Nauka

Apteka otwarta

Uwolnić farmaceutyczne rynki!

Gruźlica, która wydawała się chorobą zaleczoną, znów jest bardzo groźna Gruźlica, która wydawała się chorobą zaleczoną, znów jest bardzo groźna Aidan Jones / Flickr CC by SA
Gruźlica zabija rocznie 1,7 mln ludzi na świecie. Pilnie potrzeba nowych leków. Ale wielkie koncerny nie są nimi zainteresowane. Indie znalazły na to lekarstwo.

Wprowadzenie na rynek nowego leku kosztuje ponad 500 mln dol. Na tę astronomiczną kwotę składają się koszty badań naukowych, prób klinicznych, w końcu nakładów na marketing i polityczny lobbing. Wysiłek jednak opłaca się, bo przemysł farmaceutyczny należy do najbardziej rentownych sektorów współczesnego kapitalizmu.

Niewielka to jednak pociecha dla mieszkańców krajów rozwijających się, którzy cierpią i umierają milionami z powodu takich chorób jak malaria i gruźlica. Bardziej bowiem opłaca się zająć opracowywaniem leków zwalczających otyłość i poprawiających humor mieszkańcom krajów rozwiniętych. W rezultacie statystyka jest równie nieubłagana jak logika rynku: na poszukiwanie leków na choroby powszechne w krajach rozwijających się idzie mniej niż 5 proc. światowych nakładów na badania i rozwój w przemyśle farmaceutycznym.

Krajem boleśnie dotkniętym tą logiką są Indie, na gruźlicę umiera tam dziennie około tysiąca osób. Umierają, bo drobnoustrój wywołujący chorobę Mycobacterium tuberculosis uodpornił się na dotychczas stosowane leki, a od lat 60. ubiegłego wieku nie pojawiła się praktycznie żadna nowa skuteczniejsza substancja lecznicza. Szansą na poprawę sytuacji stało się ogłoszenie w 1998 r. sekwencji genomu Mtb. Znając informacje o strukturze genetycznej chorobotwórczego organizmu, można dociekać molekularnych mechanizmów wywołujących infekcję i na tej podstawie projektować nowe leki. Nie wystarczy jednak do tego sama sekwencja genomu, potrzebna jest dokładna mapa oddziaływań między poszczególnymi genami a kodowanymi przez nie białkami.

Model produkcji społecznej

Jak jednak zdobyć brakującą wiedzę, skoro rynek w tym przypadku nie działa, a państwo jest biedne? Indyjska Rada Badań Naukowych i Przemysłowych (CSIR) wpadła na pomysł, by zastąpić brakujący kapitał finansowy kapitałem społecznym. Rada zainicjowała w 2008 r. projekt Open Source Drug Development, zasilając go skromną, jak na realia świata biotechnologii, kwotą 38 mln dol.

Projekt nawiązuje do idei, które doskonale sprawdziły się w świecie informatyki. Oprogramowanie komputerowe tworzone jest dziś albo przez wielkie korporacje – tak powstaje popularny pakiet biurowy Microsoft Office, albo przez sieci niezależnych programistów działających społecznie (POLITYKA 15). Tak powstaje system operacyjny GNU/Linux, obsługujący większość ruchu w Internecie, w tym m.in. setki tysięcy komputerów zatrudnionych w wyszukiwarce Google.

Jeszcze w połowie lat 90. wielu sternikom kapitalizmu z Billem Gatesem na czele wydawało się, że, po pierwsze, pomysł tworzenia oprogramowania bez chęci zysku oznacza próbę przywrócenia komunizmu tylnymi drzwiami. Po drugie zaś, podobnie jak komunizm w ZSRR, nie może to przynieść dobrych efektów – czy można sobie bowiem wyobrazić, by w wyniku pracy społecznej dziesiątków tysięcy ludzi działających poza formalnymi hierarchiami, bez korporacyjnej kontroli jakości, powstały produkty tak zaawansowane jak system operacyjny lub oprogramowanie biurowe? Przecież potrzeba do tego inwestycji rzędu miliardów dolarów.

Dziś już nie ma wątpliwości, że model zbiorowej produkcji społecznej działa. I to tak doskonale, że nawet amerykańska armia wdrażająca Future Combat System – gigantyczny system informatyczny do zarządzania polem walki, korzysta z oprogramowania społecznego, czyli powstałego w modelu Open Source. Dziś już także ekonomiści i socjologowie dobrze rozumieją, na czym polega fenomen Open Source i wiedzą, że nie jest on wybrykiem przeciw naturze. Uczestnicy ponad stu tysięcy programistycznych projektów Open Source nie są komunistami, lecz aktywnymi uczestnikami życia społecznego i przedsiębiorcami.

Zaangażowanie się w projekt Open Source to nie tylko dobra forma promocji własnych kompetencji, lecz także sposób na ich doskonalenie poprzez wymianę doświadczeń z innymi uczestnikami. W końcu to także sposób na kreowanie rynku – oprogramowanie Open Source wymaga podobnej obsługi serwisowej jak każde inne.

Fenomen Open Source nie byłby możliwy, gdyby nie upowszechnienie Internetu ułatwiającego wymianę wiedzy i współpracę dziesiątków tysięcy niezależnych programistów. Dzięki Internetowi nie muszą oni jeździć do pracy w jednym miejscu, wystarczy im do tego podłączony do sieci komputer.

Indyjska CSIR, opierając się na sukcesach modelu Open Source w dziedzinie oprogramowania, postanowiła spróbować podobnej metody w biotechnologii i projektowaniu leków. W przypadku biotechnologii sprawa nie jest jednak tak prosta, bo nie wszystko można zrobić za pomocą komputera, potrzebne są jeszcze laboratoria wyposażone w kosztowną aparaturę i spełniające normy bezpieczeństwa.

Janet Hope, autorka książki „Biobazaar. The Open Source Revolution and Biotechnology”, przekonuje jednak, że dostęp do laboratoriów to bariera do pokonania. I tak w większości krajów, zarówno rozwiniętych jak i rozwijających się, większa część badań na poziomie podstawowym prowadzonych jest w placówkach akademickich finansowanych głównie ze środków publicznych.

Publiczne badania i dostęp

W latach 80. ubiegłego stulecia wydawało się, że najlepszym sposobem wykorzystania wytwarzanej w tych laboratoriach wiedzy będzie jej prywatyzacja, czyli zachęcanie naukowców do patentowania wyników i zakładania firm zajmujących się ich komercjalizacją. Podejście to zyskało sankcję w takich aktach prawnych jak słynna amerykańska ustawa Bayha-Dole’a z 1980 r. Z jednej strony nastąpił szybki transfer akademickiej wiedzy do sektora prywatnego i na rynek w postaci nowych produktów. Z drugiej jednak – nastąpiła bezprecedensowa koncentracja własności intelektualnej w rękach największych – nastawionych na zysk – korporacji technologicznych.

Rozwiązania Janet Hope upatruje w zmianie zasady: wyniki badań naukowych, finansowanych z pieniędzy publicznych, powinny być dostępne publicznie w otwarty sposób, tak by mogli z nich korzystać nieodpłatnie wszyscy zainteresowani. Jeśli model prywatyzacji zastąpi model uspołecznienia, wówczas zasoby publicznej wiedzy i danych z eksperymentów staną się podstawą pracy rzeszy niezależnych naukowców, podobnie jak to się dzieje w dziedzinie oprogramowania komputerowego.

Open Source Drug Development (OSDD) indyjskiej CSIR w ciągu niespełna dwóch lat przyciągnął 3 tys. naukowców z 74 krajów świata, dziesiątki laboratoriów i wiele firm technologicznych. W połowie kwietnia 2010 r. w New Delhi odbyła się konferencja Connect 2 Decode, podczas której ogłoszono wyniki tego partnerstwa społeczno-publiczno-prywatnego: powstała pierwsza pełna mapa genetyczna Mycobacteria tuberculosis. W ciągu najbliższych miesięcy mają powstać pierwsze nowe substancje chemiczne w roli kandydatów na nowe leki. Średnia wieku zaangażowanych w przedsięwzięcie oscylowała wokół dwudziestu lat.

Zainicjowany w Indiach projekt nie jest jedynym wykorzystującym ideę Open Source w biotechnologii. W Brazylii ruszyła Network for Open Scientific Innovation, w Australii już w latach 90. ubiegłego stulecia z inicjatywy biologa Richarda Jeffersona powstał projekt Cambia, zajmujący się stosowaniem metod Open Source do rozwoju technologii żywności. Co ważniejsze, idee uważane jeszcze kilka lat temu za ekstrawaganckie dziś zyskują uznanie ze strony władz publicznych i są naśladowane przez wielkie korporacje.

Otwarta innowacja

Korporacje odkrywają, że mimo olbrzymich inwestycji w badania i rozwój nie nadążają za potrzebami rynku oczekującego nie tylko nowych leków i oprogramowania, lecz także wielu innych produktów. Nie są w stanie temu sprostać korporacyjne laboratoria naukowe, bo siłą rzeczy mogą zatrudniać najwyżej tysiące pracowników. Na świecie gotowych do pracy są miliony świetnie wykształconych ludzi, nierzadko z naukowymi tytułami. Dlatego coraz więcej firm farmaceutycznych, informatycznych, chemicznych, a nawet samochodowych zaczyna stosować zapożyczoną z ruchu Open Source formułę Open Innovation (POLITYKA 29/07). Polega ona na zapraszaniu do prac badawczo-rozwojowych uczestników zewnętrznych.

Również coraz więcej państw decyduje się promować formułę Open Access, polegającą na obligatoryjnym, publicznym udostępnianiu wyników badań finansowanych przez agendy władzy publicznej. Tak uwolniona wiedza staje się zasobem rozwojowym, bezcennym surowcem w rękach kreatywnych i innowacyjnych obywateli uzbrojonych w intelekt i nowoczesne narzędzia komunikacji.

Najbardziej dalekosiężni wizjonerzy, jak Neil Gershenfeld, profesor Massachusetts Institute of Technology, czy Chris Anderson, redaktor naczelny „Wired”, kultowego magazynu technologicznej subkultury, przekonują, że modele Open Source wejdą do wszystkich obszarów produkcji niematerialnej i materialnej. Już w tej chwili trwają prace projektowe nie tylko nad nowymi lekami czy odmianami upraw, lecz także nad samochodem – to wszystko realizowane właśnie w otwartym modelu innowacji.

Polityka 21.2010 (2757) z dnia 22.05.2010; Nauka; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Apteka otwarta"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama