W połowie września po miesięcznej przerwie rusza wyremontowana czytelnia akt jawnych w centrali IPN przy ul. Towarowej w Warszawie. To jedna z jedenastu takich czytelni Instytutu w kraju. Ta w centrali powiększy się o dziesięć miejsc i dokumenty z zasobów Instytutu będzie mogło czytać jednocześnie trzydzieści osób. – Remont na pewno rozładuje kolejki – ma nadzieję Andrzej Arseniuk, rzecznik IPN. Udostępnianie teczek rozpoczęło się na początku 2001 r. Od marca 2007 r., czyli od momentu wejścia w życie nowej ustawy lustracyjnej, do końca roku – 10 200 zainteresowanych tym, co IPN ma na ich temat, dostało teczki. Dr Rafał Leśkiewicz, zastępca dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, mówi, że w tym roku zainteresowanie rośnie: – Już w pierwszym półroczu mijającego roku zrealizowaliśmy 9800 takich wniosków.
Dziś każdy może wystąpić o wgląd do dotyczących go dokumentów, z tym że zarejestrowani jako współpracujący ze służbami nie mają co liczyć na to, że zobaczą dokumenty, które sami wytworzyli. Tak jak Joanna Kranc, która czekała półtora roku na swoją teczkę. Wreszcie dostała informację, że 2 września w oddziale IPN przy pl. Krasińskich w Warszawie będzie mogła ją zobaczyć. – Do momentu, kiedy nie dowiedziałam się od jednego z historyków IPN, że jestem zarejestrowana jako osobowe źródło informacji, w ogóle mnie te dokumenty IPN nie interesowały, teraz musiałam je przeczytać, bo czuję się pomówiona – opowiada Kranc. Rozpiętość w terminach od momentu złożenia wniosku do wzięcia dokumentów do ręki nie jest niczym ograniczona. „Udostępnienie dokumentów wnioskodawcy powinno nastąpić bez zbędnej zwłoki” – czytamy w ustawie.
Papierowi bohaterowie
Znalezienie materiałów dotyczących dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego zajęło kilkanaście godzin. Ale zazwyczaj trwa to dłużej, od kilku do kilkunastu miesięcy. Jak tłumaczy Leśkiewicz, wszystko przeciąga się, bo kwerenda jest przeprowadzana w całym kraju, potem robi się kopie i na nich jeszcze trzeba zakryć dane osobowe występujących w dokumentach innych osób. Ale na życzenie wnioskodawcy, który figuruje w aktach jako osoba rozpracowywana, IPN może odtajnić wszystkie kryptonimy współpracowników i funkcjonariuszy. Rozpracowywani dostaną też zarekwirowane pamiątki rodzinne, książki, ordery czy zdjęcia. W 2007 r. 78 takich przedmiotów wróciło do swoich właścicieli. – To jest własność tych ludzi, musimy je oddać, ale zanim to zrobimy, wykonujemy zdjęcia cennych przedmiotów czy kopie książek, które są białymi krukami – opowiada Leśkiewicz.
Przeciętny Kowalski ma ustawowe prawo do zajrzenia w teczkę osób pełniących funkcje publiczne w czasie od sierpnia 1989 r. oraz w papiery wszystkich zajmujących kierownicze stanowiska w partii i członków Rady Ministrów przed tą datą. Katalog osób publicznych można przejrzeć w Internecie, ale tam znajdujemy tylko krótkie informacje i sygnatury sygnalizujące, co IPN ma na temat danej osoby. W zeszłym roku 1313 osób chciało wiedzieć więcej, zobaczyć teczki i poczytać o prezydencie, premierze, posłach czy prezesie NBP. Nie jest więc to powszechne i masowe zainteresowanie, na które powołują się często radykalni zwolennicy otwarcia archiwów.
W tym roku – do czerwca – dokumenty osób publicznych zobaczyło 400 osób. – Ludzie chcą poczytać ze zwykłej ciekawości. Generalnie więcej jest zapytań o tych, którzy dziś funkcjonują na scenie politycznej, niż na przykład o ludzi z rządu Mazowieckiego. Najczęściej dziś chcą zobaczyć akta prezydenta Kaczyńskiego, premiera Tuska i parlamentarzystów, ale są też pytania o szefa IPN Janusza Kurtykę i każdy taki wniosek realizujemy – mówi Leśkiewicz. Dodaje, że czasami ktoś chce skonfrontować opowieści posła o jego działalności opozycyjnej z dokumentami, bo sam pochodzi ze środowiska opozycyjnego, a posła z tych czasów nie pamięta. Bywa też tak, że szukają sensacji i odchodzą rozczarowani, bo ustawa o ujawnianiu dokumentów nie pozwala pokazywać tzw. danych wrażliwych, czyli informacji na temat życia seksualnego, wyznania czy stanu zdrowia.
Na akta osób publicznych czeka się najkrócej, bo kwerenda na ich temat jest gotowa. Poseł Edward Wojtas (PSL) czekał na swoją teczkę zaledwie trzy tygodnie. – Po publikacji katalogów IPN dowiedziałem się, że byłem zarejestrowany jako TW. Musiałem przejrzeć dokumenty ze swoim prawnikiem, bo złożyłem do sądu okręgowego w Lublinie wniosek o autolustrację. W tych papierach, które dostałem w czytelni, nie ma nic o tym, co zobaczyłem w Internecie o mojej rzekomej współpracy – dziwi się poseł. Ale jeszcze bardziej zastanawia go fakt, że IPN nie przesłał jeszcze do sądu dokumentów wymienionych w katalogu i zobowiązał się, że zrobi to dopiero w październiku.
Lektura zawałowa
Każdy, kto już dostanie na biurko dokumenty, może je czytać od 9 do 19, a jak nie zdąży, może przyjść następnego dnia. Kto chce, robi notatki, korzysta z własnego komputera, ale jest zakaz robienia zdjęć, wynoszenia, ingerowania w treść i nie można też pokazywać dokumentów innym korzystającym z czytelni. Jak to w czytelni, trzeba zachowywać się tak, jakby nas tam nie było. Jednak to, co czasami można przeczytać w teczkach, robi takie wrażenie, że trudno opanować emocje.
Dyrektor Leśkiewicz mówi, że pracownicy czytelni często są świadkami, jak ludzie czytając dokumenty płaczą czy wychodzą przed Instytut nerwowo zapalając papierosa. – Nasi pracownicy są przeszkoleni i wiedzą, jak reagować na takie sytuacje, mogą zadzwonić po lekarza, ale najczęściej wystarczy rozmowa – mówi Leśkiewicz. Bywa, że po lekturze kilku stron ktoś ma dość, oddaje teczki i wychodzi. Ale są i tacy, którzy mimo silnych emocji czytają do końca.
Zdarza się, że wnioski o dokumenty na swój temat czy najbliższych składają bardzo młodzi ludzie, którzy w czasach, których dotyczą akta, mieli po kilka lat: –Mogą robić to z ciekawości, bo na przykład ich ojciec był opozycjonistą i znajdujemy czasami w dokumentach zapis o tym, że miał syna, który chodzi do przedszkola – opowiada Leśkiewicz. Nawet, gdy jest taki krótki zapis, to proszą o jego kopię. Jeśli ktoś nie jest zarejestrowany jako współpracownik czy agent, ma prawo do kopii dokumentów. Strona kosztuje 2 zł, a pieniądze idą na ustawową działalność IPN. Są tacy, którzy zostawiają po kilka tysięcy złotych.
Na tropach newsa
Dostaną ją też dziennikarze, ale pod warunkiem, że udowodnią, iż przygotowywany materiał to działalność popularnonaukowa. Decyzja o zniżce należy do pionu archiwalnego Instytutu. W maju zeszłego roku Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodny z konstytucją przepis nowej ustawy, gdzie brak było określenia kryteriów udostępniania dokumentów naukowcom i dziennikarzom, co pozostawało w wyłącznej gestii prezesa IPN. Wyrok skutkował umorzeniem realizacji złożonych już 901 wniosków naukowo-dziennikarskich. W sierpniu weszła w życie tzw. mała nowela, która znów otworzyła im archiwa, a decyzję o wydaniu dokumentów posłowie oddali w ręce szefów oddziałów IPN. Od sierpnia do końca 2007 r. do Instytutu wpłynęło 412 wniosków naukowo-badawczych i 96 dziennikarskich. Jest wiele wniosków od historyków i badaczy zagranicznych.
