Nauka

Odpowiedź na polemiki

Dziękuję za wszystkie głosy, tak polemiczne, jak i wyrażające aprobatę dla moich tez.

Dziękuję za wszystkie głosy, tak polemiczne, jak i wyrażające aprobatę dla moich tez, w tym za  - jak mi się nieskromnie wydaje sprowokowane moim tekstem - wypowiedzi szacownych panów Profesorów Andrzeja Kajetana Wróblewskiego i Karola Modzelewskiego w „Gazecie Wyborczej”. Chciałbym się do nich odnieść, z niektórymi zgadzając się, w stosunku do niektórych wyjaśniając nieporozumienia, pozostając jednocześnie przy swoim zdaniu w wielu sprawach.

Po pierwsze, nie absolutyzuję indeksu Hirscha, ani żadnej innej miary bibliometrycznej, choć korelacja ich wartości z pozycją uczonych w makroskali jest wysoka.  Wszyscy ci, którzy twierdzą, że o prawdziwej roli uczonego i jego (jej) znaczeniu świadczą trwale dokonania, odkrycia, teorie, metody - nie zawsze od razu publikowane, nie zawsze natychmiast powszechnie znane i cytowane – mają oczywiście rację. Podkreśla to m.in. prof. A.K. Wróblewski.  To, czy ktoś ma indeks h równy 15, a ktoś inny równy 18, nie świadczy oczywiście o tym, że ten drugi uczony jest „lepszy”. Ale – jeżeli ta różnica jest wielokrotna, to ma to już jakieś znaczenie. Przyznajmy się zresztą – czyż nie sprawdzamy w Internecie (Google Scholar, Publish or Perish, innej bazie) nowo poznanych kolegów-naukowców, nawet z innych dziedzin niż nasza? Robię to, i będę robić, i jak dotychczas to pierwsze przybliżenie z reguły okazuje się trafne. „Sprawdzam” więc moich Szanownych Polemistów – np. prof. A.K.Wróblewski ma indeks równy 46, czyli że w tym przypadku relacja między poziomem naukowym profesora a liczbą jego prac i ich cytowań jest bezpośrednia.

Zresztą, nie porównywanie wskaźników między uczonymi czy - tym bardziej – dyscyplinami jest sednem tego, co napisałem. Indeks Hirscha był mi potrzebny do wskazania, że w polskich naukach społecznych (a do tych w zasadzie się ograniczałem) jest bardzo wielu przedstawicieli niemających prawie żadnego uznanego dorobku naukowego. Bo jednak zgodzą się ze mną moi oponenci, że ktoś, kogo prawie nie ma w Google Scholar, albo kto ma indeks h równy 1 czy 2, to nie jest „uczony”, którego produkt naukowy cieszyłby się uznaniem, liczył się w dorobku danej dyscypliny i wpływał na działalność naukową innych uczonych. A w komitetach PAN, a także nawet wśród jej członków, jest wiele takich osób. Czy owe awanse uzyskali dzięki temu nikłemu dorobkowi – czy też dzięki innym mechanizmom funkcjonującym w nauce? Ciekawe, że w dyskusji nikt tego właśnie wątku instytucjonalnych kanałów awansu nie poruszył – widać moje krytyczne spostrzeżenia nie budziły kontrowersji.

Ktoś musi uczyć studentów projektowania architektonicznego…”, piszą profesorowie Adam Proń, Halina Szatyłowicz i Janusz Zachara. Owszem, ktoś także musi szyć garnitury, budować domy, malować obrazy, grać w teatrze itd. Ale czy ci wszyscy doskonali fachowcy muszą być „uczonymi” reprezentowanymi w Polskiej Akademii Nauk? Aktorzy i rzeźbiarze też zostają profesorami, ale w PAN ich nie ma. Może to samo zrobić z architektami – uznać ich za artystów, i nie kazać wykazywać się publikacjami, a tylko projektami? Czy nie rozmywamy w ten sposób samego pojęcia „nauki” jako dążenia do dokonywania odkryć, badania (a nie tworzenia) rzeczywistości, formułowania praw nowych i kwestionowania dawnych?

Nie mogę zgodzić się z p. rektorem prof. Januszem Gilem gdy pisze on, że „nie można zapominać o ważnej kulturotwórczej roli nauki, która rzadko przekłada się na wysokie wartości parametrów naukometrycznych”. Relacja jest odwrotna: tylko dobrzy uczni, znani i cytowani z racji swojego dorobku, powinni pełnić funkcje kulturotwórcze. Przecież wspomniana przez prof. Romanę Kolarzową p. prof. Maria Janion ma indeks h równy 15! Czyli można zostać zauważonym w nauce nie publikując po angielsku, i pisząc o literaturze i kulturze – i to dopiero powinno upoważniać uczonego do pełnienia roli kulturotwórczej.

Z tezą, że wyższe wskaźniki cytowań mają autorzy piszący w językach światowych, co podkreśla m.in. prof. K.Modzelewski, trzeba się oczywiście zgodzić, ale wystarczy wskazać autorów z dziedziny nauk społecznych, którzy pisząc głównie po polsku uzyskali znaczące odzew w krajowym środowisku. Do wspomnianej już prof. M.Janion można dodać innych - publikacje B. Jałowieckiego w języku polskim uzyskują indeks h równy 17, a  prof. J. Szackiego 16. Czyli że można, tylko trzeba chcieć i umieć! I niskich indeksów publikacji i ich cytowań polskich humanistów nie można tłumaczyć tym, że piszą oni w języku niszowym – widać po prostu mało i źle piszą, i tyle.

Prof. K.Modzelewski mówi: „Uznanie liczby cytowań za miarę jakości to katastrofa współczesnej nauki”. To zbyt radykalne stwierdzenie! Widać nauka amerykańska zmierza ku katastrofie, powszechnie posługując się tym wskaźnikiem. Także nauka polska niewątpliwie jeszcze bardziej podupadnie, jeżeli w ocenie wniosku o grant kandydat o bardzo niskim indeksie (a więc, ośmielam się dalej twierdzić – nikłym dorobku) będzie preferowany wobec konkurenta o indeksie szczególnie wysokim. No nie przesadzajmy z tą „katastrofą”. 

I na zakończenie rozważań nt. indeksu Hirscha i innych sposobów pomiaru dorobku. Czym innym jest odnoszenie wartości takich wskaźników do pojedynczych osób (tu tylko znaczące różnice są miarodajne), a czym innym do dużych zbiorowości. Jeżeli np. okazuje się, że w pewnych dyscyplinach wnioskujący o granty badawcze (a liczba wniosków to setki) mają średni indeks h o kilka punktów niższy od wnioskujących w innych dyscyplinach, to rozniecę te należy uznać za miarodajną. W tym kontekście szczególnie niepokojące jest to, że wnioski składane w naukach technicznych pochodzą od pracowników nauki o średnio bardzo niskim wskaźniku h. Świadczy to o ogólnie niskim poziomie naukowym tej dziedziny, co nie rokuje zbyt dobrze dla planów podniesienia innowacyjności naszej gospodarki.

Jest zastanawiające, że wiele z tez zawartych w moim tekście, już nieodnoszących się do pomiaru dorobku naukowego, ale do funkcjonowania nauki – w tym szczególnie akademickich nauk społecznych  - zostało pominiętych  w dyskusji. Słusznie jeden z internetowych dyskutantów zauważył, że „Dyskusja o metodach pomiaru i sposobie interpretacji wyników zastępuje REFLEKSJĘ O ISTOCIE RZECZY”.

No właśnie – jak zarządzać uniwersytetem, czy ogólniej – szkołą wyższą? Jak wprowadzić mechanizmy konkurencji wewnątrz nauki – na ile są one potrzebne, czy mam rację twierdząc, że ich brak jest jedną z przyczyn niskiego poziomu polskiej nauki, szczególnie nauk społecznych (co prof. K.Modzelewski kwestionuje, nie zauważając, że nauka to dziedzina szczególnie konkurencja, gdzie konkuruje się wynikami badań, zdolnością do ich upowszechniania i autorytetem naukowym)? Jak ograniczyć awanse miernot? – a że one się dokonują, to każdy, kto oceniał prace habilitacyjne i wnioski o tytuł profesora to doskonale wie. Jak spowodować, by rzeczywisty dorobek, a nie koteryjne układy był głównym czynnikiem awansu instytucjonalnego? Co zrobić, by polscy uczeni – w tym szczególnie z nauk społecznych  i humanistycznych - częściej otrzymywali prestiżowe międzynarodowe granty? Czy zwiększenie nakładów na naukę bez zmiany jej funkcjonowania rzeczywiście przyczyni się do zwiększenia ilości i jakości produktu naukowego? Jak – zamiast inwestować w mury i niewykorzystywane laboratoria – ściągnąć do słabszej placówki naukowej wybitnych uczonych, i stworzyć im warunki do zbudowania zespołu? Kilka odpowiedzi na te pytania w swoim tekście zasygnalizowałem, ale polemiki  z nimi nie było. Oczywistości? Za trudne tematy?

