Kraj

Jońsko-swojsko

Pan Tomek z rodziną pod swoim jońsko-swojskim domem Pan Tomek z rodziną pod swoim jońsko-swojskim domem
Polska prowincja buduje się na potęgę: w 2007 r. prosto ze ścierniska wyrosło ponad 100 tys. wiejskich i podmiejskich domów, prawie o połowę więcej niż przed dwoma laty. Niemal wszystkie na kredyty hipoteczne. W tym roku Polacy na swoje inwestycje pożyczą z banków 68 mld zł. Amerykański kryzys nam niestraszny.

Gdy przejezdni z piskiem opon zatrzymują się we wsi Leśna Podkonarze na Kielcczyźnie przed chałupką krytą strzechą, w której jeszcze dożywa pewna starsza pani, krzątający się na sąsiednim podwórzu Marian Zielonka ucieka od oka aparatu, żeby na zdjęciu nie wyszło, że to jego chałupa. Bo dom Zielonki stoi obok. Odpicowany, z rybią łuską na dachu i nowiutką elewacją w kolorze ciemnej pomarańczy.

Polska prowincja w tempie dotąd niespotykanym wyciąga się z gnoju. Wszędzie wyrastają domki w stylu unihouse – z dachem w kolorze bordo, gankiem zwieńczonym łukiem, kolumnami w stylu jońsko-swojskim, kosiarką w garażu.

Na ściernisku sanfrancisko

Karol Piwko, patriota Kielcczyzny, lubi objechać okoliczne wioski, żeby poczuć, jak pięknieje nasza Polska. Jedzie ul. Podgórską przy wylocie z Bodzentyna, nowiutką. Jak Karol Piwko cofnie się w pamięci o cztery lata, była to bezimienna droga dojazdowa do pól, świętokrzyska nędza. Trzeba było drogę nazwać, gdy nagle ze ściernisk zaczęły wyrastać domy ogrodzone kutymi płotami, do których prowadzą bramy ze stylowym daszkiem, co – w opinii Karola Piwko – ma sprawiać wrażenie, jakby wjeżdżało się do dworu.

Wola Szczygiełkowa pod Łysicą – wedle Piwki – zrobiła największy postęp: plazmy nie plazmy, kosiarki nie kosiarki, na które jest taki popyt, że w trzytysięcznym Bodzentynie kosiarki sprzedają trzy sklepy. Do Woli wjeżdża się mijając Celiny.

O, tu rypnięta fontanna z dwoma sikającymi aniołkami, a strumyczki wody tańczą. Takie modele robią w Kielcach – Karol Piwko czuje się dumny. – Te tabliczki na płotach robią u nas furorę. (Tabliczka: „Jeśli on cię nie zje, to ja cię zastrzelę”). Tu już robią na styl hiszpański, z mansardką, a tu dostawiają werandkę. Jak z reszty dachów ściągnie się eternit, to jeszcze dostaną Celiny blasku. Mamy termin do 2013 r. Dadzą radę chłopy. Handlują, czym się da. O, ten ma skład opału, ten nawozy, a tamten kowalstwo artystyczne (bo ludzie teraz ładnie się grodzą), a ten skup owoców padła przetwórnia w Bodzentynie, to pustka musiała się wypełnić.

Tamte fundamenty na górce, do których prowadzi niby most zwodzony, stawia miejscowy. Jego ojciec handlował końmi, a on sprowadza tiry z całej Europy. Co prawda Polska się nimi zapchała, ale teraz tiry bierze Ukraina i Kazachstan, bo bez wiz na własną rękę interesu nie zrobią. Ponoć przyjeżdżają z pieniędzmi w walizce. Podobno tylko pięć takich domów stoi w Europie, w sklepie spożywczo-przemysłowym mówią, że są wzorowane na modelu Carringtonów.

A na tym domu z basztami i wykuszem pod dachem jest wygrawerowane imię Janina. Trudno powiedzieć, czy z miłości do żony, czy to nazwa projektu? Możliwe, że jedno i drugie. Bo teraz projekty mają imiona. Weźmy katalog EXTRADOM, który dwa razy w roku, w uaktualnionym wydaniu, jest do nabycia w kioskach Ruchu. A każdy dom w katalogu ma swoje imię: Dandys, Lawenda, Malwina, Andromeda I, Idylla II, Manuela, Emanuela II.

Kilka lat temu Piwko widział, jak rządziła tu bieda z nędzą. A teraz, proszę, tu szorują szmatami sajding po burzy. Ale ponoć wychodzi z mody ten w odcieniu kości słoniowej, hitem jest sajding w kolorach.

Karol Piwko, jako dyrektor oddziału Banku Spółdzielczego w Kielcach, ma pogląd globalny na zjawisko bogacenia się prowincji. Otóż w ubiegłym roku do banku przychodziły z zapytaniem o kredyty głównie kobiety, które parę lat temu wyjechały dorabiać się we Włoszech. Pokupowały rzeczy pierwszej potrzeby, plazmy do dużego pokoju, ajpody dla dzieci, teraz przyszła pora na dobra wyższego rzędu, czyli przytulny mały domek, mający stanąć na ziemi po ojcach. Więc odłożywszy po 100–150 tys. wsadu własnego, dobierają 200 tys. pod hipotekę i polska wieś dostaje blasku.

W Woli Szczygiełkowej pod Łysicą jest sobotnie popołudnie. Mieszkańcy nowiutkich domów szykują się na wizyty oraz rewizyty grillowo-imieninowe, bo wczoraj było Marii. W domu z czerwonym dachem stylizowanym na patynę, w języku fachowców zwanym rybim okiem, babuleńka przylepia nos do świeżo oszklonej werandy. To syn się dorobił – Kajetan Grudzień. Zjechał z Warszawy na Matki Boskiej Zielnej. Bo Kajetan Grudzień posiada firmę czteroosobową, która buduje domy aktualnie w Ursusie. Od 1996 r. zbudował – można powiedzieć – podwarszawskie Stare Babice, Kwirynów i Klaudyn, przenosząc do Woli rozwiązania. Bo najsampierw domek był prosty, z pustaków, potem dostawił garaż, więc co zrobić nad garażem? To trzasnął nad garażem dużą oszkloną jadalnię z kuchnią, gdyż tak się teraz przestrzeń odsłania. Kajetan Grudzień ma Internet we wsi, więc czego nie podpatrzy w Ursusie, zobaczy na MTV, lajf stajl z pierwszej ręki.

Po drugiej stronie drogi młodszy syn fuguje płytki na ganku. Też się dorobił, bo synowa siedzi na Sycylii. To znaczy w Katanii. Pojechała osiem lat temu, ale z początku trafiła pechowo, bo po trzech dniach zmarła babcia do opieki, druga zmarła po roku, ale tak ją Włosi polubili, że teraz do Woli Szczygiełkowej przyjeżdżają na wakacje tamtejsze wdowy. Wdowy włoskie nie mogą się nadziwić, że nie odstajemy standardem.

Podpatrzone w googlach

Choć to czas grill-wizyt i rewizyt, Stanisław Skrzynia dłubie w garażu. Już po garażu widać, że Stach ma smak, bo wyłożył garaż mozaiką – granit przegryziony z marmurem, zatopiony w cemencie. A w rogu zrobił kominek, ale tylko dla estetyki, którą podpatrzył u niemieckich mechaników. Bo dla zrobienia nastroju ma kominek w domu. Co prawda odpala się oszczędnie, można powiedzieć dekoracyjnie raczej, jak ksiądz chodzi z kolędą.

Stanisław Skrzyniarz kilka lat temu zjechał z Niemiec, gdzie przez pięć lat dłubał w niemieckich samochodach. Dobrał kredytu, zburzył dom na działce po świętej pamięci ojcach, kryty papą, dwuizbowy z komórką (tzw. solówka), poszedł do urzędu gminy, gdzie jest biuro informacji, wziął z tablicy adres firmy z Krakowa, skontaktował się majlem, kupił projekt i cztery lata temu postawił dom. Tak zwaną metodą taką siaką, bo szwagier robi pustaki, to za pustaki zrobił mu samochód, wuj to, sąsiad tamto itd. Potem pod domem postawił kabriolet, którym z żoną jeżdżą w niedziele na lody do Bodzentyna, i grilla kominowego w cenie promocyjnej z Makro. A jak zjeżdża na grilla do znajomych w Hańczy, zbiera w worki szyszki, które potem wysypuje pod iglaki w ogródku, żeby było oryginalnie i ekologicznie, co podpatrzył w googlach.

Więc obecnie Stanisław Skrzyniarz żyje modelem nowoczesnym, co jest komfortem, ale i utrapieniem. Bo problemy, którymi martwił się dawniej, są błahostkami choćby w porównaniu z niedawnym tornado. Grillował wtedy u znajomych w Hańczy, ale zamiast relaksować się, myślał o grillu, czy tornado go nie przewróci? Raz już zabrało grilla i poniosło aż do bramy. I o dachu myślał. Czy dach będzie, jak wróci z grill-wizyty? I o żarówce. Czy wymienił tę spaloną na ganku? Bo jak nie wymienił, mogą okraść dom z lampionów.

W opinii dyrektora Karola Piwko idzie nowe. O, drogą w Leśnej idą właśnie młodzi na wizytę grillowo-prywatkową. Z dżusem w kartonach. Gdy w latach 80. Piwko uczył się w USA języka, dostał zadanie, żeby napisać, co matka w Polsce robi na obiad. Napisał, że gotuje kompot. Polskie zakonnice nie umiały tego na amerykański przetłumaczyć. Minęła dekada i dżus w kartonach jest normalnością w kieleckim.

Najbardziej spektakularny postęp zrobił Mirosław Sędzielewski, który kupił w Bodzentynie kilka pożydowskich izb, można powiedzieć szop. Wyburzył to dziadostwo trzy lata temu i w cztery miesiące postawił 260 m mieszkalnego z tarasem, grillem z zadaszeniem, wiezionym busem aż z Katowic, bo w kieleckich marketach jeszcze takich nie ma. Potem założył w Ikei kartę rodzinną i teraz dekoruje dom od środka, dostając systematycznie nowe oferty. W ten sposób to, jak mieszka Mirosław Sędzielewski, niczym nie różni się od tego, jak mieszkają – weźmy – Niemcy. A nawet się różni, bo oni zrobili to samo w latach 80., więc niemieckie domy się spatynowały, a u Mietka jest jak spod igły. Ale Mietek się nie obija, bo mają z żoną kwiaciarnię. Do pierwszej w nocy wczoraj kończyli ślubne wiązanki na sobotę.

A wieczorami zmuszony jest czuwać, bo to już nie dziadostwo, trzeba przypilnować, zapalić lampy, spłukać taras po burzy. W perspektywie zrobi się monitoring, żeby widzieć w domu, co się dzieje przed. Jest zwolennikiem małych kroków, będzie unowocześniać w miarę, jak będzie finansowo krzepł: – Do przodu, małą łyżką, a bez przerwy, cały czas, bo dużą zachłyśnie się człowiek, spali i tylko wstyd.

Sąsiad Sędzielewskiego już kable wyprowadził z trawnika, czyli jest przewidziana iluminacja na noc. Widać, że drugi sąsiad też próbuje doskoczyć, gazony zakupił. To dobrze, cieszy się Sędzielewski, że nie ma w sąsiedztwie patologii. Bo jakby była, toby murem się odgrodził, a tak – zostawił siatkę. Z czasem wypełni się zielenią i nie będzie widać.

Czuwanie, dopieszczanie

Przy ul. Kraszewskiego na wylocie z Włodawy do Chełma, dawniej strefa biedy podlaskiej, najładniejszy domek aktualnie posiada Mariusz Skrochocki – w kolorze cytryny, od 21.30 przez dwie godziny podświetlany dla estetyki w kilku punktach od ulicy. Ale iluminacji nie pilnuje pan Mariusz, tylko zegar cyfrowy. Gdy zegar gaśnie punkt 22.30, pan Mariusz jeszcze nie śpi. Ogląda na kanapie, stojącej w salonie telewizyjnym na polerowanym gresie, plazmę umieszczoną we wnęce i podświetlaną punktowo dla efektu. Potem wyłącza w domu paciorki różnych kontaktów do wszystkiego, jak w bajce o Flinstonach. Potem długo nie śpi, tylko nasłuchuje, czy na 150 m kw. plus garaż coś nie skrzypi, czy woda nie kapie w pokoju kąpielowym (tak w projekcie nazywa się łazienka). Czy ktoś z zazdrości nie wybije szyb w złoconych kwadratach? Na przykład sąsiedzi, od których był zmuszony odgrodzić się płotem, bo szły kury, robiąc kupy na trawniku. Trudno powiedzieć, tego nikt w oczy nie powie. Nie, raczej spotyka aplauz niż zazdrość, odkąd wprowadził się przed latem. A gdy zdjęcia domu, łazienki itp. żona umieściła na naszej-klasie, to ludzi tak zachwyciły rozwiązania, że piszą i proszą o więcej, co i jak, bo też się budują.

Echo własnego domu, w którym powybijano ściany, bo tak się teraz przestrzeń otwiera, nie daje spać przyzwyczajonym do bloku. Czy pies zasnął? Jest zagubiony nadmiarem przestrzeni. 9 lat biegał po dywanie w dużym pokoju, a teraz biega po koszonej trawie z gatunku boiskowych, którą co tydzień dopieszcza właściciel psa. Właśnie, czy zamknął bramę na pilota? Czy pies nie ucieknie? Można powiedzieć, że się z żoną dorobili, posiadając sklepy z odzieżą.

W googlach znaleźli www.dobredomy. Ze strony: „Tu znajdą Państwo domy nieduże, proste, tanie w budowie, parterowe, piętrowe, z użytkowym poddaszem. O stylistyce tradycyjnej, regionalnej, historycznej, dworkowej, modernistycznej, orientalnej, garaże, a nawet stajnie dla konia” – 4 tys. projektów, wszystkie z wersją odbicia lustrzanego. Więc z żoną obejrzeli odbicia, a za pomocą programu LIVE CHAT zalogowali się na stronie, żeby zadać pytania. Długo nie dochodzili do konsensu, aż wpadli na pomysł: ty usiądź sama, wybierz sobie odpowiedni, ja sobie, może któryś się pokryje. I zdecydowali się na (aktualnie najładniejszy przy ul. Kraszewskiego) dom typu Atlas. Koszt projektu 1,5 tys. zł (architekt wziąłby 6 tys.). Więc dobrało się 250 tys. zł kredytu po 1,5 tys. zł raty na 30 lat. Koszt – plus minus – 400 tys. dwa lata od decyzji do wprowadzenia się.

Więc właściciel domu na Kraszewskiego, Mariusz Skrochocki, leży, słucha echa i jest dumny z siebie, że postawił dom. Może i człowiek – myśli – mieszkałby w bloku, bo łatwiej: napalą, trawnik wykoszą. Ale dzieci ograniczone, siedzą w domu z babcią, a tu cały dzień na powietrzu w przestrzeni ogrodzonej płotem. I to, jak człowiek kosi na swoim. To trzeba przeżyć – że ma się coś swojego i walczy się z tym.

Pokolenie wstecz

1963 r. Wołajowice, powiat Hrubieszów, symbol nędzy. Sobotni rytuał wieczorny. Najstarsza siostra Antoniego Wojczuka szmatą nasączoną gliną maluje podłogę, żeby na niedzielę było gładko. A glinę ojciec przynosił z wąwozu w Szpikołosach pod lasem, bo była najlepsza, tłusta jak wosk. Potem przysychała, dało się miotłą pozamiatać na równo, przez tydzień się wytarła i na sobotę od nowa. W 1963 r. Antoni miał 11 lat, rozpędził się, wlazł w niedoschłe i dostał ciężką od gliny ścierą w twarz. Tego bólu nie zapomni do śmierci. A śmieci na niedzielę wynosili za stodołę albo na gnój, przykrywając je kolejną warstwą gnoju, żeby nie było widać. Czysto miało być w domu.

Minęły lata, Antoni wychował dzieci i jest odwrotnie – od strony widocznej dla ludzi ma być czysto. Więc w sobotę rano Antoni Wojczuk, rocznik 1952, szoruje trawę kosiarką. Bo w katalogach, które zwożą dzieci z miasta, jest napisane, że najlepiej kosić przed południem, gdy źdźbła trawy są sprężyste, posiadają dużo wody, a w ciągu dnia wraz ze wzrostem temperatury trawa staje się wiotka, co sprawia, że nie zostanie równo ścięta.

Antoni Wojczuk potwierdza obserwację, że kosiarka wyczyściła polską wieś z kamieni, żelastwa i syfu. Bo żeby kosiarki nie zepsuć, najpierw trzeba wyzbierać śmieci. Antoni pamięta czasy, gdy rolę kosiarki pełniła krowa. Wypuszczało się krowę, skubała trawę na glanc jak fryzjer, zostawiając za sobą klimat swojski. A teraz nie ma krów, więc trawa idzie do śmietnika, można powiedzieć – marnotrawstwo.

Niedaleko Wojczuka w takim samym domu wychował się Tomasz Kamiński – z dala od drogi, u ojców, na glinianym. Potem wyuczył się na malarza w zawodówce, potem zrobił mistrza w technikum. Obecnie posiada od drogi swój ganek, wsparty na kolumnach w stylu jońsko-tutejszym (żaden luksus, tylko standard miejscowy). Bo Tomasz Kamiński posiada firmę budowlaną i własne podwórko urządza tak, żeby dać klientom inspirację. Zamyka oczy w nocy i sam układa wzory na podjazdach, w ósemki, trapezy i tak dalej. A pośrodku podwórka, w okrągłej ramce z betonu, posadzi drzewo. Może octowiec? Bo nie rośnie tak po swojemu, tylko jakby się foremnie rozrasta w kształcie kuli. Niedawno wstawił drzwi wejściowe z weneckiego szkła. Więc gdy słyszy dzwonek, idzie do przedpokoju i widzi gościa, który odbija się w lustrze na zewnątrz i nie wie, że go widzą. Gość zobaczy Kamińskiego dopiero, gdy ten zapali światło w sieni. Czasem słyszą z żoną pisk opon. To zatrzymują się podziwiający elewację w kolorze ciemnego piasku. O to chodziło, żeby nikt we wsi nie miał takiego. Więc mówi ludziom, że zapomniał, ile wlał pigmentu.

Tomasz Kamiński za cenę od 100 do 300 tys. zł stawia ludziom śliczne domki – 175 m kw. Od podstaw pod klucz. Czas – rok. Żaden luksus, tylko tutejszy standard, czyli na hipotekę, którą sam załatwia, bo zdobył w banku zaufanie, podsyłając klientów pewnych. A jak zbuduje dom, klientów posyła do szkółki w Marczu, gdzie zajmują się wystrojem zieleni. Domów wiejskich pilnują dziś krasnale, matki boskie w gipsowych sukienkach, sztuczne psy albo łabędzie zatrzymane w locie. Każdy po swojemu spełnia marzenia.

Mojsławice, powiat Hrubieszów. Po godzinie 17.00 u Sulewskich, właścicieli hurtowni nawozów, zapalają się telewizory. Najpierw w stojącej jeszcze drewnianej chałupie – to babcia śledzi serialowe losy „Mody na sukces”, jak ładnie ludzie żyją w Ameryce, potem ścieli tapczan i z kurami idzie spać z przyzwyczajenia. W murowanym domu, który stoi obok, telewizor zapala się po godzinie 20.00. To córka patrzy w „M jak miłość”, jak ładnie jest u Mostowiaków w Grabinie. Na pierwszym piętrze murowanego trzeci telewizor zapala się najpóźniej. To młodzi – synowa i syn córki – patrzą w „Magdę M.”, gdzie żyje się nowocześnie, w przestrzeniach geometrycznych.

A w ogrodzie pod gazonem wiecznie sika sztuczny pies. Prawdziwy jest za siatką, bo zniszczyłby trawnik i iglaki. W katalogach jest napisane, że mocz psi wnika do igieł, wydziela sól i inne związki, a na trawniku pojawiają się brązowe plamy. W katalogach radzą każde siknięcie psa polać szlauchem, ale kto na wsi by wyrobił? Foksteriera z gipsu, łabędzie w locie, sarenki i resztę Sulewscy (średnie pokolenie) przywieźli trzy lata temu, jak byli na wakacjach w Zakopanem, gdzie czuli się okropnie, bo zatykało w gardle świeże górskie powietrze. A co do fontanny, to zebrały się dwa pokolenia. Przy grillu młodzi dyskutowali z ojcami, czy fontanna od drogi zrobi wrażenie? Młodzi serfowali w Internecie i znaleźli firmę we Wrocławiu. Przyjechali z gotowymi elementami i stawiali tydzień. Uruchomiona w ubiegłą niedzielę, ale aktualnie nieczynna – przysypana liśćmi. Trzeba ją umyć po deszczu.

Grabina jest wszędzie

Ekipa „M jak miłość” długo szukała obejścia, w którym można by urządzić dom Barbary i Lucjana Mostowiaków w Grabinie. Trudność polegała na tym, że to było 8 lat temu, w Polsce było szaro, brudno, nijak. Tymczasem szukano czegoś, co będzie ciut lepsze niż rzeczywistość, żeby pokazać ludziom – w granicach serialowego prawdopodobieństwa – że w życiu może być lepiej, niż jest. Aż znaleziono w gminie Konstancin dom z białych pustaków, symbol całej Polski. Miał być ładny, typowy, budowany za Gierka z tego, co było, bez bajerów, że niby stawiany jeszcze przez starych Mostowiaków.

Bożena Dąbrowska, odpowiedzialna za obiekty: – W pierwszych odcinkach syn Mostowiaków jeszcze kosił kosą trawę przy komórce. Polska się zmienia, odnawialiśmy wnętrza już kilkakrotnie.

Kiedyś ludzie doganiali seriale, dziś seriale gonią za Polską. Genowefa Piwowarczyk zostawia łyżeczkę w herbacie podczas picia. Tak jak stary Mostowiak w serialu. Dekorator specjalnie zostawia tę łyżeczkę, bo tak robią starzy ludzie. Młodym dekorator podstawia porcelanę albo kubek z bajerem. Pani Genowefa mieszka jak kiedyś wszyscy we wsi Wola Szczygiełkowa – w domu z modrzewia. Dorosły syn pani Genowefy 20 lat temu przylepił do modrzewiowego swój dom – z pustaków. – Syn mówił: mamusiu, przecież możesz z nami mieszkać. A ja pytałam: przeszkadza ci ten dom? No, nie. Po śmierci niech wyburzają, bo po co mnie dom będzie potrzebny. Zrobią balkon od ulicy, będą mieli oddech. Ale teraz syn pani Genowefy po drugiej stronie ulicy stawia nowy dom – swojemu synowi.

Taki jest schemat w Woli i wszędzie – młodzi się pobierają, wiadomo, że starzy nie będą żyć wiecznie, potem zasieje się trawę holenderską i będzie ładnie jak u tych, co już pochowali ojców i rozebrali chałupy z ciemnego modrzewia.

Fotografie Anna Musiałówna

Niektóre nazwiska zostały zmienione. Właściciele nowoczesnych domów nie czują się bezpiecznie.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama