszynami Saab 340A.
Linie lotnicze niechętnie mówią o swoich wynikach finansowych. Wiadomo, że LOT od dawna leci na stratach (ponoć coraz mniejszych), Eurolot też nie chwali się swymi zyskami. OLT zapowiada, że za trzy lata zacznie zarabiać, ale nie wszyscy w to wierzą. Dlatego wojna o polskie niebo jest rodzajem gry hazardowej, która może się skończyć szybciej, niż zaczęła. Zwłaszcza jeśli transport naziemny wreszcie zacznie stawać na nogi, bo na razie leży. Polska jest krajem stosunkowo małym, więc gdybyśmy mieli już autostrady, a pociągi jeździłyby z obiecywaną prędkością 200 km/godz., dotarcie do dowolnego miejsca zajmowałoby dwie–trzy godziny bez odrywania się od ziemi. Przypomina to stary peerelowski dowcip: gdybyśmy mieli blachę, moglibyśmy podbić świat konserwami mięsnymi. Ale nie mamy mięsa.