Trzy poruszone w dyskusji wątki są warte głębszego zastanowienia. To zagadnienie, czy koncentrować nakłady w placówkach wiodących, czy też je rozpraszać, intensywnie finansując także placówki słabsze (p. rektor J.Gil ma racje - peryferyjne nie znaczy automatycznie prowincjonalne – w wielkich miastach na pewno nie peryferyjnych są prowincjonalni uczeni, i odwrotnie – w mniejszych ośrodkach są badacze i zespoły o światowym dorobku). A wewnątrz uczelni – czy finansować wszystkich po równo, czy zabierać słabszym i wspierać silniejszych? Osobiście jestem zwolennikiem rozwiązań koncentracyjnych i konkurencyjnych, przy założeniu, że uruchomimy jednocześnie mechanizmy zachęcające do współpracy słabszych z silniejszymi (staże, wymiany, wspólne projekty itp.). Choć, z drugiej strony, są przykłady skandynawskie świadczące o tym, że placówka naukowa zaimplementowana na peryferii może mieć znacznie rozwojowe i stymulujące postęp w owych małych ośrodkach. Ale wymaga to kompleksowego podejścia, długiego i trwałego finansowania, współpracy wielu podmiotów. Może o tym warto podyskutować?

I drugi wątek. Wspomniani już dyskutanci pp. A.Proń, H.Szatyłowicz i J.Zachara napisali: „postulat ‘publikuj albo giń’ jest niebezpieczny (...) Lepsze byłoby hasło ‘publikuj, ale roztropnie i powściągliwie’”. Zgoda. Publikowanie dla publikowania to pułapka, i jedna z przyczyn obniżenia poziomu naukowego, co podkreślał także prof. A.K.Wróblewski. Ale, z drugiej strony, znaczące prace powinny być publikowane, i z reguły spotykają się z odzewem w postaci cytowań. To hasło trzeba więc zamienić na „badaj  i publikuj interesujące wyniki – albo giń”. I tego się trzymajmy.

Prof. K.Modzelewski wskazuje na uzależnienie badań od grantów, dość ostro nazywając je „obsesją, plagą trapiącą naukę europejską”. Twierdzi, że ubieganie się o granty to „sztuka pisania podań” niewiele mająca wspólnego z twórczością naukową (co prawda parę wierszy wcześniej gratuluje p. dr. Justynie Olko uzyskania grantu europejskiego, przyłączam się do gratulacji). Wskazuje, że tę sztukę powinna uprawiać administracja, i  - jak się domyślam – jest to niegodne uczonego. Na marginesie – Wydział Historyczny UW, na którym prof. K.Modzelwski pracuje, w 2011 r. koordynował 77 projektów badawczych (na które otrzymał rozmaite granty), co należy z uznaniem zauważyć.

Być może prof. K.Modzelewski ma rację. Też wolałbym uzyskiwać znaczące środki na badania w sposób bezwarunkowy, nie ubiegając się o nie w konkursach o granty. No, ale nie jest to oczywiście realne, i jakaś forma „przetargu” jest konieczna w obliczu znacznie większych apetytów, niż finansowych możliwości. Natomiast zupełnie nie zgadzam się z dezawuowaniem pisania wniosków o granty jako działalności biurokratycznej. We wniosku takim – czy to grant MNiSW, czy też innej organizacji finansującej badania – najbardziej liczy się pomysł, metoda i doświadczenie zespołu. Czy mam się uznać za niegodnego miana naukowca, skoro jako pierwszy w Polsce w naukach społecznych wygrałem (z 17 konkurentami)  koordynację tzw. „collaborative project” w 7. Programie Ramowym nt. badań rozwoju krajów Europy Środkowo-Wschodniej, ryzykując niepopularne, ale w moim mniemaniu odpowiadające wyzwaniom współczesności rozumienie „spójności” nie jako wyrównywanie poziomu rozwoju, ale jako zwiększanie innowacyjności konkurencyjności, i kompletując wokół tego pomysłu niezwykle kompetentny międzynarodowy zespół? Czy administracja UW mogła napisać wniosek o ten grant, a administracja UJ o grant  p. dr. J.Olko?

Co więcej, ciągle nie mamy w Polsce systemu doskonale działającego w Unii Europejskiej, w którym środki byłyby rozdysponowywane w konkursach na tematy zamawiane. Przejawy tego systemu są widoczne w badaniach ewaluacyjnych, nie są to jednak prawdziwe badania naukowe. Warto jednak z uznaniem zauważyć, że przyznawane ostatnio przez NCN granty indywidualne są mniej liczne, za to otrzymują więcej środków, co pozwala na prowadzenie szerszych badań. Komisja Europejska czy to w ramach 7.PR, czy innych programach finansujących badania (np. badań przestrzennych w ramach programu ESPON, uczestniczy w nim ok. 1000 badaczy z całej Europy), ogłasza tematy badań (tzw. call’e), wskazując jednocześnie wielkość budżetu oraz termin zakończenia badań. Nasze „strategiczne, interdyscyplinarne kierunki badań naukowych” niedawno ruszyły, nie ma jednak w nich miejsca na badania społeczne i humanistyczne – zapominamy widać, że te właśnie nauki mogłyby pomóc w tworzeniu klimatu dla innowacyjności, bez którego popyt na innowacje w naszym kraju się nie pojawi. I to jest kolejny temat – a nie indeks Hirscha – który powinien stać się przedmiotem szerszej dyskusji.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama