Nauka

Niebo nad Atakamą

Tam, gdzie najlepiej widać kosmos

Zmierzch. Teleskopy VLT już otwarte. Światła widoczne wewnątrz to znak, że trwa przegląd techniczny. Przed chwilą ziemia na Atacamie zadrżała - trzeba sprawdzić urządzenie. Zmierzch. Teleskopy VLT już otwarte. Światła widoczne wewnątrz to znak, że trwa przegląd techniczny. Przed chwilą ziemia na Atacamie zadrżała - trzeba sprawdzić urządzenie. Karol Jałochowski / Polityka
Niewiele tu ludzi i ich osad. Na wielkich połaciach: zupełny brak wody i życia. Tylko te gwiazdy. Nigdzie niebo nie jest tak namacalnie blisko Ziemi jak na tej chilijskiej pustyni.

Dawniej ludzie z Atakamy patrzyli w niebo, na Drogę Mleczną, i widzieli rzekę. A w niej – zwierzęta. W ciemniejszych plamach dostrzegali lamę Yakana, ropuchę Hanpatu, węża Machacuay i lisa Atoqa. Od woli tych stworzeń zależały losy świata. Atoq schodził czasem z nieba i spijał wodę z oceanu. Gdyby tego nie robił, ziemię nawiedzałyby powodzie.

Dziś niektórzy mówią, że przyczyną obecnej suszy jest niekorzystny zbieg okoliczności: oceaniczny prąd Humboldta, powodowana przez niego inwersja mas powietrza oraz blokująca napływ wilgoci z Amazonii ściana Andów. Dlatego Atakama pozostaje najbardziej suchą pustynią świata. Średnia rocznych opadów w Antagofaście, leżącym nad Oceanem Spokojnym największym mieście regionu, to zaledwie milimetr. W wielu miejscach jedynym źródłem wilgoci jest pchana przez wiatr po wydmach mgła znad oceanu. Kiedy na tej ciągnącej się tysiąc kilometrów pustyni w północnym Chile testowano prototypy sond, które potem wysyłano na Marsa, nie wykryły żadnych oznak życia. Ciała na niej chowane w ciągu paru lat ulegają mumifikacji. Woda nie jest naturalnym bogactwem Atakamy. Ale są jeszcze ziemia i niebo.

Chlorek sodu, związki siarki, potasu, magnezu, boru, azotu, litu i wreszcie rudy miedzi od dwóch wieków przyciągają przemysłowców, a za nimi – nomadyczne plemiona ubogich górników, zwykle Indian, którzy odporność na tutejszy klimat noszą w genach. Na pustynię zjeżdżają też astronomowie – z tych samych powodów, dla których ludzie zwykle jej unikają: przejrzystej atmosfery, braku większych miejscowości, których światła i fale radiowe utrudniają obserwacje nieba, i dla trzystu bezchmurnych dni w roku, tak pewnych jak amen w pacierzu.

W piaskach Atakamy

Z powodu bogactw schowanych w ziemi wśród piasków Atakamy suną powoli kilometrowej długości, wypełnione górami rudy pociągi. Pustkowie przecinają wąskie, obsadzone niezliczonymi kapliczkami szosy, odbijające od tej najważniejszej, panamerykańskiej; jadą nimi tysiące obciążonych do granic wytrzymałości ciężarówek. Kierowcy rozjeżdżają się w różne strony z cementowni, rafinerii, hut i innych zakładów przemysłowych w kolorach przerabianej w nich materii, która nadaje barwy wszechobecnemu pyłowi o średnicy tak nikłej, że nie ma przed nim ochrony.

W tej piaskownicy, większej niż niejedno państwo, ludzie kopią dół za dołem. Z tego, co wykopią i przemielą, usypują sztuczne góry – jak ta zielonkawa przy Chuquicamacie, głębokiej na prawie kilometr kopalni odkrywkowej miedzi. Wielkie jak dom, zużyte opony ciężarówek, rozrzucone po przedmieściach nielicznych osad, tylko potęgują wrażenie, że Atakama ma swoją wyjątkową skalę wielkości – i że nie jest to skala ludzka.

Od prawdziwych miast więcej jest na Atakamie tych widmowych. Część z nich to osady górnicze z XIX w., gdy azotan sodu – składnik nawozów, środków konserwujących i materiałów wybuchowych – trzeba było jeszcze pozyskiwać ze złóż solnych i solnisk, których pełno w Chile. Wokół ludzkich siedzib powstały cmentarze, na których samotni mężczyźni chowali innych samotnych mężczyzn. Tylko tacy żyli kiedyś na pustyni, ponad tysiąc trudnych do przebycia kilometrów od Santiago de Chile, stolicy państwa.

Osady, których w latach 70. XX w. nie zdążyła jeszcze zagarnąć pustynia, Augusto Pinochet ogrodził drutem kolczastym. Leżące na pustkowiach Chacabuco i nadmorskie Pisagua zamienił w obozy koncentracyjne dla działaczy opozycji. Tylko niektórzy wrócili do domów. Reszta – kilkaset, może nawet kilka tysięcy – została. Zmarłych zakopano na pustyni, w miejscach, których nie oznaczano na żadnej mapie. Ciała innych zrzucano z samolotów i helikopterów do oceanu.

Dziś matki, siostry i żony zaginionych przemierzają Atakamę z dziecięcymi łopatkami. Odnajdują pojedyncze kości. Mówią, że dopóki nie ma ciał, ich zaginione dzieci, bracia i mężowie nie są ani żywi, ani martwi. Brak pewności nie daje spokoju. Starzejące się kobiety z Arica, Iquique, La Serena, Colina, Paine, Concepcion i innych miejscowości od ponad ćwierć wieku zajmują się tym, czym reszta Chilijczyków nie jest już zainteresowana, czym jest zmęczona – porządkowaniem przeszłości, archeologią czasu ledwie minionego.

Nad piaskami Atakamy

Łącznikiem między jednymi a drugimi może być Valentina Rodriguez. W 1975 r. jej rodzice zostali porwani przez wojsko Pinocheta. Miała wtedy półtora roku. Nigdy więcej ich nie zobaczyła. W astronomii znalazła spokój. Zdała sobie sprawę z tego, że Wszechświat powstaje ze zmarłych. Gwiazdy musiały się wypalić, żeby dać początek planetom, Ziemi, ludzkim ciałom. Kiedy na własną stratę patrzy w ten sposób, wydaje jej się mniejsza. Czuje, że jest częścią strumienia, który będzie trwał także po jej śmierci.

Na nocnym niebie ludzkie oko widzi 5, może 6 tys. gwiazd, znikomy ułamek z setek miliardów składających się na samą tylko Galaktykę. Nigdzie (poza Antarktyką, gdzie znacznie trudniej dotrzeć) nie są one tak namacalnie wręcz obecne jak na Atakamie. Żeby jednak z ich obrazu odczytać nowe informacje, trzeba stawiać coraz większe teleskopy. Te najnowsze, skonstruowane przez European Southern Observatory, mają zwierciadła tak gładkie, że gdyby je powiększyć do rozmiarów Atlantyku, największe fale nie miałyby więcej niż parę centymetrów wysokości.

Jeśli kilka takich teleskopów spiąć w całość, zwaną interferometrem, powstanie urządzenie o niebywałej mocy – pozwalającej dostrzec planety krążące wokół gwiazd innych niż Słońce, czarną dziurę w centrum Galaktyki, najstarsze gwiazdy w znanym nam Wszechświecie. Taka maszyna już działa, tych odkryć już dokonano – właśnie w Chile. Ustawiona kilka lat temu na Cerro Paranal instalacja Very Large Telescope (VLT) wyznacza pułap możliwości, jakimi w dziedzinie obserwacji optycznych dysponuje dziś ludzkość – technicznie i logistycznie, bo wszystko, nawet wodę do podlewania dwóch lichych drzewek w obozie naukowym, trzeba przywozić ciężarówkami.

 

Cztery monumentalne cylindry chroniące ośmiometrowe zwierciadła VLT i cztery mniejsze, mobilne, podobne do pękatych robotów teleskopy pomocnicze tworzą najbardziej wyrafinowaną tego typu instalację na świecie, miliardy razy bardziej czułą niż ludzkie oko. Ważące cztery tony, pokryte cienką warstwą aluminium zwierciadła oparte są na siłownikach, które przeciwdziałają odkształceniom olbrzymiej masy szkła, powodowanym siłą grawitacji. Nocą nad Paranal, na granicy kosmosu, laserem astronomowie rozpalają sztuczną gwiazdę. Analiza jej drgań pozwala na usuwanie z rejestrowanego przez teleskopy obrazu zakłóceń, których źródłem są drgania powietrza w atmosferze. Od kiedy po zburzeniu muru berlińskiego armia amerykańska odtajniła tę technologię, astronomia, a wraz z nią kosmologia, przeżywa rozkwit najgwałtowniejszy od czasów Galileusza.

VLT to inżynieryjny majstersztyk. Wieczorny rozruch tego giganta – chwila, gdy zwierciadła obracają się, podnoszą ku niebu, a dach powoli rozsuwa – to najprawdziwsze misterium, podczas którego jak zahipnotyzowani milkną najbardziej nawet doświadczeni inżynierowie i astronomowie. Wielki teleskop w Paranal to także zapowiedź kolejnych odkryć. Na jednym z pobliskich wzgórz rozpoczęła się budowa European Extremely Large Telescope, E-ELT. Jego złożone z tysiąca mniejszych elementów zwierciadło będzie mieć średnicę blisko 40 m (POLITYKA 1). Takim okiem można przyjrzeć się powierzchni nie tylko pozasłonecznych planet gigantów, ale i tych mniejszych, rozmiarami zbliżonych do Ziemi. Choć E-ELT jest projektem ekstremalnym, to nie tutaj, lecz na płaskowyżu Chajnantor ludzkość testuje swoje ograniczenia. To pół tysiąca kilometrów pustyni na północ. Dzień jazdy.

Pod wulkanem Licancabur

Jeśli lis Atoq rzeczywiście schodził z nieba, żeby wypić wodę z oceanu, to pierwszy krok na ziemi robił właśnie gdzieś w okolicach Chajnantor, płaskiego jak stół pola zastygłej lawy i popiołów z pobliskiego, wysokiego na 6 km wulkanu Licancabur. Płaskowyż uważano przez wieki za święty. Tu, zanim w XVI w. pojawili się Hiszpanie, oddawano cześć Słońcu. Do wnętrza aktywnego niegdyś stożka opuszczano ofiary z ludzi, a na jego zboczach chowano zmarłych. W okolicy stale znajdowane są mumie, małe dzieła sztuki Atacameńo. To lud na wpół wymarły, ale kiedy na Chajnantor zaczęto ustawiać największy radioteleskop w dziejach cywilizacji, trzeba było uzyskać zgodę starszyzny. Przodkowie lubią mieć spokój.

Wiele informacji o Wszechświecie zawartych jest w promieniowaniu, które najtrudniej zarejestrować. Opowieści o wiekach ciemnych kosmosu, epokach tuż po Wielkim Wybuchu, o narodzinach gwiazd i planet, o ewolucji międzygwiezdnego pyłu niesione są przez fale radiowe o długości rzędu milimetra. Najłatwiej chwytać je w samym kosmosie, co jednak jest niebywale trudne i kosztowne, lub wysoko w górach – co jest nieco tylko prostsze. Na zbiegu granic Chile, Argentyny i Boliwii państwa połowy świata kończą właśnie budowę The Atacama Large Millimeter/submillimeter Array (ALMA). 66 anten, które można ustawiać w dowolnych konfiguracjach, utworzy wkrótce obserwatorium o mocy przewyższającej wszystkie inne podobne instalacje razem wzięte.

Za kilka lat dwa na każde trzy teleskopy na świecie będą stały na Atakamie, ale za klarowność atmosfery i brak zakłóceń radiowych natura wystawia duży rachunek. Na wysokości 5 tys. m światło słoneczne wypala dziury w siatkówce. Tlenu w powietrzu jest dwa razy mniej niż nad poziomem morza, co oznacza, że praca możliwa jest tylko przez parę godzin, z butlą tlenową na plecach i plastikową rurką w nosie. Na tej wysokości człowiek popełnia błędy, nawet o tym nie wiedząc. Budynek obsługi technicznej to najwyżej, poza stacją kolejową w Tybecie, położona i stale zamieszkana struktura na świecie. Ale nawet w jego wnętrzu tlenu jest tak niewiele, że korelator, potężny komputer zbierający dane ze wszystkich anten, obrabia je tylko wstępnie, a potem przesyła światłowodem niżej, do bazy. Ludzie i dyski twarde szwankują na takich wysokościach.

Dzień i noc na Chajnantor dzieli termiczna przepaść. Czasze 12-metrowych anten skonstruowano więc nie z metalu, ale z włókien węglowych, a pozostałe elementy tak, by wzajemnie kompensowały zmiany rozmiarów związane ze skokami temperatur. Nawet odkształcenia rzędu setnych części milimetra rozmyłyby obraz kosmosu. Żeby wyeliminować szumy, aparatura schładzana jest do czterech stopni Kelvina. Fale radiowe, które do nas dobiegają, są słabe i trzeba je traktować z czułością.

Astronomowie i inżynierowie pracują dziś wspólnie, jak rzadko, mieszkając w bazie poskładanej z blaszanych baraków, jak za kołem podbiegunowym. Kiedy minie ten pionierski czas, zostanie ich tylko garstka. Budowa radioobserwatorium zakończy się w tym lub przyszłym roku, ale już dziś interferometr na Chajnantor dostarcza więcej danych o ledwie widocznych szczegółach kosmosu w ciągu kwadransa niż Very Large Array, wielki radioteleskop w Nowym Meksyku, w ciągu godziny. Odpowiedź na pytanie o to, czy mamy we Wszechświecie jakieś towarzystwo, nigdy nie była tak blisko.

W świetle Drogi Mlecznej

Szum instrumentów pomiarowych w teleskopach VLT wprawia po zmroku w nastrój głęboko kontemplacyjny, niezakłócany, jak to na Atakamie, przez nocne ptaki czy świerszcze. Pod szczytem Cerro Paranal nie wolno używać jakichkolwiek źródeł światła. Kierowcy samochodów przewożących ludzi i sprzęt z bazy prowadzą więc ostrożnie, jadąc powoli między liniami umieszczonych w asfalcie maleńkich, podobnych do gwiazd diod elektroluminescencyjnych, wskazujących drogę prosto do nieba. To wystarczy, bo wstęga Drogi Mlecznej nieba południowego daje światło niemal tak jasne jak Księżyc w pełni gdzie indziej na Ziemi. Z Paranal widać gęste jak wata cukrowa jasne jądro Galaktyki.

Parę tygodni temu wiadomo było, że wokół odległych gwiazd krążą setki planet – ale bardzo niepodobnych do naszej. Dziś mamy niemal pewność, że tylko w naszej Galaktyce planet są całe miliardy i że niektóre muszą do złudzenia przypominać Ziemię. Na części z nich żyją rozumne istoty. Jedne podnoszą głowy i widzą na niebie lamy, węże, ropuchy i inne stworzenia. Te bardziej zaawansowane technicznie zdążyły już postawić teleskopy. I tak się nawzajem wypatrujemy, my i oni – najpewniej różni, ale jednakowo skleceni z produktów gwiezdnej przemiany materii.

Ponieważ jednak na kosmologicznych dystansach światło i fale radiowe każą na siebie czekać beznadziejnie wręcz długo, zaglądamy sobie wzajemnie nie w czas teraźniejszy, ale w odległą przeszłość. Z racji tego nałożonego przez prawa fizyki ograniczenia jakikolwiek realny kontakt wydaje się niemożliwy. Zanim obraz naszej planety dotrze do nich, my dawno pomrzemy – i na odwrót.

Noc nad Atakamą. Obserwatorium na Paranal zagląda w sam środek Mlecznej Drogi.Karol Jałochowski/PolitykaNoc nad Atakamą. Obserwatorium na Paranal zagląda w sam środek Mlecznej Drogi.

 

Polityka 10.2012 (2849) z dnia 07.03.2012; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Niebo nad Atakamą"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama