Marcin Rotkiewicz: – Jest pan znany na świecie m.in. dzięki badaniom nad „układem nerwowym” roślin. Informowały o nich zagraniczne media, np. brytyjskie BBC.
Prof. Stanisław Karpiński: – Wykazaliśmy, że rośliny reagują na bodźce, np. na światło, w sposób systemowy. Na przykład liście z nasłonecznionej części drzewa informują te przebywające w cieniu, jaką otrzymały dawkę światła. Okazało się, że liście czy inne części roślin komunikują się między sobą za pomocą sygnałów elektryczno-chemicznych, podobnie jak w układzie nerwowym u zwierząt, w celu wyrównania wzrostu części nasłonecznionej i zacienionej. Opublikowaliśmy na ten temat kilka prac w najlepszych czasopismach naukowych świata – amerykańskim tygodniku „Science” i miesięczniku „The Plant Cell”. Obecnie przygotowujemy do druku pracę, jak roślina systemowo kontroluje swoją temperaturę.
To po co panu jeszcze te eksperymenty z genetyczną modyfikacją topoli? Przecież to same kłopoty – w Europie GMO się nie podoba, więc ma pan małe szanse na zastosowanie w praktyce wyników swoich badań. Na dodatek ściąga pan na siebie ataki różnych organizacji wojujących z GMO.
Jestem człowiekiem nauki i wiem, że rozwój biotechnologii przynosi korzyści społeczeństwu. I będą one coraz większe.
Dlaczego akurat topola znalazła się w kręgu pańskich zainteresowań?
Z rośliną tą zacząłem pracować już pod koniec lat 90. w Szwecji. Wybór padł na nią, gdyż jest modelowym organizmem reprezentatywnym dla drzew, czyli taką laboratoryjną myszą, na której na całym świecie prowadzi się badania. Ponadto szybko rośnie i z tego powodu wykorzystuje się ją w przemyśle papierniczym – żeby papier był biały, do jego produkcji trzeba użyć od 10 do 15 proc. drzew liściastych. I często są to właśnie topole.
W Polsce kojarzone głównie z intensywnym pyleniem i alergiami, a niektórzy widzą w nich tylko szybko rosnące i uciążliwe chwasty.
To prawda, wśród polskich leśników i drzewiarzy uchodzą za roślinę wręcz szkodliwą. M.in. z tego powodu, że w latach 60. próbowano sadzić u nas włoskie topole, niezbyt nadające się do polskiego klimatu, co zakończyło się porażką. Ale ta nie najlepsza opinia jest nieuzasadniona, bo rosną u nas gatunki świetnie przystosowane do zimniejszych niż we Włoszech warunków. Najważniejsze jednak, że można ją z powodzeniem hodować właśnie dla przemysłu papierniczego, oszczędzając na wyrębie brzóz, których wcale nie mamy aż tak dużo. Zaś dzięki temu, iż stała się rośliną modelową dla naukowców, wiemy o topoli sporo i za sprawą inżynierii genetycznej możemy uczynić ją jeszcze bardziej korzystną z punktu widzenia potrzeb przemysłu i ochrony środowiska.
Ochrony środowiska?
Dokładnie tak. Mój zespół zajmuje się dwoma typami genetycznych modyfikacji topoli. Pierwszy sprawia, że drzewo jeszcze szybciej rośnie. Drugi powoduje zmniejszenie zawartości ligniny w ścianie celulozowej komórek roślin. To typowa modyfikacja właśnie pod przemysł papierniczy, gdyż jednym z podstawowych procesów w każdej celulozowni jest oddzielanie ligniny od celulozy. Robi się to za pomocą różnych substancji chemicznych. I właśnie to powoduje, że wokół celulozowni czuć bardzo nieprzyjemny zapach siarkowodoru, uciążliwy dla środowiska. Zatem drewno zawierające o 15–20 proc. mniej ligniny wymaga znacznie mniej szkodliwej chemii. Przynosi to również korzyści ekologiczne i ekonomiczne, bo chronimy naturalne zasoby leśne i drewno staje się tańsze w obróbce. No i kolejna korzyść, o której warto wspomnieć – szybciej rosnąca topola wchłania więcej dwutlenku węgla, czyli gazu cieplarnianego.
I właśnie takie drzewa GMO rosną na poletkach doświadczalnych SGGW?
Już trzeci sezon. Posadziliśmy ok. 130 zmodyfikowanych topoli przemieszanych z 200 dzikimi.
Po co to przemieszanie?
Żeby osoby postronne nie mogły rozpoznać, które drzewa są GMO. Chodziło o uchronienie naszej pracy przed przeciwnikami tej technologii. W Europie i na świecie mamy, niestety, sporo przykładów niszczenia upraw doświadczalnych przez organizacje takie jak Greenpeace.
No właśnie. Przeciwko pańskim topolom protestuje Koalicja Polska Wolna od GMO, do której Greenpeace należy. Jeden z głównych zarzutów brzmi: takie zmodyfikowane, szybciej rosnące drzewa skrzyżują się z dzikimi lub nawet je wyprą.
Osoby głoszące tego typu tezy najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że drzewo w ogóle nie produkuje kwiatów przez pierwsze kilkanaście lat. Tymczasem w przemyśle papierniczym wykorzystuje się 6- lub 9-letnie topole pochodzące ze specjalnych plantacji. Innymi słowy – zanim na tyle wyrosną, by zacząć wytwarzać kwiaty i pyłek, zostaną ścięte i zastąpione młodymi drzewami, które znów po kilku latach wylądują w papierni. Topole GMO rozmnaża się wyłącznie z pędów w laboratorium. Nie ma zatem niebezpieczeństwa, że wraz z pyłkiem będzie rozprzestrzeniała się wprowadzona przez człowieka modyfikacja.
Miał pan problemy z uzyskaniem zgody komisji ds. GMO przy ministrze ochrony środowiska na prowadzenie doświadczeń polowych?
Tak. W komisji tej zasiadają również przedstawiciele tzw. organizacji ekologicznych i są to ludzie niemający specjalistycznej wiedzy. Kiedy wykazaliśmy bzdurność ich zarzutów, zgoda została przyznana.
O co im chodziło?
Przy tworzeniu roślin GMO wykorzystuje się tzw. markery, a my użyliśmy markerów antybiotykowych. Po co się je stosuje? Naukowcy muszą sprawdzić, czy dana modyfikacja genetyczna, np. powodująca szybszy przyrost drewna topoli, została skutecznie wprowadzona do rośliny. Dlatego wraz z nią wszczepia się gen oporności na konkretny antybiotyk, który pełni funkcję markera. Jeśli wysieje się takie zmodyfikowane rośliny na pożywce zawierającej ów antybiotyk, to wyrosną tylko te, u których prawidłowo wbudowały się zmienione geny.
Co w tym niebezpiecznego?
Zarzucano nam, że zastosowaliśmy gen oporności na higromycynę – antybiotyk rzekomo używany w leczeniu ludzi. Jak również, że gen ten może „przeskoczyć” z roślin do bakterii chorobotwórczych, a przez to staną się one niewrażliwe na lek. To wszystko nieprawda. Gen ten naturalnie występuje w bakteriach glebowych Streptomyces hygroscopicus i przez miliony lat ewolucji nie „przeskoczył” do bakterii chorobotwórczej, a higromycynę stosuje się w paszach dla kurczaków i świń, ale nie w leczeniu ludzi. No i „przeskoczenie” takiego genu z topoli do bakterii jest tak nieprawdopodobne jak to, że dziś mamy koniec świata.
Czy rozumie pan, dlaczego organizacje, które nazywają same siebie ekologicznymi i twierdzą, że walczą o ochronę przyrody, sprzeciwiają się badaniom nad topolą, dzięki której przemysł papierniczy stanie się mniej uciążliwy dla środowiska?
Z tymi ludźmi właściwie nie ma żadnej dyskusji, bo niemożliwa jest jakakolwiek racjonalna wymiana argumentów. Pierwszoplanową rolę grają wyłącznie emocje i ideologia niepoparta merytoryczną wiedzą. Więc nie ma znaczenia, czy moja topola lub inne rośliny GMO są korzystne czy niekorzystne dla środowiska. Dostrzegam w tym bardzo dużo polityki, a ona potrzebuje hałasu, demagogii i gry na emocjach, by zyskać wyborców. We Francji na walce z kukurydzą GMO, również korzystniejszą dla środowiska od konwencjonalnej, ludzie porobili kariery polityczne, m.in. dostając się do Parlamentu Europejskiego.
Rząd premiera Tuska w 2008 r. przyjął deklarację, że będzie dążyć do tego, by Polska stała się krajem zupełnie wolnym od roślin GMO. Czy to też polityczna gra, skoro władze jednocześnie finansują m.in. pańskie badania nad zmodyfikowaną genetycznie topolą?
Oczywiście, to polityka w czystej postaci. Mam w obecnym Sejmie i rządzie znajomych jeszcze z czasów opozycji w latach 80., kiedy działałem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. I oni mówią mi wprost: „My wiemy, że GMO jest bezpieczne, i opowiadamy się za tą technologią, ale musimy brać pod uwagę sondaże, a ludzie boją się takich roślin”. Dlatego ogromnie żałuję, że do opinii publicznej nie przebiło się stanowisko prezydium Polskiej Akademii Nauk z ubiegłego roku, które jednoznacznie stwierdza nieszkodliwość zastosowania inżynierii genetycznej np. w rolnictwie i leśnictwie. Tylko kto dziś słucha ekspertów…
Wróćmy do pańskich topoli. Rzeczywiście szybciej rosną na polach doświadczalnych?
Tak, nasze modyfikacje okazały się bardzo udane.
Tylko co pan z tymi drzewami zrobi, skoro zarejestrowanie nowych odmian roślin GMO trwa w Unii Europejskiej wiele lat i kosztuje miliony euro? Obecnie dopuszczone do upraw są tylko dwie: ziemniak i kukurydza, a opóźnienia UE w wydawaniu kolejnych zezwoleń liczy się już w dekadach.
Doskonale zdaję sobie sprawę z obecnej sytuacji. Na szczęście, rynek nie ogranicza się wyłącznie do Europy zaczadzonej ideologią anty-GMO. Dlatego patentujemy nasze biotechnologiczne modyfikacje, a właścicielem praw do nich są członkowie mojego zespołu i SGGW.
Myśli pan, że ktoś je kupi?
W USA i Chinach rosną już tysiące hektarów topoli GMO, więc jest potencjalny rynek. Zauważyli to też Szwedzi, którzy mają wiele patentów na modyfikacje genetyczne topoli i sprzedają je na przykład do USA.
Ich właścicielem jest jakaś prywatna firma czy uczelnia?
Zostało to ciekawie rozwiązane. Najpierw był projekt czysto naukowy, który po pięciu latach przekształcił się w konsorcjum biznesowo-naukowe, a teraz jest to spółka akcyjna. Zrobienie czegoś takiego w Polsce, niestety, okazało się niemożliwe. Wiem, bo próbowałem na własnej skórze. Wniosek złożony w 2010 r. do Funduszu Nauki i Biotechnologii Polskiej w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie uzyskał finansowania, górę wzięły niemerytoryczne argumenty politycznie poprawnych „ekspertów” przeciwnych GMO. W 2012 r. uzyskaliśmy częściowe dofinansowanie z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, ale dopiero po złożeniu odwołania. Przemysł celulozowy w Polsce też nie jest zainteresowany naszymi odmianami, bo sprowadza włoskie, chociaż wymarzają i są mniej produktywne od moich topól.
Myśli pan, że europejski lęk przed GMO kiedyś minie?
Nie mam wątpliwości. W latach 90. uczestniczyłem w Anglii w debatach publicznych na temat genetycznych modyfikacji roślin. W trakcie jednej z nich zabrał głos farmer, mówiąc tak: mój dziadek na początku XX w. kupił traktor. Kiedy zobaczyli to sąsiedzi, grozili, że podpalą mu farmę, jeśli nie wycofa tej diabelskiej maszyny niszczącej uprawy. Uważali bowiem, że wyłącznie końmi można orać pole. Z GMO będzie podobnie, bo strach przed tą technologią to nic innego jak irracjonalny lęk przed nowym.
Stanisław Karpiński – szef Laboratorium Fizjomiki i Modelowania Biotechnologicznego Roślin w SGGW w Warszawie. W latach 80. działacz opozycji, za co przesiedział kilka miesięcy w więzieniu. Od 1989 r. pracował w Szwecji, m.in. na uniwersytetach w Umea i Sztokholmie. W 2007 r. wrócił do Polski. Rok później został laureatem pierwszej edycji konkursu „Welcome” Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, w ramach którego otrzymał 6,5 mln zł na pięcioletni program badań.