Dwóm kobietom postawiono identyczną diagnozę: zaawansowana choroba wieńcowa – i stwierdzono konieczność wykonania pomostu naczyniowego, który ominie zwężoną tętnicę wokół serca. Obie pacjentki miały tyle samo lat, identyczną wagę, wykształcenie, w ich rodzinach nie było do tej pory podobnych problemów, obie były operowane w tym samym szpitalu. Po operacji pierwsza dość szybko wróciła do zdrowia, nie narzekała na żadne komplikacje. U drugiej wystąpiły powikłania, które omal nie zakończyły się tragicznie. Dlaczego?
Magia pozytywnego nastawienia
Według spostrzeżeń lekarzy, bardzo duży wpływ na przebieg leczenia ma nastawienie chorego. Wiara w to, że wszystko się uda, pomaga. Pesymizm i lęk pogarszają rokowanie. – Pacjent, który boi się operacji, zawsze gorzej ją znosi – nie ukrywa dr Krzysztof Cedro, ordynator oddziału kardiologii inwazyjnej z Centrum Kardiologii Allenort w Tomaszowie Mazowieckim. – Zebrałem na ten temat spore doświadczenie, które nauczyło mnie podchodzić do psychiki pacjentów z dużą pokorą. Stan ducha trzeba poprawiać, jeśli chcemy im pomóc.
Jak wiadomość o konieczności zabiegu przyjęły wspomniane kobiety, dotknięte poważną chorobą serca? Ta, która dłużej i z problemami przechodziła rekonwalescencję, pomyślała mniej więcej tak: „Czy zawsze to, co najgorsze, właśnie mnie musi spotkać? Po operacji już nigdy nie wrócę do dawnego życia, nie będę mogła robić rzeczy, które najbardziej lubię”. Druga kobieta wróciła do domu z innym nastawieniem: „To straszne, co mi się przydarzyło, ale jak to dobrze, że chorobę udało się w porę wykryć. Muszę teraz zrobić wszystko, by jak najszybciej wrócić do zdrowia”.
Wygląda to jak samospełniająca się przepowiednia. Czyżbyśmy wkraczali w sferę magii? Na szczęście coraz więcej badań publikowanych w renomowanych pismach naukowych podkreśla olbrzymie korzyści, jakie podczas rozmaitych kuracji przynosi choremu optymizm. Pozytywne myślenie przydaje się zwłaszcza wtedy, gdy pacjent trafia do szpitala – gdzie skazany jest na rozłąkę z najbliższymi i opiekę obcego personelu. Wykrzesanie z niego pogody ducha gwarantuje szybszy powrót do zdrowia, ale jest też coś więcej: według prof. Beccy R. Levy, epidemiolożki i psycholożki z Yale School of Public Health, urodzeni optymiści żyją dłużej – statystycznie aż o 7,5 roku!
Nawet jeśli niektórzy badacze – ciekawe, że opisywanymi zagadnieniami lubią się zajmować zwłaszcza Amerykanie – zbyt dużą wagę przywiązują do autosugestii, z racjonalnego punktu widzenia korzystny wpływ optymizmu na zdrowie dość łatwo wytłumaczyć. Kto wzbudza u pacjenta nadzieję, automatycznie pobudza w jego mózgu uzdrawiający mechanizm placebo. To już nie są spekulacje – nasza psychika wpływa na reakcje ciała, tyle że w różnych jego obszarach wpływ ten ma różne nasilenie. – Pacjent ze złamaniem nogi boi się tak samo, co go czeka, jak chory z zawałem serca – mówi dr Krzysztof Cedro. – Ale w pierwszym przypadku stres i palpitacje będą miały mniejszy wpływ niż na przebieg zawału. Podwyższone ciśnienie krwi i przyspieszona akcja serca oznaczają większe zużycie tlenu. Przy niedotlenieniu spowodowanym zatkaniem tętnicy zdenerwowanie tylko pogarsza sytuację.
Zdaniem prof. Michaela F. Scheiera z Carnegie-Mellon University of Pittsburgh, autora badań porównujących pacjentów optymistów z pesymistami, ci pierwsi po prostu lepiej dostosowują się do warunków życia nawet w gorszym stanie, co paradoksalnie przekłada się na to, że szybciej wracają do zdrowia. – W 25 proc. optymiści zawdzięczają swoją postawę genom – uważa z kolei dr Suzanne Segerstrom z University of Kentucky, autorka wydanej w Polsce przed dwoma laty książki „Jak przełamać prawo Murphy’ego”. – Reszta, co najmniej 50 proc., to zasługa doświadczeń życiowych.
Nieważne, co jest źródłem pozytywnego nastawienia – liczy się skutek. Optymiści potrafią zmniejszyć lub całkowicie wyeliminować stres i napotkane problemy. Ale czy oznacza to, że najkrótsza droga do zdrowia wiedzie po prostu przez przyklejenie uśmiechu do twarzy? Odpowiedź dr Segerstrom brzmi zaskakująco: w dłuższej perspektywie tak, ale na krótką metę to sporo kosztuje. Okazuje się, że optymiści mają swoją piętę Achillesa. Zużywają więcej energii na radzenie sobie z trudnościami życia i eksploatują do maksimum swój układ immunologiczny, by nie upaść na duchu – wyjaśnia amerykańska psycholożka. Ogólnie rzecz biorąc, postawa optymistów wiąże się z lepszym funkcjonowaniem tego układu, ale nie zawsze dzieje się to bez strat.
Optymizm musi być prawdziwy
Jeśli ktoś ma naturę pesymisty, zalety optymizmu niewiele mu pomogą. Dwa lata temu francuskie media ze sporym rozbawieniem komentowały badania Jamesa Fowlera z University of California w San Diego oraz Nicholasa Christakisa z Harvard University, opublikowane w „British Medical Journal”. Uczeni policzyli starannie, jak zaraźliwe jest szczęście: jeśli twój szczęśliwy przyjaciel mieszka nie dalej niż 800 m, szansa „zarażenia” bakcylem szczęścia wynosi 42 proc., jeśli jest to 1,6 km – spada do 22 proc.
Zdaniem autorów „rozpowszechnienie szczęścia zależy bardziej od częstości kontaktów niż od ich pogłębienia”, z zastrzeżeniem, że „powyższa reguła nie sprawdza się w pracy, gdyż poczucie szczęścia danego pracownika nie przynosi żadnego wymiernego efektu w życiu jego kolegów z biura”. Czy trzeba dodawać, jak krytyczną reakcję wzbudził ten artykuł wśród badaczy, którzy zdecydowanie zakwestionowali koncepcję „zaraźliwego szczęścia”? Dziennikarze też ironizowali (radzili czytelnikom francuskiego „Le Nouvel Observateur”: nie porzucajcie od razu waszych nieszczęśliwych przyjaciół!) i wykpili badania dość prostą obserwacją z życia: czy komukolwiek kiedyś poprawił się nastrój, gdy jego sąsiad wygrał w totolotka?
– Nie, szczęście ani optymizm nie są zaraźliwe – mówi Mariola Kosowicz, kierownik otwartego w warszawskim Centrum Onkologii pierwszego w Polsce Zakładu Psychoonkologii. – Ale nawet największy sceptyk i malkontent powinien w trudnej chwili starać się dojrzeć pozytywne aspekty swojej sytuacji. Trzeba znaleźć krótkoterminowe cele i krok po kroku je realizować.
Najtrudniejsze do przejścia jest to, kiedy bliscy zaczynają chorego klepać po ramieniu i mówić: wszystko na pewno będzie dobrze, myśl pozytywnie! Mariola Kosowicz uważa, że to niezbyt uczciwe podejście, a swoim pacjentom zgłaszającym się na konsultacje mówi raczej tak: dziś jesteśmy w punkcie A i mamy dojść do punktu Z. Pomiędzy tymi dwiema literami jest cały alfabet. Nie myśl na zapas, żyj tu i teraz. Ważne też, żeby nie iść tą ścieżką samotnie.
Nie tylko onkolodzy i kardiolodzy zwracają uwagę na związek istniejący między ciałem a umysłem. Reumatolodzy, dermatolodzy i alergolodzy znają wiele przykładów narastających uczuleń, bólów krzyża lub problemów ze skórą, które wynikają z sytuacji stresowych. U wrzodowców zaobserwowano pogorszenie zdrowia na skutek stresu, choć przecież bezsprzecznie udowodniono, że chorobę tę wywołuje zakażenie bakterią Helicobacter pylori, która z psychiką ma raczej luźny związek.
Faktem jest, że stres wpływa na nasze hormony. Powoduje wzrost poziomu ACTH, kortyzolu, adrenaliny, co z kolei wywołuje nadreaktywność układu immunologicznego i może prowadzić do wystąpienia chorób autoimmunologicznych (o wpływie psychiki na łuszczycę, która jest jedną z takich chorób, pisaliśmy w artykule „Przeklęte łuski”; POLITYKA 21).
Być może rację mają niektórzy neurobiolodzy, że w mózgu obecne są ośrodki, które pod wpływem nadziei i ufności produkują naturalne substancje przeciwbólowe? Albo nawet szerzej – aktywują mechanizmy zwalczające choroby i stres? Niezwykle ważne znaczenie ma kontakt między pacjentem i lekarzem (ponoć pobudza on w mózgu osoby szukającej pomocy ten sam układ, dzięki któremu działają środki odurzające).
– Ogromnie żałuję, że nie uczą tego na studiach – przyznaje dr Krzysztof Cedro. – Lekarz musi wzbudzić w chorym poczucie zaufania. Gdy pracowałem na uczelni i pytałem studentów, jaka powinna być ich pierwsza czynność w izbie przyjęć, dwóch na pięciu wymyśliło, żeby się pacjentowi przedstawić. Ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby się uśmiechnąć!
Kilka uczelni medycznych prowadzi dla studentów seminaria z zakresu komunikacji z chorymi, jednak odbywają się one sporadycznie, najwyżej kilka razy podczas jednego semestru (w trakcie całego sześcioletniego kształcenia). – Nikt nie ma dobrego pomysłu, jak uczyć lekarzy tych zagadnień – przyznaje prof. Tomasz Pasierski, kierownik i założyciel Zakładu Bioetyki Humanistycznych Podstaw Medycyny w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. – Nawet w Ameryce trwa dyskusja, jak to robić, więc wszyscy poruszamy się trochę po omacku. Może dlatego efekty nie są zadowalające?
Konieczna pomoc psychologa
Dzisiejsze regulacje prawne idą trochę w poprzek idei, by pacjentów przyjmowanych do szpitali wprowadzać w błogi nastrój. Wręcza się im do podpisu formularze zgody na zlecone zabiegi, wyszczególniające, jakie mogą przynieść komplikacje. Ulotki leków również zawierają dramatyczne ostrzeżenia, jednak siła rażenia tych informacji jest dużo mniejsza niż wiadomość, że czekająca chorego operacja w 2 proc. przypadków kończy się zgonem.
– Niezwykle ważne jest wyważenie proporcji między ryzykiem a korzyścią – mówi dr Cedro. Hipotetyczne ryzyko 2-proc. powikłań śmiertelnych oznacza, że jedna osoba na 50 umiera. To bardzo dużo, ale spójrzmy na tę statystykę inaczej: u 49 następuje poprawa! Tę różnicę powinien wytłumaczyć lekarz w spokojnej, rzeczowej rozmowie.
Niewielu pacjentów wie o znaczeniu psychiki podczas choroby, ponieważ tylko nieliczni korzystają z pomocy psychologicznej. Gorzej, że absolwenci medycyny kompletnie nie zdają sobie sprawy, iż swoją postawą bezpośrednio wpływają na nastawienie chorych i w konsekwencji na przebieg całej kuracji. Apostołowie współczesnej medycyny, dla których wyniki badań laboratoryjnych są ważniejsze niż ciepłe słowo i troska, nie powinni ignorować tego, że każda choroba odbija się w głowie. I tutaj też zaczyna się każda terapia.