Społeczeństwo

Nie ma szczęścia bez myślenia

Nędza humanistyki

Każdy może być szczęśliwy Każdy może być szczęśliwy mark sebastian / Flickr CC by SA
Profesor Tadeusz Gadacz, filozof, w rozmowie z Jackiem Żakowskim.
Prof. Tadeusz GadaczTadeusz Późniak/Polityka Prof. Tadeusz Gadacz

Jeżeli któryś z polskich filozofów jest lub może się stać następcą ks. Józefa Tischnera, to właśnie Tadeusz Gadacz (ur. 1955) – od początku lat 80. uczeń, asystent, przyjaciel i współpracownik Księdza Profesora. Łączy ich nie tylko styl filozofowania i sposób pisania, ale też przekonanie, że nie jest ono luksusem intelektu, że myślenie służy czemuś więcej, niż tylko rozumieniu świata – że filozofia powinna i potrafi pomagać ludziom w życiu. Tę tezę potwierdziła niezwykła popularność wydanej trzy lata temu nagradzanej i bestsellerowej książki „O umiejętności życia” (Znak 2002) stanowiącej jakby trzeci tom międzypokoleniowego tryptyku, zapoczątkowanego przez „Książeczkę o człowieku” Romana Ingardena i kontynuowanego w „Jak żyć” Tischnera. Był m.in. dziekanem Wydziału Filozofii Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i kierownikiem katedry filozofii religii Uniwersytetu Warszawskiego. Jest profesorem i kierownikiem katedry filozofii Collegium Civitas, przewodniczącym Komitetu Nauk Filozoficznych PAN, redaktorem prestiżowej serii „Klasyka filozofii”. Redagował m.in. 10-tomową encyklopedię „Religia”. Teraz pisze 4-tomową „Historię Filozofii XX wieku”. 

Jacek Żakowski: – Czuje pan, że czegoś nam w Polsce brakuje?

Tadeusz Gadacz: – Bardzo.

A czego brakuje?

Kultury. Szeroko pojętego życia duchowego.
 
Jak to się pana zdaniem objawia?

Najczęściej bezradnością. Zagubieniem egzystencjalnym. Lękiem. Niepewnością zasad. Poszukiwaniem nowej moralności. Na naszych oczach nikną kryteria kulturowe, na których ten świat jest oparty.

To jest efekt półwiecza komunizmu czy uboczny skutek transformacji?

Ja myślę, że sprawa jest poważniejsza. Jest jakiś groźny wirus w korzeniach dzisiejszej cywilizacji, w źródłach kultury, naszego człowieczeństwa i rzeczywistości duchowej.

Stygnięcie religii?

Nie tylko. W całym tym naszym doświadczeniu, z którego wyrasta wielka literatura, wielka filozofia, wzorce moralne, jakość międzyludzkich relacji. Zanikają nawet takie kluczowe pojęcia jak honor i przyzwoitość. W tych sprawach do dobrego tonu należy dziś sceptycyzm, który przeradza się w cynizm. Modne stało się demonstrowanie wiary, że w rzeczywistości żadnych zasad nie ma. Może kiedyś były, ale dziś nikt się nimi nie przejmuje i są już tylko interesy.

Ja ostatnio wciąż słyszę o zasadach moralnych.

Ale kiedy ktoś publicznie mówi o zasadach, to niemal zawsze czuje się w obowiązku puścić do słuchaczy oko. Wszyscy rozumieją, że to nie jest poważne. A poza tym, jeśli się nawet jakieś zasady uznaje, to głównie jako obowiązujące innych. Dla siebie zawsze mamy dobre usprawiedliwienie. Każdy już rozumie, że jak ktoś publicznie odwołuje się do wysokich wartości, to raczej nie po to, żeby się nimi kierować, tylko po to, żeby komuś tymi wartościami dołożyć. I ogół się na to godzi. Sporadycznie zdarza się jakiś krzyk rozpaczy. Taki jak artykuł prof. Barbary Skargi, która ku zaskoczeniu wszystkich nagle upomniała się o zwykłą przyzwoitość. To pojęcie zanika.

Może to są pojęcia przestarzałe. Honor dziedziczyło się przecież ze szlachectwem. Przyzwoitość była spoiwem mieszczaństwa...

Ale ogół też aspirował, by tym wartościom sprostać. Starał się do nich dorastać. Dziś ogół się z nich śmieje.

Wie pan, skąd się ta zmiana wzięła?

Są różne wyjaśnienia. Na przykład Habermas opisuje ten proces jako rozpad tradycyjnych wspólnot religijno-kulturowych i jako odpowiedź proponuje nową, niezwykle wyrafinowaną teorię komunikacji społecznej...

A pana zdaniem od czego to się zaczęło?

Może się nie zaczęło... Może to jest problem permanentny... Może po prostu przestaliśmy się z nim zmagać? Z całą pewnością nie jest to nowy problem. Pojawił się gdzieś pod koniec XVII w. wraz z odkryciem rozwoju naukowego. Bierdiajew uważał na przykład, że szczytem rozwoju humanistyki i kultury był wiek XV i XVI. Jego zdaniem ówczesna eksplozja humanistyki była wybuchem energii duchowej nagromadzonej w kontemplacji całego średniowiecza. Potem rozwój techniczny stopniowo wypłukiwał humanizm z kultury, aż wreszcie doprowadził do radykalnego antyhumanizmu. Jak to możliwe, że w XVI w. Pico della Mirandola głosił pochwałę godności człowieka, już dwieście lat później La Mettrie pisał książkę pod tytułem „Człowiek maszyna”, a w wieku XIX pojawił się materializm wulgarny, który twierdził, że nie ma różnicy między myślą a uryną, bo tak jak nerki wydzielają mocz, tak mózg wydziela idee.

Jednak była wielka humanistyka po XVI w.

Była. W XVII, w XIX, w XX wieku. Ale tendencja jest trwała. Coraz mniej humanizmu, a coraz więcej techniki i technicznie rozumianej ekonomii. Coraz mniej myślenia, coraz więcej liczenia. Jest tendencja, żeby doceniać to, co skuteczne ad hoc, pragmatyczne, utylitarne, użyteczne, a spychać na margines wszystko to, co uczyniło nas ludźmi. Ta tendencja jest stara. Nowe jest to, że nie umiemy się jej przeciwstawić. W XIX w. był podobny kryzys. Fascynacja materią, technologią, fizyczną rzeczywistością. Pojawił się humanistyczny deficyt odczuwany z podobną intensywnością jak dziś. Wtedy przyszła reakcja w postaci nowego zainteresowania rzeczywistością duchową.

Nietzsche?

Myślałem raczej o spirytualizmie krytykującym ówczesny światopogląd naukowy. Przecież nie przypadkiem pierwszego filozoficznego Nobla z literatury dostał w 1908 r. Rudolf Eucken za głoszenie filozofii rozwoju duchowego. We Francji Louis Lavelle i René Le Senne założyli wtedy czasopismo „Esprit” – czyli „Duch”. Pojawiła się fenomenologia, personalizm chrześcijański, filozofia dialogu. Wszystkie te nurty upominały się o rzeczywistość duchową. Zderzenie z technologią przyniosło ogromny rozwój filozofii i humanistyki. Wielki wysiłek został wykonany dla zrozumienia zmieniającego się świata i ludzkiej kondycji w tym świecie.

Można powiedzieć: ...i do czego to doprowadziło! Bo z tego myślenia i szukania wyszedł faszyzm, komunizm, masa nieszczęść XX w. Bezmyślność ma złe skutki, ale skutki myślenia bywają jeszcze gorsze.

Bezmyślność to pustka. Hegel opisywał taki powrót do pierwotnego raju niewiedzy, w którym pasterze nie różnią się od owiec. Zresztą niewielu intelektualistów zaangażowało się w te najgorsze ruchy. W Niemczech trzech – Heidegger, Carl Schmidt, Ernst Junger. Habermas napisał o tym artykuł, kiedy po II wojnie szkoła frankfurcka wróciła z Ameryki do Niemiec. Większość intelektualistów odrzuciła hitleryzm i straciła prawo pracy na uniwersytetach. Podobnie komunizm w Polsce został odrzucony przez myślicieli z naszej najwyższej półki. Młodzi, którzy mu ulegli, szybko od marksizmu odeszli. Kołakowski czy Shaff sami przez własne myślenie się z tego wyrwali. Dlatego do dziś ich książki czytamy. Więc zgoda, myślenie jest ryzykowne. Ale, po pierwsze, daje szansę wydostania się z błędu. Po drugie: jaką mamy lepszą alternatywę zapełnienia pustki? Powrót z komórką na drzewa?

Według Fukuyamy „ostatni człowiek” spełnia się i wypełnia pustkę zarabiając pieniądze i chodząc po zakupy. Przestał myśleć i marzyć, bo woli posiadać i konsumować. Zygmunt Bauman mówi, że konsument zastąpił obywatela. Może zastąpił także homo sapiens z jego niebezpiecznie spekulatywnym umysłem i duszą rwącą się ku transcendencji?

Złudzenie. Błąd. Nieporozumienie. Tak się nie da zabić egzystencjalnej pustki. Można ją tłumić różnymi narkotykami, ale kiedy człowiek wraca z zakupów, znów – a może jeszcze bardziej – odczuwa pustkę, przed którą uciekał do sklepu. Szuka innej rozrywki. A potem znów wraca pustka. Pustka i zagubienie są nieusuwalną częścią kultury prawego kciuka. Do tego, co w tej kulturze stało się najważniejsze, nawet całej dłoni nie trzeba. Prawy kciuk wystarczy do wciskania klawiszy pilota i telefonu. Zapewne od początku ewolucji ludzie nigdy nie mieli tak sprawnych kciuków jak teraz. I również nigdy nie byli tak bezradni wobec własnego życia. Kiedy zaczynam rozmawiać ze studentami o najbardziej klasycznych dylematach, o których pisał już Platon, okazuje się, że są jak dzieci we mgle. Mając 20 lat nie potrafią zrozumieć, że w kulturze, czyli w rzeczywistości duchowej, emocjonalnej czy intelektualnej, która jest naszą prawdziwą rzeczywistością, obowiązują zupełnie inne prawa niż w świecie prawego kciuka. Materia, technologia narzuciła im sposób myślenia, który nie pasuje do ludzi.

To znaczy?

Przecież w ludzkiej rzeczywistości – w świecie ducha, emocji, psychiki – nic nie jest takie jak w świecie materii. Kiedy naciśnie pan guzik pilota, natychmiast zmienia się program w telewizorze. Kiedy naciśnie pan kilkanaście guzików w telefonie, natychmiast w świat idzie pański esemes. Gdy męczy pana hałas, naciska pan guzik w radiu i nastaje cisza. Technologia jest łatwa. Technologiczne zależności są proste. W realnym ludzkim świecie nie ma takich guzików. Jest tragizm, niepewność, lęk, ostateczność, niepowtarzalność, nieprzewidywalność. Kiedy techniczna mentalność zderza się z ludzką rzeczywistością, następuje konfuzja, a często tragedia.

Na przykład?

Na przykład, kiedy do władzy dochodzą politycy, którzy wierzą, że można zmieniać świat tak, jak zmienia się program w telewizorze – czyli za naciśnięciem guzika. Albo kiedy większość społeczeństwa uwierzy, że wszystko można kupić jak w supermarkecie – jest tylko kwestia ceny. Albo kiedy dociekliwi uwierzą, że prawda o ludziach da się poznać i opisać jak prawda o spadającym jabłku – trzeba się tylko odpowiednio postarać. Albo kiedy potężne ruchy społeczne chcą problemy publiczne po prostu załatwić – tak jak załatwia się problem hałasu wyłączając radio. Nic z tego nie może się udać, więc wszyscy są sfrustrowani. Zupełnie bez sensu.

Dlaczego bez sensu?

Bo po kilku tysiącach lat systematycznego myślenia już bardzo dużo wiemy o naszej kondycji, ludzkim losie, ludzkich ograniczeniach, emocjach, reakcjach. Kiedyś ten intelektualny dorobek pomagał ludziom w życiu. Dziś został odrzucony. Technologiczna logika zniszczyła nawyk i umiejętność głębokiego myślenia, które nas czyni ludzkimi. A rezygnując z głębszego myślenia człowiek stał się bezradny wobec własnej, ludzkiej rzeczywistości. Coraz lepiej rozumiemy i kontrolujemy materię, a coraz gorzej siebie. To jest fundamentalny brak, który odczuwamy.

Ja częściej słyszę, że brakuje pieniędzy, sędziów, uczciwych urzędników.

To są tylko objawy. Louis Lavelle, zapomniany dziś najwybitniejszy filozof przedwojennej Francji, napisał na początku XX w., że „reforma duchowa zreformuje państwo nawet się nim nie zajmując”.

Pan w to wierzy?

W bardzo dużym stopniu. Nie wiemy, co robimy, bo nie rozumiemy, co mówimy. A nie możemy rozumieć tego, co mówimy, póki nie wiemy, co myślimy, póki nie podejmiemy głębszego namysłu, który jest niemożliwy bez przygotowania – przynajmniej bez uzgodnienia pojęć. Na pewno łatwiej jest skutecznie poprawiać państwo odwołując się do dorobku intelektualnego czy duchowego, niż tylko regulując, ścigając i kontrolując.

Jak by to miało wyglądać?

Dokładnie na odwrót niż wówczas, gdy sprawy szły w przeciwnym kierunku. Przecież Ameryka jakoś pokonała dystans od rygoryzmu dziewiętnastowiecznych purytańskich miasteczek do wirtualnej księgowości Enronu. Istnieje związek między jakością życia duchowego a życiem społecznym.

Czyli, mówiąc potocznie, między wiarą a polityką?

Raczej między stanem umysłów a stanem relacji międzyludzkich.

Ale technologia zawsze nas będzie zmieniała. Na to nie ma rady.

Dlaczego sądzi pan, że nie ma? Może jest, tylko przestaliśmy próbować? Kto dziś uczy ludzi myślenia? Kto spędza czas na rozmyślaniu? Myślenie stało się sztuką ginącą. Coś w rodzaju ginącego języka czy gatunku albo organu zanikającego w procesie ewolucji. Podobno jacyś nasi przodkowie mieli kiedyś ogony i mogli się na nich bujać. Przestali to robić, więc dziś mamy tylko kości ogonowe, na których możemy co najwyżej siedzieć. Podobnie może być z mózgiem. Jeśli nie będziemy z niego robili użytku, stopniowo zanikną te funkcje, które różnią nas od maszyn i zwierząt. Niech pan zwróci uwagę, w jak dużym stopniu zaginęła już zdolność porozumiewania się w języku wartości czy nawet abstrakcji.

Że język abstrakcyjny ginie, to łatwo zauważyć. Mam grupy studenckie, w których nikt przed rozpoczęciem studiów nie stanął wobec pytania, co to znaczy prawda, czym jest czas, dlaczego dobro jest dobre.

Więc mamy wspólne doświadczenie. Bo polska szkoła przestała uczyć myślenia, a zwłaszcza humanistycznych rozmyślań. Wielka literatura praktycznie zanikła. Kino, które ją zastąpiło, ma z myśleniem niewiele wspólnego. Po II wojnie światowej humanistyka znalazła się w regresie, a po zimnej wojnie faktycznie skapitulowała. Albo raczej została zepchnięta na margines przez bio-, info-, techno-. To tworzy zagubienie, którego źródło dobrze opisał Wilhelm Dilthey mówiąc, że nauki ścisłe poznają, a nauki humanistyczne rozumieją. Wiedza bez rozumienia musi prowadzić do nieszczęść. Technologia, informatyka, biologia najpierw zdominowały ludzką wyobraźnię, potem politykę, a teraz też uniwersytety. Nauki ścisłe narzuciły nawet humanistyce podstawowe kryterium naukowego statusu, jakim jest lista cytowań. A humanistyka często potrzebuje stu lat, żeby zweryfikować tezy, które stawia. Często najwięcej cytowań uzyskują głupstwa, z których po 20 latach ludzie się tylko śmieją.

Na przykład „koniec historii”.

Masa jest takich przykładów. A w naukach ścisłych jest inaczej. Pierwsza reakcja jest ważna. Bo wiedza zmienia się z tygodnia na tydzień, ale rozwój jest ciągły. Kolejne odkrycia dodają się do poprzednich. Do humanistyki takie scjentystyczne miary nie pasują. Ale są jej narzucane i stają się źródłem opinii, że humanistyka stała się jałowa, więc szkoda na nią pieniędzy. Coraz mniej się wydaje na badania literackie, antropologię, filozofię. Nikt dziś nie da pieniędzy na badanie czystych form Arystotelesa. A to są niezmienniki myślenia, narzędzia konieczne do lepszego rozumienia świata. Także współczesnego świata.

A gdyby taki grant się znalazł, czy świat stałby się lepszy?

Na pewno. Bo moglibyśmy lepiej odpowiedzieć na moralne, filozoficzne, humanistyczne wyzwania, które przed nami stawia na przykład biotechnologia. Ale rozwój technologii nie tylko w takim sensie wymaga humanistycznych korzeni. Komu sto lat temu mogło przyjść do głowy, że prace filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej staną się podstawą rozwoju nauk komputerowych? A dziś tłumaczy się na świecie jej prace nawet pomniejszej wagi, bo okazuje się, że znakomicie wpisują się we współczesne badania myśli analitycznej, które mają znaczenie praktyczne. Dziesiątki lat temu ktoś w Krakowie, Warszawie czy Lwowie coś rozważał pozornie poza historią, poza dramatami epoki, a dziś to się okazuje uniwersalnie ważne.

Tego się przewidzieć nie dało.

I także dlatego taki niebezpieczny jest utylitarny stosunek do nauki, a zwłaszcza do humanistyki. A on dziś dominuje. W siedmiu programach ramowych Unii Europejskiej, które obejmują praktycznie wszystkie pieniądze na europejską naukę, nie przewidziano ani centa na humanistykę. Po wielkiej walce, w ostatnim, siódmym, niewielką kwotę przeznaczono na nauki społeczne, ale tylko w zakresie badań nad demokracją. Na te dziedziny nauki, które od początku kształtowały tożsamość Europy – na literaturę, filozofię, historię – nie ma ani grosza. Wszystko wydaje się na to, co można zmierzyć i policzyć. Na myślenie szkoda politykom pieniędzy, bo jego zmierzyć się nie da.

W Polsce też nie jest lepiej. W tym roku Rada Główna Szkolnictwa Wyższego podjęła uchwałę wyznaczającą ogólne minimum programowe dla wszystkich kierunków studiów. Składa się na nie informatyka, wychowanie fizyczne i języki obce. Nie ma psychologii. Nie ma socjologii. Nie ma politologii. Nie ma filozofii. Nie ma żadnych przedmiotów humanistycznych pomagających w życiu. Zapewne z wielu uczelni znikną teraz katedry filozofii, psychologii i nauk społecznych. Wyobraża pan sobie poziom debaty publicznej i jakość demokratycznego wyboru w kraju, w którym nawet elita zna się tylko na słupkach? Jak rządzić takim społeczeństwem? I kto ma to robić? To jest decyzja fatalnie zawężająca krąg osób zdolnych do świadomego udziału w demokracji.

A za bezmyślność się płaci. Może nie od razu, nie zawsze w wymiernej walucie, ale nieuchronnie. Zwłaszcza w demokracjach. Pewnie dałoby się nawet znaleźć arytmetyczną zależność między jakością humanistyki a siłą partii populistycznych, między rozumieniem człowieczeństwa a rozwojem gospodarczym albo między umiejętnością filozofowania a szczęściem.

Łatwiej jest wskazać zależność między rozwojem gospodarczym a wysokością stóp procentowych.

Fakt, że łatwo ją wskazać, nie świadczy, że jest to jedyna zależność ani nawet, że jest ważniejsza od innych. Z tego, że jest stosunkowo łatwa do policzenia, nie wynika nic ponad to, że jest stosunkowo łatwa do policzenia. Zjawiska niepoliczalne czy nawet, nieuchwytne mogą na nasz los wpływać dużo bardziej niż te, które potrafimy precyzyjnie zmierzyć. Niech pan porówna jakość życia publicznego w II i III Rzeczpospolitej oraz jakość wykształcenia humanistycznego przed i po wojnie. W szkołach II Rzeczpospolitej od samego początku uczono filozofii, greki i łaciny. To przekładało się na jakość myślenia elit, na jakość stanowionego prawa, na standardy argumentowania. W rozumie nauczonym pewnej dyscypliny, wciągniętym w tradycję europejskiego myślenia, wyćwiczonym w precyzyjnym posługiwaniu się słowem, nie mogłyby powstać pewne myśli powszechnie obecne we współczesnej debacie.

Na przykład?

Choćby myśl, że „Prawda was wyzwoli” w odniesieniu do przeszłości historycznej, gdzie można mówić najwyżej o wiedzy lub niewiedzy. Nawet zawodowi historycy często nie umieją odróżnić prawdy, która obiektywnie istnieje, ale jest nam tylko częściowo dostępna, od wiedzy, którą posiadamy.

Wiedza to nie jest prawda?

Prawda ma dwa sensy. Możemy jej szukać, żeby jak najlepiej zrozumieć, jak się rzeczy mają. Ale możemy też szukać prawdy jako czegoś ostatecznego. Kiedy się wykłada historię jakichś pojęć i opowiada się, że Sokrates uczy tak, a Platon inaczej, to studenci szukający prawdy absolutnej bardzo często pytają, a jak jest naprawdę? Ja im wtedy mówię, że gdybym wiedział, jaka jest ostateczna prawda, to powinni mnie zwolnić z uczelni, bo to by było nieprofesjonalne. Wiemy, co kto głosi, jak argumentuje, a potem możemy sobie wyrabiać swoje własne poglądy, ale musimy rozumieć, że to są tylko poglądy. Nie istnieje uprawniony arbiter, który by nam ostatecznie powiedział, jaka jest prawda o człowieku i świecie. Prawda jest ideałem, do którego ma dążyć człowiek wspinając się po różnych szczeblach wiedzy.

To znaczy, że kultura to jest supermarket, w którym każdy wybiera, co mu się podoba?

Ja bym powiedział, że jest raczej jak miasto, w którym swoje domy mają Platon, Sokrates, Kartezjusz czy Hegel. Wchodzimy do tych domów, oglądamy ich wnętrza, oceniamy widoki, które się rozciągają z ich okien na parterze, na pierwszym piętrze, na drugim, potem spieramy się z mieszkańcami. Po jakimś czasie wreszcie gdzieś zostajemy. Coś sobie wybieramy.

To brzmi relatywistycznie.

Nie. Bo miasto ma mury. Istnieją ramy, w których się poruszamy. One już nie są całkiem racjonalne. Jeden woli materialistyczną wizję, a drugi deistyczną. Nie ma argumentów, za pomocą których moglibyśmy racjonalnie uzasadnić tego rodzaju wybór. Fichte powiedział, że taką się ma filozofię, jakim się jest człowiekiem.

Jeżeli każdy ma mieć swoją filozofię, to nie ma już miejsca na kulturę.

Jest, bo jednak istnieją pewne niezmienniki, które powtarzamy od czasów greckich. Choćby zasada nieautonomiczności wartości. W polskim życiu publicznym bardzo często widać, że nas jej nie nauczono. Ludzie nie rozumieją, że wolność nie istnieje bez odpowiedzialności, a miłosierdzie bez sprawiedliwości. Wolność bez odpowiedzialności staje się anarchią, a odpowiedzialność bez wolności – tyranią. Tak samo jak miłosierdzie bez sprawiedliwości staje się głupotą, a sprawiedliwość bez miłosierdzia – naiwnością. Taka świadomość ludziom służy. Nie tylko w prywatnym życiu. Także w relacjach społecznych. Albo podział świata na liberałów i solidarystów. Nazywanie Rokity liberałem, a Kaczyńskiego socjalistą. Liberalna wolność jest przecież niemożliwa bez solidarności, tak samo jak solidarność nie może istnieć bez wolności. Politycy mogli robić ludziom wodę z mózgu w dużej mierze dlatego, że ci ludzie trzymani byli w ciemnocie. Skąd mieli wiedzieć, co to jest liberalizm, solidaryzm, konserwatyzm, paternalizm, socjalizm? W szkole im tego nie mówiono, a w telewizji tym bardziej.

Pan myśli, że przed wojną to by nie było możliwe?

Przynajmniej w stosunku do szeroko rozumianej wykształconej elity. Problem polega na tym, że u nas nawet formalnie wykształcone elity nie są wykształcone na tyle, żeby świadomie brać udział w polityce. W Niemczech czy we Francji takie tanie chwyty raczej by nie przeszły.

Dlaczego?

Tradycja jest inna, kultura jest inna i zwłaszcza przeciętne przygotowanie intelektualne jest nieporównywalne z naszym. W dużej mierze dzięki szkołom i uniwersytetom. W niemieckich szkołach filozofia jest wykładana praktycznie od zawsze. We Francji jest obowiązkowa matura z filozofii. Pewnie nikomu nie przyszłoby tam do głowy, żeby myśl: „Nie lękajcie się”, przenosić spontanicznie do życia społecznego. U nas umysły niekształcone, niezdolne do krytycznego myślenia gotowe są robić z tego wezwania hasło bandy rzezimieszków, którzy za nic mają prawo, obyczaje, tradycję, a za prawdę będą uważali to, co wiedzą lub co im wydaje się słuszne. Inne niekształcone umysły mogą w to uwierzyć. Kiedy jest ich większość, to robi się groźnie. Zwłaszcza w demokracji. Dlatego z taką zazdrością przeglądam czasami ćwiczenia dla przedwojennych liceów klasycznych, gdzie szesnastolatki czytały fragmenty „Fajdrosa” po grecku. Dziś nawet studenci filozofii tego nie potrafią.

Ale do czego by im to było potrzebne?

Do sprawnego myślenia. Istnieje jakiś kanon myślenia, który tę kulturę stworzył i bez znajomości którego przestaniemy być sobą.

Kim przestaniemy być?

Na pewno przestaniemy być Europejczykami, ale w dużym stopniu również przestaniemy być ludźmi. Będziemy jak zwierzęta kręcili się w kółko, powtarzali błędy, wciąż odkrywali oczywiste prawdy i je zapominali. Bo ludzie tym różnią się od reszty przyrody, że mają kulturową, historyczną, międzypokoleniową pamięć. Skarbnicą tej pamięci jest humanistyka. Na jej straży stoi filozofia. Trochę się boję, że jeśli ją odrzucimy, to razem z komórkami i laptopami wrócimy na drzewa. Będziemy jak terroryści, którzy jeżdżąc na osłach, odpalają bomby przez satelitarny telefon. Cywilizacja może odrzucić kulturę, z której wyrosła, ale nie jest pewne, że może to przeżyć. Widzimy, co się dzieje, gdy owoce cywilizacji dostają się w ręce ludzi, którym jej kultura jest obca lub którzy ją odrzucili – jak faszyści, komuniści albo terroryści. Dlatego trzeba wrócić do humanistyki. Zwłaszcza my w Polsce powinniśmy do niej wrócić, bo nam ona jest bardziej potrzebna niż innym. Trzeba rozwijać studia humanistyczne i wrócić do solidnego, powszechnego uczenia humanistycznych przedmiotów.

Na to nie ma pieniędzy.

Bezpieczeństwo kosztuje. Nie wiadomo, dlaczego na bezpieczeństwo wojskowe możemy wydawać miliardy, a na bezpieczeństwo intelektualne mamy żałować milionów. Chwilowo naszym największym wrogiem nie są obce armie, tylko własna głupota. I przecież to nie jest jakaś wrodzona przypadłość. Jest to w dużej mierze produkt powszechnej edukacji. Takich dokonujemy wyborów. Niedawno w Krakowie otwarto nową małpiarnię. Kosztowała 2,5 mln zł. Ministerstwo Nauki nie ma tylu pieniędzy na najważniejsze projekty humanistyczne w skali całego roku. Na małpiarnię mamy, na humanistykę nie. To jest symboliczne. Ale ja tę mentalność rozumiem. Chodzi o szybki i konkretny efekt. Gdy postawimy małpiarnię, to ona już stoi, małpy skaczą, dzieci się cieszą. Natomiast jeżeli zaczniemy w szkołach rozmawiać na temat dziejów i znaczenia takich pojęć, jak wolność, równość, sprawiedliwość, szczęście, miłość, prawda, to nie będzie wiadomo, gdzie właściwie się te pieniądze podziały. Podobnie, jeśli zaczniemy od nowa tłumaczyć wielkich filozofów. W technokratycznej logice małpiarnia jest oczywiście lepsza. Ale tak być nie musi.

Może w Polsce musi. Jerzy Turowicz mówił, że w Bizancjum przekupki na targu kłóciły się o filioque (pochodzenie Ducha Świętego), a w Polsce biskupi nie wiedzą, co to znaczy. Tradycja aintelektualna jest w polskości potężna.

I ostatnie wybory dobrze to pokazały. Rewolucja moherowych beretów pokazuje, jak ten aintelektualizm jest silny. Nie chodzi o to, że jedna partia ma rację, a druga się myli. Problem polega na tym, że z jednej strony są nieudolne próby mówienia o czymś ważnym, a z drugiej jest kompletna blokada mentalna.

Ja mam wrażenie, że jest jeszcze gorzej, bo z wszystkich stron istnieje jakaś mentalna blokada. Świat polityczny nigdy nie podjął uczciwej rozmowy na temat wizji Polski, polskości, Europy, europejskości. W całej Europie się takie debaty prowadzi, a w Polsce żadna abstrakcja nie może się przebić do sfery publicznej. Kazimierz Marcinkiewicz jest pierwszym premierem, a może nawet pierwszym poważnym politykiem, który mówiąc o źródłach swoich poglądów sam z siebie publicznie odwołał się do współczesnych książek intelektualnych. Tyle że były to książki przynajmniej dwudziestoletnie.

Ale polska tradycja nie zawsze była aż tak aintelektualna. Pierwsze na świecie tłumaczenie kompletu dzieł Nietzschego zaczęło się ukazywać w Polsce w 1906 r. Tylko że do dziś nie udało nam się zrobić następnego, chociaż jest bardzo potrzebne. Podobnie wciąż nie możemy zrobić nowego przekładu Platona.

A w innych krajach to wygląda inaczej?

Wszędzie jest ten regres, ale na całkiem innym poziomie i jednak widoczny jest opór. Z Francją, Niemcami, Włochami nawet trudno nam się porównywać. Nie mówię o instytutach badawczych, bibliotekach, pismach, intelektualnych seriach wydawniczych, ale o wykształceniu powszechnym. Wydawało się, że humanistyka trwa już tylko siłą bezwładu. Ale teraz widzę, że w światowej nauce już nie tylko filozofia próbuje zapełniać egzystencjalną pustkę. Psychologia coraz częściej zajmuje się na przykład szczęściem lub miłością. Początek dali Amerykanie, ale i do nas już te nurty dochodzą. Ostatni zjazd polskich psychologów zajmował się głównie pojęciem nadziei. Zaczęły się psychologiczne badania na temat mądrości.

Nawet ekonomia zaczyna rozumieć, że czynnik humanistyczny odgrywa w gospodarce bardzo poważną rolę.

Nauki pozytywne najpierw wypchnęły humanistykę, a teraz same próbują częściowo wypełniać jej misję. Jeszcze niedawno nikomu by to nie przyszło do głowy. Tylko że w ten sposób nie da się zapełnić tej egzystencjalnej pustki, która jest odczuwana powszechnie.

A jak ją można zapełnić?

Przede wszystkim humanizując powszechną edukację. Stułbia jest ważna i amalgamaty są ważne, ale ważniejsze jest świadome myślenie o szczęściu, prawdzie, przypadku, ludzkim losie. Świat z pewnością byłby znacznie lepszy, gdybyśmy o tym rozmawiali z młodzieżą, gdybyśmy ją przez te rozmowy wciągali w kulturę.

Tylko czy młodzież jeszcze chce o tym rozmawiać?

Ma taką naturalną potrzebę. Wiele lat uczyłem filozofii w liceach i wiem, że to jest najlepszy wiek, najlepszy moment w życiu, żeby nauczyć się myśleć i żeby się czegoś o sobie dowiedzieć. A nie da się zbudować względnie dobrego państwa, jeśli się nie ma mądrego społeczeństwa. Mądre społeczeństwo, mądrych ludzi, mądrych obywateli tworzy mądra szkoła. Niech pan nawet weźmie dwa słowa z nazwy partii obecnie rządzącej: „prawo” i „sprawiedliwość”. Przecież historia tych pojęć to dzieje ludzkości. O każde z nich do dziś toczą się wielkie spory. Mam okazję pracować ze studentami wykształconymi we Francji. Z nimi można o tych pojęciach rozmawiać, oni je rozumieją. Wiedzą, że każde z nich zawiera wielką obietnicę i wielką groźbę zarazem. Potrafią odróżnić te nurty obu pojęć, które są obietnicą, od tych, które są groźbą. Polscy studenci są kilka pięter niżej. Bo polska szkoła nie jest stworzona dla ludzi myślących. To jest szkoła mająca przygotować fachowców, siłę roboczą. A siła robocza nie wystarczy do tego, by kraj się na dłuższą metę rozwijał. Do tego trzeba ludzi i obywateli umiejących poważnie myśleć o świecie, w którym żyją, i zdolnych świadomie dokonać życiowych czy politycznych wyborów. Jeżeli choć trochę nie zmienimy szkoły, będziemy się staczali.

Jak by pan ją zmienił?

Myślę, że gdybyśmy najdalej w liceum zaczęli intensywnie uczyć filozofii, historii myślenia, dziejów pojęć, psychologii, trochę socjologii, to z czasem moglibyśmy dźwignąć Polskę na poziom prawdziwie europejskiego kraju. Bez humanistyki Europy nie ma. Na starych murach, na przykład w Krakowie, można jeszcze zobaczyć tabliczki: Jan Kowalski, doktor medycyny i filozofii. Taka była tradycja europejska, która do dziś istnieje na Zachodzie. Ludzie kształcili się wszechstronnie. Dobry lekarz powinien umieć poważnie myśleć o sensie życia nie tylko po to, żeby lepiej sobie radził z własnymi problemami, ale i po to, żeby lepiej rozumiał pacjentów. Inżynierowi też to się w życiu przyda.

I robotnikowi. Pamiętam jak w 1980 r. ludzie słuchali Tischnera tłumaczącego, co znaczy Solidarność. Miliony ludzi były w Solidarności, ale tylko on umiał nazwać to, co nas zgromadziło.

Mówiąc językiem Hegla – Solidarność była w sobie, a dzięki Tischnerowi stała się dla siebie. Zyskała samoświadomość. To jest fundamentalny problem współczesności. Jesteśmy coraz bardziej w sobie, a coraz mniej dla siebie. To dotyczy pojedynczych osób, ale też instytucji i nawet narodów. Wyjałowienie intelektualne sprawia, że Polska i polskość też są coraz bardziej w sobie. Nasza europejskość jest w sobie. Nasza obywatelskość jest w sobie. Nasza tożsamość nie może być opisana ani zrozumiana, bo poza wąskimi elitami nie mamy języka, by ją nazwać. Dobrze, że w 1980 r. znalazł się filozof, który zaproponował namysł nad istotą ruchu 10 milionów. Ale nikt nie podjął w tej sprawie poważnej debaty z Tischnerem i nikt poważnie jego namysłu nie kontynuował. To zaciążyło na przemianach po 1989 r. Bo taki namysł musi trwać permanentnie. Tego się trzeba uczyć od małego i robić to do końca.

Taką rolę miało odegrać wprowadzenie religii do szkoły.

Ale na lekcjach religii myślenia się nie uczy. W polskim Kościele dominuje pogląd, że myślenie szkodzi wierze, bo intelektualizm rodzi wątpliwości. To się przekłada na słabą kondycję polskiej teologii. Nie ma wielkich polskich teologów, tak jak są wielcy teolodzy niemieccy, francuscy czy włoscy.

Znów ten polski aintelektualizm.

To jest zaklęty krąg. Teraz w „Tygodniku Powszechnym” zaczyna się dyskusja o tym, dlaczego kiedyś mieliśmy wielką literaturę, a dziś jej nie mamy. A z czego to się bierze? Z niezdolności do abstrakcyjnego myślenia. Każda wielka sztuka rodzi się z doświadczeń duchowych. Z namysłu, z przeżycia. Jeśli tego nie ma, to nic wielkiego nie może wyrosnąć. Najwyżej jakieś chwasty. Jakieś literackie przyczynki. Zadziwiające jest to, że w Polsce aintelektualizm nie jest plebejski ani obskurancki. To nie troglodyci są aintelektualni, tylko polskie elity. Rozmawiałem niedawno z panią minister Radziwiłł, bo zjazd polskich filozofów domagał się powrotu filozofii do szkół. Odpowiedź była taka, że religia wystarczy, a godzin lekcyjnych nie można mnożyć bez końca. Ale religia problemu nie załatwia, nie uczy debatowania, rozmyślania ani używania abstrakcyjnych pojęć. Zwłaszcza nie uczy radzenia sobie z własną egzystencją. A ta nieumiejętność nam coraz bardziej doskwiera. Widzę, o ile lepiej radzą sobie ludzie, którzy są wyćwiczeni w kontaktach z bohaterami literackimi, czytają poważne teksty, namyślają się nad różnymi pojęciami i dylematami. I widzę, jak reagują studenci, kiedy mówi się o tych kwestiach. Widzę, ile młodych osób chce studiować filozofię albo psychologię.

Więcej niż kiedyś?

Bez porównania więcej. Kiedy Tischner studiował u Ingardena, doktorat z filozofii broniono w Krakowie raz w roku lub raz na kilka lat. Teraz jest co najmniej kilka obron w roku. Ale to się dzieje w zamkniętym obiegu. Społeczeństwo traci kontakt z głębokim myśleniem. Im bardziej go potrzebuje, tym bardziej go traci.

Może nie potrzebuje.

Potrzebuje, ale ma mało okazji, żeby się z nim zetknąć. Widzę, jakie powodzenie uzyskują książki, które wprost odpowiadają na bóle egzystencji.

„Obudź w sobie tygrysa”...

Nie tylko poradniki z prostymi receptami. Książki myślące także. Im bardziej w życiu dominuje techniczno-ekonomiczny pragmatyzm, tym lepiej sobie uświadamiamy, że bez humanistyki materia dusi człowieka. Od 24 wieków czytamy Platona, bo on odpowiada na nasze elementarne ponadczasowe pytania. I będzie na nie najtrafniej odpowiadał, dopóki nie nastąpi jakaś wielka katastrofa. Jakie to ma znaczenie, widać po karierach absolwentów wydziału filozofii, których wielkie korporacje najchętniej zatrudniają właśnie dlatego, że oni mają wyćwiczone w myśleniu elastyczne umysły i umieją dostosować się do zmiennych warunków społecznych i gospodarczych. Może nie znają ekonomii albo zarządzania, ale potrafią rozumieć procesy i zjawiska, a odpowiednich formułek mogą się szybko nauczyć. Zdobyć konkretne umiejętności można niemal z dnia na dzień, a twórcze, analityczne myślenie musimy ćwiczyć latami, żeby osiągnąć maksimum własnych możliwości. Dlatego trzeba jak najwcześniej zaczynać. To leży w interesie publicznym. Bo czym w społeczeństwie jest więcej dobrze myślących ludzi, tym lepiej się ogółowi wiedzie.

To mi już pachnie utopią. Bo wszyscy filozofami nie będą.

Tego też uczy filozofia. Arystoteles uczył, że każdy musi sobie znaleźć złotą miarę. Nie każdy może być wielkim filozofem, ale każdy może być szczęśliwy, jeśli tę swoją miarę odkryje. Lepiej być dobrym szoferem niż kiepskim filozofem. Ale to trzeba sobie uświadomić, żeby się bez sensu nie unieszczęśliwiać. I także Arystoteles uczył, że cnota leży pośrodku, że jest źle, gdy cnoty jest za mało, lecz także gdy jest jej za dużo. Bohaterstwo jest dobre, bo ma dwie przeciwwagi – tchórzostwo i brawurę. Prawdomówność jest cnotą, bo ma przeciwwagę w postaci kłamstwa i okrucieństwa. To są uniwersalne prawdy. A gdzie te granice leżą, każdy musi już sam zdecydować, korzystając z własnego rozsądku. Tylko że rozsądek wymaga umiejętności myślenia. A ona nie bierze się znikąd. Ją trzeba ćwiczyć od małego. Jak grę na skrzypcach albo na fortepianie. Kiedy człowiek wyćwiczy myślenie i nabierze rozsądku, to dużo mniej się myli, więc ma lepsze życie. I wszyscy wokół niego także.
 
 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama