Społeczeństwo

"Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz"

Wrocław - miasto rowerów

W mieście rowerów W mieście rowerów Filip Springer / Visavis.pl
We Wrocławiu, mieście stu mostów, tysiące rowerzystów i kilku zapaleńców może zrealizować marzenie o polskim Amsterdamie.

wideo

Podkast

Nazywa się Orfeusz. Właściwie to Rafał Jakubiszyn, ale woli, by mówić na niego właśnie Orfeusz. Akurat przechadzał się po rynku ze swoim rowerem i rozmyślał, czy zapalić papierosa (bo papierosy to trucizna i zło – a tych Orfeusz stara się unikać). Na pytanie, czy można mu zrobić zdjęcie, bo Wrocław, bo rowery, bo rzeka – wybuchnął śmiechem.

Stary, ale trafiłeś, to miasto, mosty, rzeka, zapach wody, ja wsiadam na rower i na nim płynę, to jest jak jazz, jak dobry teatr, ja pięć lat już jeżdżę, zimą, latem, deszcz czy słońce, płynę przez miasto i jestem wtedy na chwilę królem życia, a potem wchodzę do pracy i wiesz, stary, dzień już na starcie jest jakiś lepszy, jeśli możesz go zacząć takim śródmiejskim, urbanistycznym jazzem… I Orfeusz mówił tak jeszcze przez godzinę.

Poranek

Tym jazzem swój kolejny dzień we Wrocławiu zaczynają także: Ola Drewienkowska, studentka etnologii; Stanisław Kwiatkowski, emeryt; Marian Dębowicz, księgarz; Katarzyna Zahorodna, filozofka; Mariusz Walterowicz, trochę anarchista; Magda Barszcz, muzyczka. I jeszcze wielu innych. Wsiadają na swoje wysłużone składaki, stylowe holenderskie damki, odpicowane do granic przyzwoitości górale i ruszają w miasto. Pewnie byłoby dobrze, gdyby każdemu z nich w głowie kołatał się „Rower” Lecha Janerki, ale przecież wcale tak być nie musi. (Janerka, też wrocławianin, też rowerzysta, oto początek jego przeboju: „Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie/Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz/Może byś tak Damian wpadł popedałować/Ubierz się w obcisłe bo to warto mieć styl/I depniemy sobie ode wsi dode wsi/Może byś tak Damian wpadł popedałować. Flaga na maszt/Irak jest nasz/A rower jest wielce OK/Rower to jest świat”).

Ruszą więc w miasto i jeśli akurat tak się złoży, że będzie słoneczny dzień i pojadą przez most Grunwaldzki, i jeśli akurat tego dnia będą na nim stali ankieterzy, to właśnie Orfeusz, Ola, pan Stanisław, pan Marian, Kamila i Magda zostaną odhaczeni w rubryczce. Ankieter będzie zaś mógł zameldować: – Czterech na minutę. Znowu rekord.

Tylu właśnie rowerzystów przejeżdża każdego słonecznego dnia przez jeden z najważniejszych wrocławskich mostów: czterech na minutę, dwustu czterdziestu na godzinę, blisko trzy tysiące w ciągu dwunastu godzin. Żadne inne miasto w Polsce nie może pochwalić się takimi wynikami, nigdzie indziej nie ma tylu rowerzystów. We Wrocławiu na rowerach jeżdżą już naprawdę wszyscy – oczywiście studenci, ale też emeryci, robotnicy budowlani, uniwersyteccy wykładowcy i biznesmani w garniturach. Stolica Dolnego Śląska powoli wyrasta na rowerową stolicę Polski. A niektórzy zaczynają już nawet mówić o polskim Amsterdamie.

Oficer

Swój rowerowy jazz zaczyna też co ranek Daniel Chojnacki, wrocławski oficer rowerowy. Do pracy przyjeżdża oczywiście rowerem, choć na razie musi go przypinać do pochylni dla wózków inwalidzkich. Ale już sam fakt, że do Daniela można przyjść, że ma on biurko, komputer i służbowy telefon, jest ewenementem na skalę kraju. A już to, że jeszcze kilka lat temu Daniel w dość bezpardonowy sposób walczył o ścieżki rowerowe we Wrocławiu (wraz z kolegami wręczył na przykład prezydentowi Dutkiewiczowi Złoty Krawężnik), a dziś jest urzędnikiem miejskim, jest całkowicie niesłychane. Ktoś z boku mógłby rzec, że Daniel przeszedł na stronę wroga.

Porobiło się – śmieje się Chojnacki.

Zanim rozpoczął pracę we wrocławskim urzędzie, pracował na podobnym stanowisku w irlandzkim Cork. – Pojechałem tam, jak wszyscy Polacy, za pracą. Miałem doświadczenie z organizacji pozarządowych działających we Wrocławiu i walczących o poprawę infrastruktury rowerowej. Napisałem podanie do władz Cork z propozycją stworzenia takiego rowerowego stanowiska. Udało się.

Ale Cork nie ma szczęścia do rowerzystów – miasto jest górzyste, a to ludzi zniechęca. No i częściej pada tam deszcz. Co innego we Wrocławiu. – Płasko tu jak na stole, klimat łagodny, a odziedziczony po Niemcach układ urbanistyczny aż prosi się, by po Wrocławiu jeździć na rowerze.

Gdy Urząd Miasta ogłosił konkurs na stanowisko pierwszego w Polsce oficera rowerowego, Chojnacki nie wahał się ani chwili. I tak stanął po drugiej stronie barykady. Dziś opiniuje pod kątem rowerowym wszystkie inwestycje drogowe w mieście, a w głowie kreśli plany na stworzenie pierwszego całkowicie zroweryzowanego miasta w Polsce. – System parkingów, rowery miejskie takie jak w Paryżu i Barcelonie, spójna sieć ścieżek i kilkanaście procent mieszkańców miasta poruszających się na jednośladach – wylicza.

Jeśli te plany wypalą choćby częściowo, to na dwa kółka w najbliższym czasie miałoby się przesiąść nawet 90 tys. wrocławian. Czy jednak miasto jest na taki rowerowy boom gotowe?

Przesilenie

Nie jest gotowe. Już dziś są takie miejsca, gdzie jednocześnie mija się kilkudziesięciu rowerzystów – mówi Ola Drewienkowska. – Wrocław to chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie przy odrobinie szczęścia można zobaczyć rowerowy korek. A znalezienie miejsca do parkowania w centrum często graniczy z cudem.

Do tego dochodzą drogowe absurdy, których punktowaniem zajmują się koledzy Chojnackiego z czasów, gdy ten działał w pozarządówce. W ramach specjalnej akcji „Łup w słup” wskazują miejsca, w których źle ustawione słupy zagrażają bezpieczeństwu rowerzystów. Innym absurdem w rowerowej stolicy kraju jest – notorycznie zresztą łamany przez cyklistów – zakaz wjazdu na płytę rynku. – Nawet strażnicy miejscy dali sobie z tym spokój – śmieje się Orfeusz, przechadzając się z rowerem w tę i z powrotem.

Z niewystarczającego rozwoju rowerowej infrastruktury niezadowoleni są zwłaszcza uczestnicy wrocławskiej Masy Krytycznej. To chyba największa, po warszawskiej, tego typu impreza w Polsce. W każdy ostatni piątek miesiąca rowerowa kawalkada przejeżdża przez miasto całkowicie je paraliżując. W kwietniu 2009 r., po raz pierwszy od lat, interweniowała policja. Obyło się bez zatrzymań, ale można się spodziewać, że kilkadziesiąt osób dostanie wezwania przed sąd grodzki. – Oczywiście Wrocław jest rowerową stolicą Polski, ale ten nasz krajowy prymus cały czas pozostaje europejskim kopciuszkiem – wyjaśnia Ola Drewienkowska. – Do Amsterdamu to nam jeszcze daleko.

Homo blocus rusza na wodę

Mój dom – mówi i wskakuje na stojącą przy nabrzeżu bryłę betonu, która jakimś cudem utrzymuje się na wodzie i nie tonie. – Cud, no nie?

No cud. Za chwilę zdradzi, że pod tym betonem jest styropian, a i sam beton jest z tych pływających. Całość jednak i tak waży blisko 200 ton i stanowi fundament nowego domu Kamila Zaremby. Domu pływającego, który Kamil chciałby przycumować przy nabrzeżu gdzieś w centrum miasta. Na przykład przy moście Grunwaldzkim. Mógłby wtedy przy porannej kawie patrzeć sobie na rowerzystów.

Jeśli mi się uda, to dopiero zaczniemy robić z tego miasta Amsterdam! Domy na wodzie mogą tu stać niemal wszędzie. A miasto może na tym tylko zyskać – argumentuje. Na pomysł wpadł kilka lat temu, gdy zaczęło go męczyć mieszkanie w bloku. – Byłem homo blocus. A lubię być homo sapiens.

Miał trochę gotówki, ale nie aż tyle, by kupić działkę i wybudować dom. Pomyślał więc, że może warto przypomnieć sobie o marzeniach z dzieciństwa. Jednym z nich było mieszkanie na barce. – Barki okazały się jednak też za drogie. Stanęło więc na zbudowaniu specjalnego betonowego pływaka. A właściwie dwóch – śmieje się Kamil i przeskakuje ze swojego pływającego ogródka do pływającego domu.

Pływający beton to jednak nie jedyny, z jakim ma ostatnio kontakt Kamil Zaremba. O wiele większym problemem jest beton urzędniczy. Urzędnikom, którzy mówią stanowcze nie, nosi więc Kamil stare zdjęcia przedwojennego Wrocławia i mówi: No niechże pan zobaczy, przed wojną mogły stać domy na wodzie, a dziś nie mogą?

Urzędnicy wtedy kręcą głowami i mówią nadal swoje nie. A gdy Kamil nie chce słuchać, to używają słowa, które na wrocławian działa jak zaklęcie. Tym słowem jest powódź. Po traumie z 1997 r. Wrocław boi się wielkiej wody jak ognia. – Ale dom będzie pływający, można odpłynąć z nim w bezpieczne miejsce. A powodzią niech mnie nie straszą. Zalało mi wtedy warte majątek studio fotograficzne. Musiałem zmienić zawód, całe życie. Ja wiem, czym jest powódź – upiera się Kamil.

Znów Amsterdam

Bo oprócz tego, że Wrocław może się poszczycić największym odsetkiem rowerzystów w Polsce, może się też pochwalić największą liczbą mostów, mostków, kładek i kładeczek; jest ich na pewno ponad 100. To właśnie także dlatego miasto coraz częściej porównywane jest do Amsterdamu. Powodów zresztą jest więcej – to tutaj jeszcze przed wojną holenderscy specjaliści od hydrotechniki zaprojektowali system tam i śluz, które pozwalały dowolnie spiętrzać wodę na Odrze. Różnica poziomów wody w poszczególnych dopływach mogła dochodzić nawet do sześciu metrów.

Od połowy lat dziewięćdziesiątych włóczyliśmy się z przyjaciółmi po tych odrzańskich kanałach i starorzeczach, byłem wtedy dzieciakiem, działaliśmy w harcerstwie – mówi Grzegorz Majcher. – Aż pewnego razu trafiliśmy na cudownie podtopiony wrak. Z nudów zaczęliśmy wypompowywać z niego wodę, gdy się podniósł, nie wierzyliśmy w to, co znajduje się przed naszymi oczami.

Wrakiem, po którym wbrew ostrzeżeniom rodziców buszował nastoletni Grzegorz, okazała się „Złota Kaczka” – najstarszy statek żaglowy w Polsce. Zbudowany w 1903 r. jako klasyczny kuter gaflowy – tak zwany tjalk.

W tej opowieści nie może być inaczej: – Tak, „Złota Kaczka” powstała w Amsterdamie – śmieje się Grzegorz. Tylko on wie, ile pieniędzy, czasu i sił włożyli w remont statku wrocławscy harcerze. Efekt może podziwiać każdy, kto wybierze się na spacer wzdłuż bulwaru Xawerego Dunikowskiego. To tam wiosną i latem cumuje „Złota Kaczka” z multimedialną wystawą o historii wrocławskiej floty rzecznej. – Chodzisz, patrzysz i płakać ci się chce. To były czasy!

Flota

Prof. Stanisław Januszewski posiada już swoją małą flotę. A właściwie nie on, ale założone przez niego Otwarte Muzeum Techniki. Tak czy inaczej, profesor z dumą może patrzeć każdego dnia na zabytkowy dźwig pływający „Wróblin”, barkę rzeczną (do remontu) i (tutaj westchnienie profesora) najstarszy w Polsce holownik parowy „Nadbór”. Całe to żelastwo kołysze się na falach Odry nieopodal budynku wrocławskiej politechniki przy wybrzeżu Wyspiańskiego i przyszłym inżynierom zmęczonym nauką służy jako miejsce odpoczynku oraz rzeczowej konwersacji przy napoju.

W kajucie kapitana profesor ma swoje biuro; o tym, że akurat jest u siebie, można poznać po wydobywających się z wnętrza kłębach papierosowego dymu. To właśnie tam powstają ambitne plany przywrócenia Odry Wrocławiowi. – Co tu się działo przed wojną! – rozmarza się profesor. – Wielka flota rzeczna, domy na wodzie, barki, stateczki wycieczkowe. A dziś rzeka jest, a jakby jej nie było.

Wrocławianie narzekają, że miasto odwraca się od rzeki plecami i biorą sprawy w swoje ręce. I choć do ideału jeszcze daleko, to także pod tym względem Wrocław stanowi ogólnopolski ewenement. To tu pływa najwięcej statków wycieczkowych, a armatorzy ciągle myślą o kupnie kolejnych. Każdego pogodnego wieczora centralnie położona Wyspa Piaskowa zapełnia się młodzieżą, niekiedy tłok jest tam tak wielki, że trudno znaleźć kawałek wolnego trawnika, o wolnej ławce nie wspominając.

W maju nieopodal mostu Uniwersyteckiego otwarto pierwszą wrocławską marinę. Od początku cumuje przy niej kilkadziesiąt motorówek i luksusowych jachtów motorowych. Na wypożyczenie kajaka w centrum trzeba w sezonie poczekać kilkadziesiąt minut, nieco łatwiej jest z łódkami, ale tylko dlatego, że trudniej się w nich wiosłuje. W słoneczne sobotnie popołudnie kilkadziesiąt kołyszących się na Odrze łodzi stanowi stały element krajobrazu centrum Wrocławia.

Ludziom trzeba przypominać, jak było kiedyś, Odra była w środku miasta, stanowiła jego żywy element – tłumaczy profesor Januszewski. – Dziś po latach zaniedbań dopiero odkrywamy na nowo to, co kiedyś było dla wszystkich oczywiste.

Wieczór

Końca każdego dnia Orfeusz wyczekuje ze szczególną niecierpliwością. Gdy tylko skończy pracę, szybko się spakuje i wskoczy na swojego pożal się Boże górala z marketu. – Kupiłem na giełdzie samochodowej za grosze, nie boję się zostawić go przed knajpą, jak mi ukradną, to płakać nie będę.

Znów wsiądzie i dostojnie potoczy się przez miasto. Być może w rynku, tuż przy Świdnickiej, spotka saksofonistę. Pokręci się wtedy tu i tam, posłucha, może wrzuci monetę, pewnie znów trochę zgrzeszy wypalając papierosa.

Mówiłem ci już to? Ja wsiadam na rower i na nim płynę, to jest jak jazz, jak dobry teatr, to jest nałóg, płynę przez miasto i jestem wtedy królem życia.

A potem Orfeusz już trochę szczęśliwszy pojedzie do domu.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama