Drzwi polskiej polityki są dla kobiet ciągle zbyt mało uchylone, otwórzmy je więc – takim przesłaniem zakończył się Kongres Kobiet Polskich i z nim przedstawicielki kongresu zwiedzały ostatnio gabinety najważniejszych osób w państwie. Próbowały w nich zdobyć przychylność dla projektu ustawy wprowadzającej parytety na listach wyborczych – połowa miejsc dla kobiet, a gdyby się udało, to z systemem suwakowym – czyli na liście na przemian mężczyzna i kobieta. Suwak potrzebny jest, aby pań nie odsyłano na miejsca wyraźnie niemandatowe, kiedy to w statystyce wszystko się zgadza, ale w życiu już nie.
Leszek Zych/Forum/Forum/Leszek Zych
To kolejna ofensywa w sprawie parytetów. Poprzednie kończyły się fiaskiem. W 2001 r. przedstawiony w Sejmie przez wicemarszałek Olgę Krzyżanowską projekt ustawy przepadł już w pierwszym czytaniu. Podobnie jak wszystkie następne. Przeciwnicy, głównie panowie, ale również panie, sięgali często po argument, że projekty takie uwłaczają kobietom, bo przecież są one tak zdolne i dobrze wykształcone, że żadnych protez i przywilejów nie potrzebują. Sprawozdawczynie kolejnych projektów najlepiej wiedzą, ile uśmiechów politowania widziały, ile usłyszały „dowcipnych” docinków z ław poselskich. To rzeczywiście bywały debaty mocno rozrywkowe i uważane przez większość za niepotrzebne.
Teraz rzecz wygląda poważniej. Prezydent, marszałek, premier, szefowie klubów poselskich delegację Kongresu Kobiet przyjmowali, lekceważenia już nie było, chociaż nie było też jednoznacznego poparcia. Prezydent jest całym sercem za, choć wolałby, aby rezerwowano 30, a nie 50 proc. miejsc na listach. Premier zareagował chłodniej, z wątpliwościami, ale jednak z przekonaniem, że jeśli już parytet, to 50 na 50 proc., marszałek Sejmu też wątpliwości pozbawiony nie jest. Jedynie ludowcy parytetów nie chcą, gdyż sami wcielają je w życie. Dowodem fakt, że zwolnione przez Jarosława Kalinowskiego stanowisko wicemarszałka objęła Ewa Kierzkowska i jest jedyną kobietą w prezydium Sejmu. Poprawia nieco fatalną statystykę tej kadencji, w której praktycznie nie ma kobiet w prezydiach Sejmu i Senatu, wśród szefów klubów parlamentarnych, przewodniczących komisji senackich. Tylko dwie panie dostąpiły zaszczytu kierowania komisjami sejmowymi.
Substytut z Tadziem i Jasiem
Jest więc gorzej, niż było w przeszłości, co sprawia, że za parytetami są nawet ci, którzy niedawno uważali je za niepotrzebne, chociaż niekoniecznie uwłaczające kobiecej godności. Dziś można nawet z nostalgią wspominać dawne czasy, kiedy to kobiety sięgały po najwyższe stanowiska, tworzyły od podstaw całe instytucje rodzącej się III RP i świetnie nimi kierowały. I przy okazji zapytać, co się zmieniło w polskiej polityce, że stała się tak dla kobiet nieprzyjazna? A może niewiele się zmieniło, tylko o dawnych czasach myśli się z większą nostalgią?
To był początek lipca 1992 r. Właśnie upadł rząd Jana Olszewskiego, w przeszłość odchodziło 33-dniowe premierostwo Waldemara Pawlaka. Postsolidarnościowe partie prowadziły nerwowe rozmowy o nowym rządzie, a do gabinetu Bronisława Geremka, wówczas najważniejszego sejmowego pokoju, wchodzili coraz to nowi rozmówcy z propozycjami, zwłaszcza dotyczącymi kandydatów na szefa rządu. Na sejmowym korytarzu Grażyna Staniszewska powiedziała do Olgi Krzyżanowskiej i Hanny Suchockiej – może jednak kobiety powinny wziąć ten bałagan w swoje ręce, Hanka mogłabyś przecież zostać premierem. Suchocka zniecierpliwiona machnęła ręką – dajcie spokój, mam większy problem, muszę jechać do Londynu na ważne spotkanie, a Geremek nie chce mnie puścić.
