Kraj

Obieg zamknięty

Rys. Mirosław Gryń. Rys. Mirosław Gryń.
Koniec sezonu przy Wiejskiej pokazuje, że klasa polityczna jest zmęczona sama sobą, odgrywa stare numery, a układ PO-PiS stał się samowystarczalny. Bez ożywczego wstrząsu zapanuje długa stagnacja.

Nawet „Rzeczpospolita”, tak zawsze życzliwie wsłuchana w racje PiS, zauważyła ostatnio piórem Igora Janke, że coś dramatycznie złego dzieje się z polską polityką i że partia Jarosława Kaczyńskiego, wspierana przez Pana Prezydenta, bierze – na równi z Platformą – aktywny udział w tworzeniu „postsolidarnościowej oligarchii”.

Rzeczywiście, mamy problem. Na górze polskiej polityki nikt nie jest na tyle silny, aby przeprowadzić swoje koncepcje, ani na tyle słaby, by ostatecznie odpaść ze stawki. Szeregi się wyrównały i umocniły. Platforma i PSL mają większość i blokują PiS, prezydent z PiS blokuje rządzącą większość, a pakiet kontrol-ny trzyma SLD. Partyjne sztaby siedzą nad sondażami i zastanawiają się, czego nie wolno robić. Obowiązuje jedność moralno-polityczna i emocjonalny kontakt z przywódcą. Ma to dogłębne konsekwencje.

Pracownicy polityki

Partyjni funkcjonariusze nie stawiają na osiągnięcia w realnym życiu państwa i zbiorowości, choćby w swoim okręgu, ale na zadowolenie i dobre słowo tego, kto układa listy kandydatów do Sejmu. Pierwsze miejsce na liście, na skutek wyborczej inercji głosujących, jest więcej warte niż wszystkie merytoryczne osiągnięcia, na których w dodatku można się potknąć. Dla dużej części zawodowych posłów, zwłaszcza tych bardziej anonimowych, zapewne nie ma większego znaczenia nawet to, czy ich partia akurat rządzi, czy zasiada w opozycji.

Ponadto do partii przyjmuje się ludzi na czas wojny (kampanii i wyborów), którzy słabo nadają się na okres pokoju. Trwa nieustanna mobilizacja, a ludzie bez realnych kwalifikacji, jak to maruderzy bez zajęcia – wszczynają burdy, prowokują konflikty. Te indywidualne sposoby przetrwania sumują się w zbiorową mentalność klasy politycznej: wygrać, utrzymać, nie przegrać, albo przegrać niedużo.

Nastąpiło jakieś chore uzawodowienie polityki, gdzie dominują nie tyle politycy sensu stricto, ale niejako pracownicy polityki (na wzór „pracowników mediów”), którzy nie tworzą sensów i planów, ale nimi administrują. W polskiej polityce wyraźnie zamiera dział produkcji (idei i projektów), a rozrastają się segmenty usług, pośrednictwa i marketingu. A przecież z takich „zawodowców” rekrutują się potem ministrowie, ich zastępcy, dyrektorzy, prezesi państwowych instytucji.

Owo wykształcenie się nowej klasy politycznej, takich niby-zawodowych polityków, którymi stają się nagle z nadania swoich liderów, pociągnęło za sobą także swoistą destrukcję semantyczną. Zadać bowiem można pytanie, kto mianowicie jest w dzisiejszej polityce politykiem, a kto tylko jej wyrobnikiem, który posłusznie – wedle instrukcji – głosuje, pyskuje, reprezentuje. I samoogranicza swoją osobowość tak dalece, że nie jest odróżniany od swoich kolegów-klonów. Oczywiście, to nie oznacza, że nagle tej osobowości nie odzyskuje w terenie, w swoim okręgu wyborczym, gdy swoje upokorzenie na górze może przemienić w wielkopańskość na dole: a to załatwi przystanek dla kolei ekspresowej w małym miasteczku, a to wsadzi do lokalnego urzędu swojego pociotka…

Dominują dwie karne drużyny, Platformy i PiS, ale z tej karności nic większego nie wynika. Perfekcja organizacyjna ugrupowań wyczerpuje się w wewnętrznym zarządzaniu, brakuje tej właściwej zębatki, która przesyłałaby energię dalej, w kierunku spraw publicznych. Zarządy PO i PiS wyrugowały też wewnętrzną krytykę i sprowadziły działaczy do roli posłusznych żołnierzy. Problem w tym, że po takim zniwelowaniu kontrowersji zarządy partii pozostały bezradne, okazało się, że same nie są w stanie wygenerować istotnych koncepcji, wykraczających poza codzienny polityczny boks w telewizyjnych programach publicystycznych. Ceną jedności okazuje się myślowa pustka.

Partyjny Parkinson

Mamy zatem coraz lepiej zorganizowane ugrupowania, ale coraz gorzej funkcjonujące państwo. Partie działają jak sprawne firmy, dysponujące pieniędzmi i posadami, ale gdyby jakakolwiek firma działała tak jak ostatnio państwo, dawno by upadła. Klasa polityczna zamknęła się we własnym, hermetycznym obiegu sejmowych foteli, sondaży i budżetowych pieniędzy. Ten umowny tysiąc tzw. polityków, jak w prawie Parkinsona, stał się samowystarczalny, obsługuje własne problemy. Im większe zwycięstwo wyborcze, tym większy paraliż mentalny, tym bardziej szkoda roztrwonić dobry wynik, a jak słabszy, to trzeba go bronić.

Na sprawy wagi państwowej, decyzje gospodarcze, edukacyjne, cywilizacyjne przychodzi czas w ostatniej kolejności, wtedy, kiedy partia jest wreszcie po kampanii sprawozdawczo-wyborczej, potem po kongresie, wyłonieniu władz centralnych i terenowych, ułożeniu list wyborczych, zagospodarowaniu dotacji i subwencji. Ale za chwilę znowu jest zjazd, konwencja, jakieś przesilenie. A ponadto w Polsce bez przerwy trwają wybory. O wyborach mówiło się codziennie przez całe dwa lata rządów PiS. Teraz, za Platformy, znowu zaczęło się o tym mówić. Już niedługo wybory do europarlamentu, do samorządów, a w głowach polityków od dawna już są przyszłe wybory prezydenckie. Nieustanna gorączka wyborcza powoduje, że każda decyzja, projekt, wypowiedź są traktowane w kategoriach przyszłego zwycięstwa lub porażki. Zdumiewa kontrast pomiędzy energią i pomysłowością, jaką partie wkładają w zdobywanie władzy, a powyborczą indolencją. Wybory wyraźnie się zautonomizowały, stają się konkurencją samą w sobie. A po wyborach zmęczone ekipy muszą zebrać siły przed następnym starciem.

Nieprzypadkowo dwa najbardziej reformatorskie rządy, Mazowieckiego i Buzka, przypadły na okres, kiedy zaplecze polityczne władzy było rozmyte, a premierzy de facto bezpartyjni. Od momentu, kiedy premierami zaczęli zostawać silni liderzy zwycięskich ugrupowań, czyli od Millera w 2001 r., rządy traktowane są jako ambicjonalna rozgrywka, gdzie chce się zobaczyć twarz przegranego wroga, a część wyborców zmienia się w kibiców, a nawet kiboli. Partie przestały wierzyć w to, że dla wyborców program ma jakieś znaczenie. Ciekawe, że na ten sam 2001 r. przypadają nowe ustawy, zmieniające krajobraz partyjny. Pojawiło się finansowanie budżetowe, konserwujące układ.

Rady programowe, w latach 90. prestiżowe gremia w każdej partii, dzisiaj albo nie istnieją, albo przekształciły się w permanentne sztaby wyborcze. Przyjęto zasadę, że nie wolno dać się wrobić w żadne wyborczo ryzykowne reformy. W sferze realnej naturalnie, bo w propagandzie wolno poszaleć jak najbardziej. Lepszy jest dryf, w nadziei, że prądy będą korzystne. Nawet tak pozornie wyraziste rządy jak PiS były takie jedynie w sferze symbolicznej (rozliczenia, oczyszczanie, rewolucja moralna) lub walki z korupcją (gdzie trudno o wymierne kryteria sukcesu, o tym, czy go osiągnięto, decyduje propaganda), bo już w kwestiach ekonomicznych Kaczyński był niesłychanie ostrożny i zachowawczy.

Od paru lat dominują działania czysto reaktywne. Dopóki nie ma katastrofy, głodówki, ewakuacji szpitali czy jakiegoś przymusu ze strony Unii Europejskiej, nic się nie dzieje, wciąż trwa etap studiów, konsultacji, projektowania i pisania analiz. Nie ma regularnej pracy na zasadzie: co mamy, co chcemy mieć, jak to wykonać, kto ma to zrobić? Ważne jest tylko to, co można zamarkować i pozytywnie sprzedać przed wyborami. Potem świata już nie ma, zwłaszcza że oddawanie władzy odbywa się w Polsce w atmosferze wrogiego przejęcia. Struktury są czyszczone dogłębnie, a projekty poprzedników wyrzucane do kosza. Nie ma urzędników, którzy widzieliby sens w dalekosiężnych projektach.

Nawet jeśli powstają jakieś rachityczne zręby zdrowych struktur, jak służba cywilna, są z czysto politycznych względów niszczone w zarodku, tak jak to zrobił PiS. Tak już wcześniej rozprawiono się z KRRiT, próbowano rozbić Trybunał Konstytucyjny, zaanektowano spółki Skarbu Państwa, przechwycono IPN, NBP, publiczne media, instytucje samorządowe. Wszystko może się stać politycznym łupem, bo traktowane jest jak skażona moralnie masa upadłościowa po poprzedniej władzy.

Większość w mniejszości

Coraz bardziej widać, że dualny system polityczny PO-PIS, jaki wytworzył się, w sumie dość przypadkowo, gdzieś około 2004 r., staje się coraz większym obciążeniem. System wpada w bezwład. Paradoksalnie, po największym zwycięstwie w wyborach w III RP, rząd PO w rzeczywistości nie ma większości potrzebnej do tworzenia prawa. Ten upragniony przez wielu komentatorów dwupartyjny układ pokazuje swoją niewydolność, wręcz anachroniczność.

Proces tego patologizowania polskiej polityki zaczął się za Millera, ale tak naprawdę osiągnął nową jakość wraz z przejęciem władzy przez braci Kaczyńskich. To prezes PiS najbardziej konsekwentnie zaczął instrumentalnie wykorzystywać istniejące regulacje prawne, by już na zawsze Polską rządzić (jak mówił przynajmniej przez 40 lat) przy pomocy wielkiego obozu politycznego, który nijak nie dałby się wycofać ze sceny. By to osiągnąć, zbudował swoją partię na sposób wodzowski i Leszek Miller mógł tylko z zazdrością obserwować, na czym polega naprawdę model kanclerski.

Nikt w Polsce w podobnej skali nie potrafił (a może nie chciał?) tak twórczo przejąć komunistycznej zasady tzw. centralizmu demokratycznego, z naciskiem na pierwszy człon. Partia ma zawsze rację, a już zwłaszcza jej kierownik. Kaczyzacja polskiej polityki polegała więc na tym, że demokracja (nad którą naturalnie należało bez przerwy pracować i ją ciągle „ulepszać”) miała służyć utrwalaniu władzy partii. Błędna kalkulacja przedwyborcza i karygodne błędy w kampanii doprowadziły do klęski PiS, ale mądrości Jarosława Kaczyńskiego się ostały, co dobrze wiedzą sztaby wyborcze Donalda Tuska, który, aby wygrać, musiał Platformę – w sensie stylu zarządzania – upodobnić do PiS. Również przewodniczący Napieralski odrobił tę lekcję. A teraz, przed Kongresem PSL, usztywnia się Waldemar Pawlak i już widać, jak sprawy partyjne, czyli to, że Pawlak chce utrzymać prezesurę, wpływają na zachowanie rządowego koalicjanta.

Nowe otwarcie?

Gdzie szukać rozwiązań? To trudne, bo decydować o zmianach w tej materii miałyby partie, przeciwko którym innowacje mogłyby się odwrócić. Z pewnością system finansowania partii politycznych zniechęca do nowych inicjatyw. Można sobie wyobrazić, że proporcjonalnie większe pieniądze powinny dostawać partie mniejsze, czyli odwrotnie, niż jest to teraz. Niewykluczone, że ożywczy efekt dałoby także ponowne obniżenie progu wyborczego nawet do 1 proc. Albo, w wersji mniej radykalnej, obniżenie progu wyborczego z 5 do 3 proc., a progu finansowej dotacji z 3 do 1 proc. zdobytych głosów.

Dostałyby pieniądze, a może nawet weszłyby do Sejmu jakieś egzotyczne, nacjonalistyczne partyjki, ale też szanse na zaistnienie dostałyby poważne inicjatywy. Byłaby jakaś szansa na nowe otwarcie. Ewolucja systemu partyjnego w ciągu ostatniej dekady, wspomagana ustawami, miała doprowadzić do zmniejszenia się liczby partii w Sejmie i finansowego ich wzmocnienia, a przede wszystkim do stabilizacji rządów na czele z premierem z dużymi uprawnieniami. W efekcie mamy jednak nadal rządy koalicyjne, a projekty ustaw są nieważne, dopóki nie spodobają się prezydentowi z wrogiego ugrupowania. Gdyby Kwaśniewski przy Buzku zachowywał się tak jak Kaczyński przy Tusku, nie byłoby sławetnych czterech reform. Mozolnie budowany system polityczny okazał się nieodporny na braci Kaczyńskich.

Reformatorski potencjał pierwszego demokratycznego zaciągu z początku lat 90. wyraźnie się wyczerpuje. Potrzeba świeżej politycznej krwi. Lena Kolarska-Bobińska twierdzi, że to nie finanse hamują powstawanie nowych ugrupowań, ale brak pomysłu. Chyba jednak nie ma racji. Jakoś nie przebiła się centroprawicowa inicjatywa budowana wokół posła Rokity, a i najnowszy pomysł z tzw. centrolewicą (Borowski, Rosati, Piskorski i inni) też ma znikome szanse powodzenia. Kiedy na scenę polityczną wchodziły PO i PiS (około 2000 r.), faktycznie nie miały jeszcze dotacji, ale wtedy nikt ich nie miał. Teraz mechanizm działa bez dopływu nowej energii z zewnątrz. Twierdzenie, że dzisiaj PO, PiS, SLD i PSL całkowicie wyczerpują ofertę dla polskich wyborców, jest absurdalne. Nie wypełniają, ale monopolizują.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama