Nie ma miasteczka
Nie ma miasteczka. Dlaczego Miedzianka musiała zniknąć?
Gdyby Karl Heinz Friebe zapłakał, stojąc na środku upstrzonej krowimi plackami łąki, która kiedyś była rynkiem jego ukochanego miasteczka, byłoby to być może nieco zbyt melodramatyczne. Mógłby jednak Karl Heinz być wściekły, rozczarowany, smutny, mógłby dyszeć nienawiścią. Nic z tych rzeczy – Karl Heinz stoi w pokrzywach i spokojnie pokazuje parasolem: – Tam była restauracja Breuera, tam apteka. Tutaj, gdzie stoimy, był salon mojej babci, wychodziło się tędy do sieni i dalej, na zewnątrz, pod piękną jabłoń. Kupferberg był kiedyś piękny i zielony. Teraz jest tylko zielony.
Pierwsze wspomnienie Karla Heinza Friebe: – Vatti ist nich da. Taty nie ma. Gdy wybuchła wojna, Karl Heinz miał trzy lata. Ojca, który poległ jako żołnierz Wehrmachtu na froncie rosyjskim, zna więc jedynie z opowiadań matki. Pamięta tylko, że w wiosce brakowało mężczyzn.
Drugie wspomnienie Karla Heinza Friebe: czterech esesmanów, którzy z dziwnymi aparatami chodzą w okolicy cmentarza i czegoś szukają (gdy zwierzył się z tego ciotce, położyła tylko palec na ustach – lepiej było nie wiedzieć, nie widzieć). Do wojska zabrano nawet ich nauczyciela Wendlera i za to akurat Karl Heinz dziękuje Bogu, bo Wendler był nazistą i co roku, w urodziny führera, kazał im przez godzinę stać z ręką wyprostowaną w geście hitlerowskiego pozdrowienia.
Trzecim, i z pewnością najpiękniejszym, jego wspomnieniem z dzieciństwa jest Gisela. Gdy o niej mówi, oczy robią mu się okrągłe ze wzruszenia, a stojąca u jego boku żona uśmiecha się zakłopotana. – Nie martw się, kochanie, Gisela była moją pierwszą miłością, a ty jesteś drugą i ostatnią – zapewnia Karl Heinz.
Gisela Franzky mieszkała w żółtym dwupiętrowym domu nieopodal browaru. Friebe miał 7 lat, gdy została jego nauczycielką, niedawno zdała maturę, ale rąk do pracy brakowało, więc to właśnie Giseli powierzono naukę dzieci. – Kochałem ją miłością tak wielką, jak wielka może być miłość siedmiolatka do nauczycielki – wspomina Karl Heinz. – Zrobiłbym dla niej absolutnie wszystko, wieczorami ślęczałem nad książką w nadziei, że następnego dnia spojrzy na mnie z uznaniem.
Karl Heinz przypomina sobie, jak czekał w krzakach przy drodze, aż Gisela wyjdzie ze szkoły. Do domu biegła skrótem – rozglądała się, czy nikt jej nie widzi, przeciskała pod płotem i pędziła przez łąkę do domu. To jedno z ostatnich wspomnień Karla Heinza Friebe, przy których potrafi się uśmiechnąć.
Miedzianka
W 1637 r., w czasie wojny trzydziestoletniej, Coppferberge spalili Chorwaci, walczący na terenie Śląska z koalicją szwedzko-francuską. W 1643 r. to samo zrobili Szwedzi. W 1728 r. miasteczko nazywało się już Kopferberg i spłonęło w wielkim pożarze. W 1824 r. w kolejnym pożarze spłonęło 67 budynków. Pod koniec XIX w. Niemcy przechrzcili miasto na Kupferberg. Z tą nazwą przetrwało obie wojny światowe w stanie nienaruszonym.
W 1945 r. najmniejsze i najwyżej położone miasteczko Rzeszy stało się Miedzianką, niewielkim polskim miasteczkiem nieopodal Jeleniej Góry. W 1967 r. żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego podpalili lont i ewangelicki kościół w Miedziance uniósł się na kilka sekund w powietrze, by po chwili obrócić się w kupę gruzu. W 1969 r. rozpoczęto ewakuację i wyburzanie Miedzianki. Po kilku latach z miasteczka zostało zaledwie parę rozrzuconych bezładnie domów, zbyt dużych i zbyt okazałych jak na wieś. I kościół, który pośród tego gąszczu krzaków wygląda jak pomyłka.
Dziś nikt nie pyta, dlaczego Coppferberge spalili najpierw Chorwaci, a potem Szwedzi, nikt nie docieka, jak to się stało, że jednej nocy, z 12 na 13 października 1824 r., spłonęły domy 140 rodzin. Nikogo nie interesuje nawet szczęście Kupferbergu w obu wojnach światowych. Dziś można tylko stanąć pośrodku łąki i zadać sobie pytanie, jakie za każdym razem zadaje sobie Karl Heinz Friebe: – Co się do cholery stało, że tego miasta już nie ma?
Kronika
A jest nad czym płakać. „W maju 1987 roku stałam na Krzyżnej Górze pod wysokim krzyżem, patrzyłam na Karkonosze i daleko w śląski kraj. Wymarzone domki Karpnik, Strużnicy i Gruszkowa stały rozrzucone między kwitnącymi łąkami i drzewami, jak gdyby nic się nie zdarzyło, nie poruszył się rozwój ludzkości. Pożegnanie jest trudne z tym wspaniałym, tak ukochanym skrawkiem ojczyzny” – napisała Dora Puschmann w swojej kronice Miedzianki, miasteczka, w którym się urodziła i spędziła młodość. Miasteczka, w którym nie mogła umrzeć.
Kronikę Dory Puschmann trzeba czytać, by zrozumieć, czego już nie ma. Nie ma gospody Pod Czarnym Orłem, gdzie miejscowe damy, plotkujące przy jednym ze stolików, krzywiły się zniesmaczone, podczas gdy ich mężowie intonowali znad talii kart radosną pieśń „Gdybyś miał jeszcze jedną teściową, to…”. Nie ma zabaw, podczas których Martin Lehmann grał na saksofonie, a dookoła wirowały roztańczone pary, każda z nich za tę możliwość zapłaciła muzykowi po 10 fenigów.
W swej kronice Dora Puschmann skrupulatnie wylicza wszystkie zakłady przemysłowe działające w przedwojennym Kupferbergu (browar, papiernia, zakład kamieniarski), warsztaty rzemieślnicze (elektryk, blacharz, garncarz, zdun, krawiec), a nawet pojedynczych przedsiębiorców (pani Trenkler szyła koszule, panie Assmann i Alex zajmowały się pościelarstwem, a pani Breuer handlowała masłem i jajkami).
Nie wszyscy ci, o których pisze Dora Puschmann, mieli szczęście umrzeć w Kupferbergu. Dobrze, jeśli im się to udało. Alfred Neumann, grabarz, kopał im wówczas równe groby na cmentarzu przy drodze do Mniszkowa, z widokiem na Rudawy Janowickie. Tak, by nie musieli patrzeć, jak ich miasto znika.
Tego cmentarza też już nie ma. Płyty nagrobne wyciągano z ziemi ciągnikami, mieszkańcy Miedzianki do dziś wspominają, jak psy rozwlekały potem po całej wiosce ludzkie kości.
Dwa dni
Karl Heinz Friebe wyjechał z Miedzianki w czerwcu 1946 r. To był drugi transport na zachód, w pierwszym pojechali jego dziadkowie i stryjek. Tego dnia deszcz padał bez przerwy. Do Jeleniej Góry musieli dojść pieszo, tam rozdano im białe opaski, które mieli nosić na rękach, załadowano do bydlęcych wagonów i rozpoczęła się podróż. Gdzieś w okolicach Marciszowa pociąg stanął. Karl Heinz pamięta wodę lejącą się z nieszczelnego dachu i widok dwóch kościelnych wież na Miedziance, zalewanych strugami deszczu.
Jechali dwa dni – granicę przekraczali w Węglińcu. Ludzie zrywali z ramion opaski. Wąwóz pod granicznym mostem był od nich cały biały. To samo zrobiła jego mama. Karl Heinz długo patrzył na biały skrawek płótna opadający na dno doliny. A potem rozpoczęli nowe życie.
Także dwa dni trwała podróż Stanisława Gruszki, który w 1946 r. skończył 21 lat. I wyruszył z Huty Przedpolskiej w okolicach Tarnopola. W tobołku miał zaledwie jedną koszulę, kawałek chleba i brzytwę. Jechał do brata, na Miedziance była podobno praca w kopalni, brali wszystkich, jak leci. Gruszka jeszcze wtedy nie wiedział, bo nikt nie mógł tego wiedzieć, że kopalnia będzie przekleństwem i jego, i Miedzianki.
Nie, żeby wcześniej nie było tu szybów. Zbocza niewielkiej góry, na której postawiono miasteczko, drążono w poszukiwaniu cennych rud już od średniowiecza. W latach dwudziestych XX w. Niemcy skończyli jednak wydobycie, miasteczko stopniowo traciło swój górniczy charakter.
Esesmani, których pod koniec wojny widział Karl Heinz Friebe, wiedzieli jednak, czego szukają. Nie zdążyli tylko wydobyć tego, co znaleźli. Tym zajęli się już towarzysze. Stalinowi uran był przecież potrzebny.
Kopalnia
Stanisław Gruszka, opowiadając o pracy w kopalni, zachowuje spokój. Macha tylko ręką, gdy poprosić go, by mówił o kolegach z brygady. Wszyscy nie żyją. Rak płuc, pylica, gruźlica. Żyje jeszcze Krupa, ale nie ma krtani. Nic nie powie.
– Nie dało się tego cholerstwa wypluć, odkaszlnąć, zmyć z siebie. Osadzało się to na człowieku i można było trzeć i trzeć, bez skutku. Kopali bez masek, bo maski szybko się zatykały i się w nich dusili. Pyłu było tyle, że dwóch górników, oświetlających sobie drogę karbidówkami, nie widziało się nawzajem, mimo że stali na wyciągnięcie ręki. Mieli mądrego sztygara, więc u nich w brygadzie wypadków nie było. Raz tylko potruli się gazem, wszyscy jak jeden mąż stracili przytomność. Obudzili się na górze, dostali po 10 dni urlopu, by dojść do siebie.
Pracę nadzorowali Rosjanie, to oni mówili, gdzie drążyć, ustalali normy. Przy bramie kopalni stali żołnierze z czujnikami. Sprawdzali wychodzących górników, czy nie wynoszą urobku. Gruszka nie słyszał, by kogoś złapali, ale słyszał, że jak złapią, to kula w łeb. Dlatego przed wyjściem trzepali dokładnie ubrania, by nie została w nich najmniejsza grudka.
8 godzin od poniedziałku do piątku, 6 godzin w sobotę, a potem pędem na zabawę. W Miedziance odbywała się jedna, w pobliskich Janowicach aż trzy. Górnicy mieli pieniądze, bo kopalnia nieźle płaciła. Najwytrwalsi wytrzymywali po 5–6 lat.
Gruszka po dwóch miał już dość. Zwolnił się i poszedł do pracy w papierni. – Dlatego żyję.
Ostatni
Maximilian von Glaschinsky prowadził w miasteczku rozlewnię wody oraz wytwórnię lemoniady. 9 lipca 1957 r. jako ostatni Niemiec opuścił miasto. Cztery miesiące później w liście do przyjaciela pisał: „Najgorzej wygląda Miedzianka. Była ona największą kopalnią uranu na wschodzie. (…) Główny szyb kopalni znajdował się na polu chłopa Graebela. Gospodarstwo po prostu zburzono i na tym miejscu wykopano na 300 metrów głęboki szyb wydobywczy. Gruz rozsypano na leżący poniżej teren rolny. Posiadłość Grafa całkowicie zlikwidowano, stajnie zmieniono na warsztaty, dziedziniec na plac składowy. W pałacu zakwaterowały się dwie kompanie rosyjskiej piechoty jako ochrona kopalni. (…) Wokół Miedzianki wykopano łącznie 34 szyby i tyleż samo usypano hałd. (…) Stan dziczyzny jest przejmujący grozą”.
Jan Majka jako mały chłopak biegał do rozlewni wód myć butelki. Za wykonaną pracę dostawał od starego Glaschinskego kilka złotych. – To był równy chłop. Trochę się go baliśmy, bo miał sztuczną nogę, kuśtykał. Chodził czasami po Miedziance i kręcił głową z niedowierzaniem. Potem wyjechał. Kilka lat później zwinęła się też kopalnia.
Swoją obecną żonę Barbarę Jan Majka poznał na Miedziance. Ich rodziny mieszkały dom w dom, razem dokazywali od najmłodszych lat. 25 grudnia 1970 r. wzięli jeden z ostatnich ślubów w tutejszym kościele (katolickim, z tego ewangelickiego nic już nie zostało). To był czas, gdy z Miedzianki wyprowadzali się już wszyscy. Po zamknięciu kopalni i zlikwidowaniu połączeń autobusowych z Janowicami i Jelenią Górą życie stało się tu nieznośne. Władza z jednej strony straszyła mieszkańców, że ziemia pod Miedzianką jest dziurawa jak rzeszoto i wkrótce wszystko się tu zawali. Z drugiej strony kusiła mieszkaniami w Jeleniej Górze.
– Dziś Miedzianka jest na ul. Karłowicza – uśmiecha się smutno Jan Majka. W kilku blokach na jeleniogórskim Zabobrzu żyją dawni mieszkańcy miasteczka. Barbara Majka mówi, że w którąkolwiek ścianę swojego M3 by nie zapukała, to po drugiej stronie odpowie jej ktoś z dawnych sąsiadów. Spotykają się coraz rzadziej, z reguły w kolejce po chleb. Ten z piekarni Mirosiów, którzy zaczynali jeszcze na Miedziance.
Mapa
Do kościoła na Miedziance mało kto przychodzi pieszo, bo mało kto dzisiaj tu mieszka. Każdego niedzielnego poranka trawnik wokół świątyni zapełnia się jednak samochodami na jeleniogórskich numerach. Samochodem przyjeżdża wikary, który na co dzień rezyduje w Janowicach. Wszystkie te auta, jak i sam kościół, mogą kiedyś nieoczekiwanie zniknąć.
Tak wynika z mapy, która nie powinna istnieć i której nikt nie powinien widzieć. Ocalała cudem w trakcie niszczenia dokumentów dotyczących kopalni. Wynika z niej, że pod Miedzianką jest więcej tuneli, korytarzy i sztolni, niż wydaje się wszystkim poszukiwaczom skarbów i przygód razem wziętym.
O ile jednak pod kościołem rzeczywiście nie warto parkować samochodu, to już tam, gdzie stał dom babci Friebe, restauracja Breuera i apteka – jak wynika z tej samej mapy – zniszczeń nie ma. Nie trzeba było burzyć domów, wysiedlać ludzi. Wyrok był niepotrzebny. Bajeczka o szkodach górniczych, wymyślona przez władzę, była tylko pretekstem do wyburzenia miasta i pozbycia się problemu sekretnej przeszłości.
Majkowie wracają na Miedziankę tak często, jak to tylko możliwe, spacerują po łące, która kiedyś była rynkiem ich miasteczka. Barbara zawsze patrzy w tamtą stronę, gdy jedzie pociągiem z Jeleniej Góry do Wałbrzycha albo Wrocławia. Miedziankę najlepiej widać gdzieś w okolicy Marciszowa, z gęstwiny lasu wyłania się wtedy wieża kościoła z nieczynnym zegarem.
Karl Heinz Friebe wrócił do Miedzianki w 1989 r. Gdy zobaczył, co z niej zostało, omal nie pękło mu serce. Postanowił, że już nigdy tu nie przyjedzie. Wrócił po roku, wraz z żoną. I tak wraca do dziś. Przyjeżdżał samochodem, parkował nieopodal miejsca, w którym stał niegdyś jego dom, i tam spał. Objeżdżał tak wszystkie stare kąty, spał jak bezdomny tam, gdzie kiedyś stały domy. Pewnego dnia zobaczył, jak drogą do Janowic idą dzieci.
– Gdy stąd wyjeżdżałem, miałem poczucie, że to nieporozumienie, że to trzeba wyjaśnić. Gdy zobaczyłem te dzieci, zrozumiałem, że tak, jak jest teraz, tak będzie już zawsze. Dopiero wtedy przeszła mu złość. Pozostał tylko smutek.
W 1999 r. Karl Heinz Friebe wyczytał w niemieckiej gazecie o starej nauczycielce, która gdzieś nieopodal Holdesheim uczy tureckie dzieci języka niemieckiego. To była Gisela Franzky. Spotkali się następnej wiosny. Gisela przygotowała wspaniałą śląską ucztę. Karl Heinz zwierzył jej się ze swojego młodzieńczego uczucia. I opowiedział jej o ich miasteczku, które zniknęło. Gisela płakała.