Inauguracja nowej prezydentury: ćwierć miliona przybyszów w Waszyngtonie, setki milionów przy telewizorach na świecie. Chcą przynajmniej uchwycić chwilę. Wydaje się, że mają świadomość, iż na ich oczach dzieje się wielka historia.
W każdym razie tę świadomość ma sam Obama: do Waszyngtonu przyjechał starym pociągiem z Filadelfii, naśladując Abrahama Lincolna. Hasło podróży: „Odnowienie amerykańskiej obietnicy”. Obama sam to objaśnił: raz na pokolenie przychodzą lata, kiedy zdecydowanie zrywamy z trudną przeszłością i nadajemy krajowi nowy kierunek. To teraz – powiedział. Nie ma innej demokracji na świecie, gdzie funkcja prezydencka byłaby tak nierozerwalnie powiązana z wizerunkiem, jaki kraj sobie przypisuje, z losem narodu i jego historycznymi gestami – twierdzi wielki pisarz amerykańskiej lewicy Russell Banks.
Po pierwsze więc w jego osobie – Afroamerykanina wybranego przecież głosami nie tylko czarnych, to oczywiste, lecz, powtórzmy, głosami białej większości – mamy zwieńczenie rewolucji obyczajowej, bo żyją jeszcze Murzyni przypominający w audycjach telewizyjnych, że spluwano na nich na ulicy. Skończyło się więc jakieś dwieście lat starej unii łączącej głównie Anglosasów. Inaczej niż gdzie indziej, ojcowie narodu zadeklarowali, iż piszą konstytucję po to, by unia amerykańska była „doskonalsza”. Deklaracja ta się spełnia: Ameryka – w osobie Obamy – staje się rzeczywiście wieloetniczna i wielokulturowa, młodsza, przezwyciężająca, na razie symbolicznie, jeden ze swych przeklętych problemów: rasizm. Na rynku wewnętrznym może to mieć niezwykłą siłę. Milionom murzyńskich nieudaczników, leniwych i agresywnych, wybór Obamy odbiera zwykłą wymówkę rzucaną w twarz samotnym matkom: że nie będą się uczyć ani w ogóle o coś starać, bo wśród białych rasistów i tak mają przerąbane.
Obama uosabia inną Amerykę nie tylko pod tym względem. Nie kojarzy się ani z arystokracją starych rodów politycznych – jak Kennedy, ani z armią – jak dotychczasowa większość prezydentów, ani z oligarchią naftową czy biznesową – jak Bushowie. Nie jest więźniem wielkiego biznesu. Zachował w swym najbliższym otoczeniu albo najzwyklejszych ludzi, albo – jak jego rodzina – typowych przedstawicieli klasy średniej; w ich imieniu występował i o ich interesy w kampanii się upominał. Kiedy piętnuje „głęboką nieodpowiedzialność” zarządów amerykańskich korporacji finansowych czy kręgów władzy w Waszyngtonie – nie brzmi to fałszywie. Nie został wybrany dzięki sile amerykańskiego pieniądza; owszem, jego kampania była bardzo kosztowna, ale gros środków pochodziło z drobnych wpłat. Od bardzo dawnych czasów nie było w Ameryce takiej mobilizacji młodzieży, zwykle gwiżdżącej sobie na wybory i powinności obywatelskie, żyjącej w innym, niepolitycznym świecie. I być może Obamie pozostanie w ręku narzędzie wpływu zdobyte w tej kampanii: własna lista 13 mln adresów e-mailowych, do wykorzystania wtedy, kiedy będzie trzeba przełamać inercję machiny ustrojowej państwa.
Reprezentacja dyplomów
Kolejny atut: nowy prezydent wie, że najlepiej rządzić z centrum. I – jeśli tylko można – nie antagonizować nikogo, jednoczyć wszędzie tam, gdzie się da. Tak, występował ostro przeciw wojnie w Iraku, nazywał ją głupią i cyniczną ze strony ekipy Busha, wojną, która pochłania środki na szkoły i rozwój kraju, ale odrzucił rolę przywódcy ruchu antywojennego. W przeddzień inauguracji wydał wielkie przyjęcie na cześć republikanów, honorując swego przegranego rywala – Johna McCaina. Skomponowana przez Obamę ekipa zbiera pochwały jako lepiej wykształcona, inteligentniejsza, bardziej doświadczona, mniej obciążona kumoterstwem. Ponadto podkreśla się, że Barack umie słuchać i nie jest przywiązany do żadnej grupy doradców, jak Bush. Jedyny zarzut: nadmierna w jego ekipie reprezentacja dyplomów z Harvardu, Princeton i Yale. „Obama i jego otoczenie wydają się mniej bać nauki i naukowców niż Bush i jego ekipa” – komentuje Russell Banks.
Prawdziwy talent Baracka Obamy, więcej – dar Boży, to umiejętność docierania do duszy narodu i dobierania takiego tonu, by wykrzesać z niej lepszy nastrój. Trzeba przypomnieć, że Ameryka, jak każda istota, przeżywa też depresje i nie jest to ani chwyt dziennikarski, ani antropomorfizacja państwa. Coś było chorego w tej Bushist way of life, epoce Busha, na dowód przytoczmy dwie pozycje wydawnicze: „Against Happiness” – nie trzeba tłumaczyć tytułu – rzecz druzgocąca w kraju, który z „dążenia do szczęścia” uczynił ideologię państwową. Ale autor Eric Wilson oświadcza, że chce mu się rzygać z powodu „wulgarnego i głupawego samozadowolenia” rodaków, dla których każdy dzień jest great, każdy widok nice, a każdy człowiek a character, gdy tymczasem kraj nie tylko wojną w Iraku, ale w ogóle Bushem i jego aroganckim tonem politycznym naprodukował sobie więcej wrogów niż miał dawniej. A także zaniedbał swój rozwój wewnętrzny. Susan Jacoby w „The Age of American Unreason” (wiek amerykańskiego nierozsądku) dokumentuje wręcz jakąś klęskę: 45 proc. mieszkańców nie ukończyło prawdziwej szkoły średniej i ta właśnie broni dosłowności Biblii, amerykańscy uczniowie zajmują 24 miejsce w wynikach z matematyki (na 29 krajów badanych), książki w ogóle idą w kąt, a średnia długość wypowiedzi polityka, hasła politycznego, którą media są w stanie wziąć na antenę, spadła przez dziesięciolecie z 43,3 sek. do zaledwie 7,8 sek. Słowem depresja.
Kaznodzieja Obama
To z tej depresji może Amerykę wyciągnąć Obama. Jak? Przecież w świecie realnym nie zmieni ludzi z dnia na dzień. A jednak! Ten szalenie wysoki poziom oczekiwań, to pochwalane powszechnie pragnienie zmiany sprawia, że ludzie, zwłaszcza młodzi, czują się już odnowieni, jacyś szczęśliwsi, mają jakieś poczucie satysfakcji, nawet nowej dumy z tego, że są Amerykanami dziś w dniu inauguracji 44 prezydenta kraju. I ten fakt – z dziedziny wyobrażeń zbiorowych – sam w sobie jest wartością i będzie grał rolę w polityce. Przynajmniej teraz. Obama umie przykuć uwagę i zainspirować słuchaczy. „Uosabia ideał amerykańskiej elokwencji, jest najlepszym oratorem tego pokolenia, jego mowy, osadzone w historii kraju, świadomie stwarzają poczucie sensu i kontynuacji – ocenia Ekaterina Haskins, profesor retoryki z Iowa.
Inny ekspert, Philips Collins, który pisał przemówienia Tony’emu Blairowi, też ma bardzo dobre zdanie o sile retoryki Obamy. „To styl religijny, nawet kaznodziejski, intonacja, akcenty, pauzy” – ocenia. Nie chodzi nawet o słowa, lecz o właściwy ton. Obama umie mówić o Bogu. Religia, Bóg, patriotyzm, poświęcenie – to szczególny amerykański patos. Wybitny socjolog Stephen Kull powiedział mi kiedyś, że – według badań – Amerykanie bardziej niż Europejczycy gotowi są poświęcić się za ojczyznę. Różnica z Europą jest elementarna: w USA w każdym pokoleniu są wojny, w których giną tysiące, a stosunkowo niedawno dziesiątki tysięcy żołnierzy (Korea, potem Wietnam). Wojna i śmierć narzucają pewien inny sposób mówienia o ojczyźnie i poświęceniu. W dyskursie publicznym oba tematy są niezwykle delikatne. Bush też mówił o Bogu, lecz jego religia, traktowana po neoficku, żarliwie zbliżała go do języka antagonizującego, a ten rodzi równie żarliwy sprzeciw. Bóg Obamy jest cieplejszy, jednoczący. „Wiara stanowi źródło pociechy i współczucia, lecz widzimy, że sposób jej wyrażania staje się źródłem podziałów” – mówi prezydent. Skąd my to znamy?
To jakiś fenomen, że jesienią w Berlinie Obamę, zaledwie kandydata na urząd, przyszło wysłuchać 200 tys. ludzi. Przewaga Obamy w sondażach europejskich była druzgocąca. Świat polubił Baracka z tych samych powodów co Amerykanie, ale jeszcze miał swoje własne. Rzecz jasna dokuczył nam Bush, szef Ameryki teksańskiej, silnej, kowbojskiej. Ten nowy Amerykanin jest bardziej dopasowany do naszego globalnego świata, jego najbliższa rodzina stanowi model globalizacji, mieszka na czterech kontynentach. Europa, zwłaszcza lewicowa, patrzyła na Amerykę z wyższością; dziś to Amerykanie mogą Europejczyków pytać: a stać by was było na to? By wybrać na symbol i wodza państwa osobę z mniejszości – i to mniejszości widocznie rzucającej się w oczy przez swe cechy fizyczne?
Mit Czarnego Mesjasza
Ale świat ma też cichą nadzieję, że w Azji, w Afryce, w krajach muzułmańskich opadną antyamerykańskie nastroje tak zaognione przy Bushu. Że trudniej będzie zyskiwać przychylność ulicy, wyklinając Wielkiego Szatana, gdyż ten szatan okazuje się narodzony w lichej stajence, mieć nie tylko rysy ludzkie, ale nawet ułomności rasy, którą do niedawna pogardzano. I w żadnej mierze nie zbywa muzułmanów, tak jak nigdy nie zbywał ani swych afrykańskich, ani indonezyjskich krewnych i powinowatych. Potrzebny jest mit Czarnego Mesjasza i takiej wiarygodności – na otwarcie – nikt dotąd nie miał.
Charakterystyczny jest także tytuł, jaki Obama wybrał dla swojej książki przedwyborczej: „Odwaga nadziei”. Chwali w niej kompromis, łagodność, harmonię. Dlatego w amerykańskiej telewizji jakiś waszyngtończyk powiedział: „Oczywiście, że mu ufam. Teraz możemy tylko iść w górę”.
Barack Obama właśnie objął władzę. Oto lista spraw, którą 44 prezydent USA znalazł na biurku w Gabinecie Owalnym.
Uniknąć depresji. Rok temu Wielki Kryzys przywoływali panikarze, dziś o groźbie jego powtórki mówią czołowi ekonomiści. Na amerykańskich giełdach miniony rok był najgorszy od 1930, prognozy bezrobocia na ten rok wskazują na najgłębszą recesję od 1982 r., a gospodarka USA traci po pół miliona miejsc pracy miesięcznie. Bankierzy nie rzucają się jeszcze z okien, a na ulicach nie ma kolejek po zupę, ale gwałtowność spadków wskaźnikowych jest zastraszająca.
Obama musi je wyhamować. Pierwsza część to działania podtrzymujące życie najbardziej zagrożonych branż. Banki mają już swój plan ratunkowy, pierwszy zastrzyk dostał też sektor motoryzacyjny. Ale największej pomocy potrzebuje amerykański konsument, bo to on jest koniem pociągowym gospodarki. Obama szykuje mu obniżkę podatków. Pytanie, czy prezent od fiskusa zostanie wydany w sklepach, czy też pójdzie na spłaty licznych kredytów.
Odpalić gospodarkę. To druga część zadania, wcale nie tożsama z pierwszą. Prezes Rezerwy Federalnej Ben Bernanke już ogłosił, że zapowiedziany przez Obamę pakiet stymulacyjny nie wystarczy, by Ameryka wróciła na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Nie chodzi tylko o zbyt małą ilość pieniędzy, ale o brak przekonującej odpowiedzi na pytanie, co miałoby być źródłem nowej koniunktury. Początkowo zapłonem wzrostu miała być „zielona ekonomia", czyli inwestycje w odnawialne źródła energii, docieplanie domów i ekologiczne technologie. Dziś plan jest mniej ambitny: odczekać, aż silnik gospodarczy trochę wystygnie, a potem ponownie przekręcić kluczyk w stacyjce, modląc się o cykl koniunkturalny. Czyli o powrót zaufania inwestorów, dostępność kredytu i optymizm konsumentów. Ktokolwiek odpalał samochód na siarczystym mrozie, ten wie, jak czuje się Obama.
Zdyscyplinować Izrael. Rząd w Tel Awiwie od dawna miał powody, by rozprawić się z Hamasem, ale wybór momentu - w okresie próżni władzy między ustępującym a nowo wybranym prezydentem USA - nie był elegancką zagrywką. Zawieszenie broni w Gazie ogłoszono w sam raz na inaugurację, ale nawet jeśli walki ustaną (co jest mało prawdopodobne), bałagan pozostanie. Izrael narobił sobie i Ameryce nowych wrogów na Bliskim Wschodzie i nadwerężył pozycję Egiptu, kluczowego sojusznika USA wśród państw arabskich.
Bliski Wschód to cel pierwszej podróży Hillary Clinton, która przejmie większość polityki zagranicznej w czasie, gdy sam Obama będzie głowił się nad gospodarką. Nowa sekretarz stanu USA musi udowodnić Palestyńczykom, że Hamas nie pogrzebał ich nadziei na własne państwo, a na nowym premierze Izraela wymusić gotowość do rozmów pokojowych. Ceną za to ostatnie może być obietnica twardej linii Ameryki wobec drugiego źródła zagrożenia dla Izraela, czyli Iranu. Łącznie z ewentualnymi nalotami na irański kompleks atomowy.
Pilnować Pakistanu i Korei Płn. Od zamachów w Bombaju minęło już kilka tygodni, ale napięcie między Pakistanem a Indiami pozostaje i odwraca uwagę Pakistanu od walki z talibami, kluczowej dla powodzenia amerykańskiej wojny w sąsiednim Afganistanie. Islamabad i New Delhi to trasa drugiej podróży Hillary Clinton. Ameryka musi z jednej strony umocnić chwiejny rząd pakistański, z drugiej - wyegzekwować w imieniu Indii współpracę w wyjaśnianiu okoliczności zamachów.
Przywódca Korei Płn. w sam raz na inaugurację wskazał swojego następcę. To jasna wskazówka, że koniec Kim Dzong-Ila jest bliski, a wraz z nim możliwe turbulencje. Przekazanie władzy w dyktaturze to doskonała okazja na zamach stanu lub wybuch niepokojów społecznych, a Korea Płn. ma głowice jądrowe i rakiety zdolne do ich przenoszenia. Ameryka musi mieć ją na radarze.
Oswoić Rosję, zauroczyć Chiny. To pierwsze zadania zagraniczne samego Obamy. I niełatwe, bo w Moskwie jego urok nie działa, a w Pekinie niezależność prezydenta USA podkopuje horrendalne zadłużenie Ameryki w Chinach. W obu stolicach Obama ma sporo do załatwienia. Z Rosjanami musi wyjaśnić sprawę tarczy, Gruzji i gazu, Chińczyków przekonać, że potrafi wyciągnąć Amerykę z recesji, a Chiny uchronić przed depresją. Strategie w obu przypadkach muszą być jednak odmienne. W Moskwie prezydent USA powinien wystąpić jako twardy przywódca wolnego świata, a w Pekinie jako przyjaciel i partner. Rosjanie rozumieją tylko politykę siły i taką powinni też dostać, ale w inteligentnym, czyli skutecznym wydaniu. Chińczycy są gotowi do partnerstwa, poza tym zdają sobie sprawę, że siedzą z Ameryką w jednej łódce, będą więc bardziej przewidywalni i otwarci na kompromisy.
Usidlić Europę. Obama bez trudu uwiódł Unię, teraz musi ją namówić na powtórne małżeństwo na nowych zasadach. Obie strony mają w tym interes: Ameryka potrzebuje europejskich żołnierzy na froncie w Afganistanie, a Europa siły Ameryki w starciu z Putinem. Ślub może się jednak rozbić o podziały w Europie albo, co bardziej prawdopodobne, odwlec z powodu pilniejszych wyzwań Ameryki: zarządzania kryzysem w gospodarce i nagłymi awanturami międzynarodowymi jak ta w Gazie. Największy błąd, jaki Obama może popełnić, to dać Europie odczuć, jak daleko jest na tej liście. Zachód, choć bardzo osłabiony, pozostaje wciąż jednym blokiem politycznym na świecie. A Zachód to Ameryka działająca pod rękę z Europą.
Wawrzyniec Smoczyński