W tym roku zainteresowanie teczkami wśród dziennikarzy maleje. – Archiwa IPN wzbudzają chyba mniejsze emocje. Dziennikarze sami interpretują fakty i to oni zgodnie z ustawą ponoszą odpowiedzialność za wykorzystanie dokumentów – wyjaśnia Leśkiewicz. Dodaje, o co pytają najczęściej: – Interesują się tym, co niesie ze sobą newsa; pytają o polityków i ich związki ze służbami specjalnymi, o związki współczesnego świata biznesu z organami bezpieczeństwa. Są i tacy, którzy pytają o teczki konkretnych agentów. Mają do tego prawo, a my mamy obowiązek je udostępnić. Zarejestrowani jako współpracownicy mają prawo do tego, by zamieszczać w swoich teczkach sprostowania, wyjaśnienia, nanosić adnotacje, ale dziennikarze nie mają obowiązku, aby je uwzględniać w swoich materiałach. Leśkiewicz mówi, że czyta wszystkie teksty o agentach, a później dokumenty, na podstawie których powstały. Patrzy na nie okiem doktora historii, ale nie chce oceniać pracy dziennikarzy, przyznaje tylko, że coraz lepiej orientują się w słownictwie, którym operowały służby.
Z jakich mediów dziennikarze najczęściej są widywani w Czytelni Akt Jawnych? – Wystarczy czytać gazety, śledzić media i wiadomo. Od stycznia tego roku do pierwszych dni września czytelnię przy pl. Krasińskich odwiedziło około 20 dziennikarzy. Najwięcej pracujących dla TVP1, niewielu mniej z „Gazety Polskiej”. W większości przychodzą te same osoby.
Dużo archiwalnych poszukiwań zlecają pracownikom IPN urzędnicy państwowi, którzy korzystają z zasobów w celach ustawowych. – Urząd ds. kombatantów i osób represjonowanych, by potwierdzić uprawnienia kombatanckie, prokuratoria generalna Skarbu Państwa, która chce ustalić właścicieli nieruchomości, organy ścigania, które badają sprawę kryminalną sprzed lat, a u nas mogą być dokumenty osób znajdujących się w kręgu podejrzeń, biuro poszukujące osób zaginionych PCK i wiele innych – wylicza Leśkiewicz. W 2007 r. od wymiaru sprawiedliwości wpłynęło 1219 wniosków, a od administracji publicznej 4751. Prokuratorzy pionu śledczego IPN badający zbrodnie komunistyczne i nazistowskie złożyli ponad 4,5 tys. wniosków.
– Do 2011 r. chcemy całość akt udostępniać w wersji cyfrowej, dziś w takiej postaci udostępniamy około 10 proc. materiałów. Plan możemy zrealizować pod warunkiem, że dostaniemy pieniądze na tę digitalizację – mówi zastępca dyrektora BUiAD. Prezes Janusz Kurtyka wystąpił o zwiększenie budżetu IPN na 2009 r. o prawie 50 mln, z czego 16 mln ma pomóc osiągnąć ten cel. Dziś Platforma Obywatelska ustami przewodniczącego klubu parlamentarnego Zbigniewa Chlebowskiego zapowiada większą jawność i dostępność do zasobów archiwalnych.
Ale wszystko jedno, w jakiej będą formie, cyfrowej czy papierowej, można zgodzić się z Pawłem Machcewiczem, historykiem, który przez pięć lat kierował pionem badawczo-edukacyjnym IPN, że jedno się nie zmieni. To IPN będzie decydował o tym kto, kiedy i jakie z 87-kilometrowego zasobu dokumenty otrzyma.