Geremek Suchocką do Londynu puścił, aby szybko wezwać ją z powrotem, gdy okazało się, że rzeczywiście jest jedyną kandydatką mogącą pogodzić siedem partii stanowiących bazę rządu. – To substytut – powiedział z pogardą Jarosław Kaczyński, który tę koalicję właśnie opuszczał z powodu braku zgody, by Adam Glapiński objął tekę ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. W szeregach Unii Demokratycznej, czyli partii Suchockiej, po cichu mówiono – nieszczęścia nie będzie, Hani doda się Jasia i Tadzia, czyli Rokitę z Syryjczykiem, którzy będą wszystkim kierować.
Tymczasem „substytut” miał znakomite wykształcenie prawnicze ze specjalnością konstytucjonalistka (to ona pracowała między innymi nad pierwszymi, wprowadzonymi pod koniec 1989 r., zmianami w konstytucji, przeobrażającymi PRL w III RP), biegłą znajomość języków obcych, która wówczas w politycznych sferach była rzadkością, polityczny staż, także w Stronnictwie Demokratycznym, gdzie Suchocka popisała się odwagą, głosując przeciwko delegalizacji Solidarności, duże wyczucie polityczne i zdolność do kompromisu. Gdyby była mężczyzną, nikt nie ośmieliłby się mówić o „substytucie”. Kwalifikacje Suchocka potwierdziła w latach późniejszych na stanowisku ministra sprawiedliwości. Do dziś fachowcy uważają, że przygotowane przez nią projekty zmian w sądach i prokuraturze były najbardziej dojrzałymi i gdyby je przyjęto, nie mielibyśmy takich kłopotów z wymiarem sprawiedliwości, jakie mamy.
Uparte paprotki
Olgę Krzyżanowską na stanowisko wicemarszałka Sejmu kontraktowego wskazał Adam Michnik, bo akurat rodzinnie jakoś się znali. Wskazał ją po kilku turach głosowań, w których konkurujący kandydaci i ich obozy wycięli się wzajemnie. Lekarka? Z Gdańska? – zapytał Lech Wałęsa i zdecydował – niech będzie. Wszystko pasowało, Gdańsk, lekarka i jeszcze tradycje rodzinne, córka legendarnego dowódcy AK na Wileńszczyźnie Wilka Krzyżanowskiego.
W taki – trochę na wzór PRL – sposób, kiedy kobieta we władzach była niezbędna w charakterze ozdobnej paprotki, zaczęła się wieloletnia polityczna kariera Olgi Krzyżanowskiej. Jej znakiem rozpoznawczym była walka o wyższe standardy politycznej debaty i wprowadzenie norm etycznych do polityki. To dzięki jej staraniom przyjęty został pierwszy w Sejmie kodeks etyki. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Olga Krzyżanowska właśnie wytrwałością, osobistą kulturą osiągnęła więcej w walce o polityczne standardy niż na przykład Julia Pitera, obecna antykorupcyjna twarz PO.
Hannę Gronkiewicz-Waltz na stanowisko szefa NBP wymyślił Lech Falandysz, a Lech Wałęsa trwał przy tej kandydatce, która – co tu dużo ukrywać – podczas pierwszych sejmowych przesłuchań czasem mocno szokowała. Funkcja poważna, a tu osoba na luzie, dziwna fryzura, upodobanie do skórzanych marynarek. Punk czy kto?
Za drugim podejściem, kiedy już przekonano się, że Wałęsa nie ulegnie, została prezesem NBP i znów pocieszano się tak jak w przypadku Hanny Suchockiej – wiceprezesem będzie Koziński, to jest bankowy fachowiec, nieszczęścia nie będzie. Hanna Gronkiewicz-Waltz odchodziła po latach ze swojej funkcji jako jeden z najlepszych prezesów banków w Europie. Po drodze nie uniknęła politycznych wpadek, jak choćby nieudany start w wyborach prezydenckich, ale gdy wstąpiła do PO i wygrała wybory na prezydenta Warszawy, także jako uczestniczkę polityki zaczęto ją traktować poważnie, choć określenie „bufetowa” ciągle funkcjonuje na internetowych portalach. Dopiero gdy usunęła kupców z placu Defilad, niektórzy komentatorzy jęli sławić „polską Margaret Thatcher”, co zapewne ma oznaczać, że stała się już prawdziwym politykiem i weszła do pierwszej ligi.
Suchocka, Gronkiewicz-Waltz, Krzyżanowska – to nazwiska najczęściej wymieniane, gdy zapytać o obecność kobiet w polityce po 1989 r. Tę realną, a nie tę potencjalną, gdzie w rankingach króluje na przykład Jolanta Kwaśniewska jako kandydatka na prezydenta. Ale z tyłu zawsze musiał być jakiś Jasio czy Tadzio, który kręcił prawdziwą polityką. Te mechanizmy interesująco opisała prof. Małgorzata Fuszara, badająca udział kobiet w polskiej polityce po 1989 r. Wskazała między innymi na barierę awansu w postaci infantylizacji, czyli pomniejszania roli kobiet przez protekcjonalne traktowanie, wyrażające się w lekceważeniu, w prawieniu pseudokomplementów, w pseudoopiekuńczym obejmowaniu, pseudoprzyjacielskim pouczaniu.
Boczne ławki władzy
Jest cechą charakterystyczną polskiej polityki, że kobiety nie zajmowały i nadal nie zajmują ważnych miejsc tam, gdzie podejmowane są rzeczywiste decyzje polityczne. Owszem, są reprezentowane we władzach partii, są nawet wiceprzewodniczącymi dużych ugrupowań, ale „władze” to jednak pojęcie szerokie, to kilkadziesiąt osób, które się zbierają, przyklepują jakieś uchwały. Wcześniej czy później zbiera się jednak kilka osób i w towarzyskiej często atmosferze decyduje, co będzie się działo tak naprawdę.
Jakie mieliśmy wyraziste polityczne kobiece osobowości po 1989 r.? W takiej ankiecie pierwsze miejsca mogłyby zająć prof. Zofia Kuratowska, wicemarszałek Senatu, i Barbara Labuda, twórczyni pierwszej Parlamentarnej Grupy Kobiet. Siła obu nie wynikała z zajmowanych stanowisk, ale z wyrazistości poglądów, waleczności, nieustępliwości. Można się było zżymać na zbytnią lewicowość Zofii Kuratowskiej, ale nie wypadało podejmować decyzji poza jej plecami. Można się było irytować brakiem elastyczności Barbary Labudy, ale trzeba było jej zdanie szanować, a czasem nawet ugiąć pod siłą jej argumentów. W takiej ankiecie wysokie miejsce zajęłaby Izabella Sierakowska, a być może także Krystyna Łybacka z SLD.
To samo odnosi się do kobiet prawicy. Halina Nowina-Konopczyna nigdy nie zajmowała żadnych stanowisk, ale zwartym systemem poglądów oraz kulturą polityczną, kulturą słowa wymuszała szacunek nawet tych, którzy się z nią nie zgadzali. Bywało ostro, ale nie musiało być głupio i krzykliwie, jak bywa, gdy do boju ruszają panie w rodzaju Beaty Kempy, Marzeny Wróbel (to nie kobiety polityki, ale trybiki w maszynerii PiS zaprogramowanej do walki) czy Nelly Rokity, która miała być doradczynią prezydenta do spraw kobiet, a pozostała przedmiotem żartów panów. A także pań. Jej główną polityczną zasługą, jak dotychczas, stało się wyeliminowanie z polityki męża, co może wielu ucieszyło, ale jej samej kwalifikacji politycznych nie przydało. Jest więc mało sprawnym narzędziem, jak się powszechnie mówi, wymyślonym przez panów Kamińskiego i Bielana, a nie podmiotem polityki.
To zresztą ciekawe, że tak wiele się zmienia, a tu ciągle panowie „wymyślają” panie. Zyta Gilowska jako broń przeciwko Platformie też została wymyślona przez tych samych specjalistów od PR i też swoją rolę nadal, chociaż już z coraz mniejszym powodzeniem, odgrywa, jakby nie zauważając, że stała się narzędziem.
Gdy bywa się w Sejmie, bardzo często, a nawet z nużącą powtarzalnością, ogląda się taką scenę. Omawiany jest projekt ważnej ustawy czy całej reformy i w pierwszym rzędzie rządowych ław zasiada ważny minister, a za nim lub z boku, na ławie dla doradców, stłoczone grono pań. Minister firmuje, panie pracują. Minister Mirosław Handke zafundował nam reformę edukacji i do dziś mówi się o niej reforma Handkego. Tymczasem jej prawdziwymi twórczyniami były panie Irena Dzierzgowska i Anna Radziwiłł. Ta boczna ławka jest symbolicznym wyrazem roli kobiet w polityce, w której nie są one pełnoprawnymi uczestniczkami, ale ekspertkami z cienia przywoływanymi, gdy trzeba przygotować projekty, a potem publicznie ich bronić.
Na tej bocznej ławce ciągle jest wiele kobiet, które powinny dawno odgrywać pierwszoplanowe role, a nawet bywało, że odgrywały i nagle stały się kłopotliwe. Danuta Hübner wprowadzała Polskę do OECD i Unii Europejskiej, prezydent Kwaśniewski chciał, aby została premierem. Została unijnym komisarzem, wygrała dla PO bardzo wysoko wybory europejskie w Warszawie i ciągle można odnieść wrażenie, że Platforma nie wie, co ma z nią począć. Jak jej potencjał polityczny i merytoryczny wykorzystać.
Bez klepania po plecach
Taką swoją boczną ławkę ma każda parlamentarna frakcja. Szefem sejmowej komisji finansów jest Zbigniew Chlebowski, który musi zorganizować przynajmniej jedną konferencję prasową dziennie, wykonać ileś telefonów do premiera lub jego najbliższego otoczenia, porozumieć się z marszałkiem Sejmu i jeszcze zdążyć do radia lub telewizji. Ale przecież jest na przykład posłanka Krystyna Skowrońska, wiecznie objuczona stertami papierów, często niemająca nawet czasu, by spoza nich wyjrzeć. W ważnych politycznych kwestiach mało kto pyta je o zdanie, chociaż w czasach, gdy Donald Tusk był tylko szefem partii, czasem zbierał swoje panie, by „poznać inny punkt widzenia”.
Potem jednak przychodzili panowie. W różnych komisjach są zresztą różne panie i nie dotyczy to tylko PO. Aleksandra Natalli-Świat z PiS wiele lat czekała, właśnie w komisji finansów, na szansę zostania „aniołkiem” Jarosława Kaczyńskiego. Dostała wreszcie rolę na wpół samodzielną. Jest już w mediach, a więc stała się politykiem, co jednak obliguje do dużej dozy politycznej agresji, kosztem wypracowanej przez lata pozycji osoby przygotowanej merytorycznie. Taka jest obecnie cena przejścia w sferę większej polityczności.
Umocnienie się systemu partyjnego najwyraźniej nie sprzyja, przynajmniej na razie, faktycznej obecności kobiet w polityce. Partie mają swoich liderów, liderzy potrzebują zaufanego grona współpracowników i oddanych żołnierzy. Żołnierzami były więc kobiety Samoobrony, zwarta grupa, przygotowana do boju na blokadach, wybaczająca swoim mężczyznom wszelkie, nie tylko polityczne, zdrady i nieoczekująca nawet zadośćuczynienia. Renata Beger, Genowefa Wiśniowska, Danuta Hojarska mogły wykonać każde zadanie. Pod tym względem przypominały dawną grupę posłów, samych mężczyzn zresztą, Konfederacji Polski Niepodległej w zwartym szyku przemierzającą sejmowe korytarze, by realizować pomysły swego szefa Leszka Moczulskiego.
Dziś najbardziej wiernymi żołnierzami są kobiety PiS, w PSL kobiet na szczeblu parlamentarnym prawie nie ma. W SLD równościowa ideologia zaowocowała stanowiskiem wicemarszałka Sejmu dla Jerzego Szmajdzińskiego, chociaż była w partyjnych szeregach Jolanta Szymanek-Deresz, prawniczka, konstytucjonalistka, wieloletnia szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego, dla której ta funkcja wydawała się wymarzona. Jakoś tak samo z siebie wyszło, że Szmajdziński musi mieć stanowisko, a Szymanek-Deresz niekoniecznie. Skomplikowana jest sytuacja w PO, gdzie rzeczywiście w wielu kwestiach zdania są podzielone i kobiety najbardziej zbuntowane. Elżbieta Łukacijewska na przykład rzuciła wyzwanie władzom partii i zamiast wspierać kampanię Mariana Krzaklewskiego na Podkarpaciu, wsparła swoją i wygrała.
Nie jest zatem prawdą, że wygrać nie można. Cechą polskiej polityki jest to, że większość radnych różnych szczebli to kobiety, ich reprezentacja chudnie gwałtownie na szczeblu parlamentarnym. To tu jest zasadniczy problem, który przy tak bardzo partyjnej polityce przełamać mogą wyłącznie zagwarantowane ustawą parytety na listach wyborczych. I to traktowane poważnie, czyli równym prawom na listach towarzyszy jednakowa pomoc w organizowaniu kampanii i takie same jak dla panów pieniądze.
Tylko wtedy powstanie masa krytyczna, która pozwoli myśleć o innych zmianach, także o zmianie polityki. I to nie dlatego, że kobiety łagodzą obyczaje, bo czasem je zaostrzają, nie dlatego, że dzięki ich udziałowi polityka stanie się lepsza, bo wiele doświadczeń uczy, że w kobiecym wykonaniu bywa i gorsza, ale po prostu dlatego, aby uczynić zadość sprawie podstawowej – wyrównać szanse. Bez tego protekcjonalizmu, infantylizacji i udawanego pochylania się panów nad problemem pań.