Historia

Lipcowe duchy

22 lipca i inne rytuały PRL

Najważniejszą godziną w polskim handlu była 13.00. Fot. Wikipedia. Najważniejszą godziną w polskim handlu była 13.00. Fot. Wikipedia.
22 lipca był oficjalnie jednym z najbardziej fetowanych dni w PRL. Święto odeszło wraz z ustrojem, a wraz z nim większość tak charakterystycznych dla tamtej epoki przedmiotów, obyczajów, rytuałów. Niekiedy śmiesznych, strasznych lub dziwacznych.

Obszarem intymnych rytuałów były mieszkania. „Zapadła decyzja o budowie 7 domów z mieszkaniami rotacyjnymi. W budowie mają uczestniczyć ich przyszli lokatorzy” – donosiła przed 30 laty „Trybuna Ludu”. Był to ciekawy przypadek zastosowania w socjalistycznej praktyce znanej sentencji o mężczyźnie, który powinien w swym życiu zbudować dom, zasadzić drzewo i przepłynąć morze. Drzewa sadziło się na partyjnych czynach, a morze przepływali nieliczni, bez błogosławieństwa władzy, na ogół w kajakach – do Szwecji.

Prawdziwi szczęściarze zasiedlali mieszkania otrzymane ze spółdzielni po zwyczajowym 20-letnim oczekiwaniu. Towarzyszyła temu zawsze ceremonia przesunięcia (oczywiście z pomocą fachowca) kuchenki, która z zasady stała nie tam, gdzie powinna. Następnie uszczelniało się okna i obijało drzwi wejściowe ohydną dermą. Wraz z sąsiadami instalowało się także kratę oddzielającą klatkę schodową od części korytarza. W tak przygotowanej warowni obywatel mógł się wreszcie umościć.

Wybór mebli nie nastręczał trudności; kupowało się to, co było. A zatem przede wszystkim wielofunkcyjne meblościanki oraz dwufunkcyjne ławy (stoliczek, a po rozłożeniu stół) oraz siedziska (kanapa, a po rozłożeniu łóżko). W domu Polak pożywiał się często tzw. substytutami. A więc zamiast flaczków wołowych – flaczki z kalmarów, na drugie danie kotlet mielony z soi lub schabowy z kryla, na popitkę polo-kokta, na deser – wyrób czekoladopodobny i kawa. Tę ostatnią należało jednak zemleć w najbliższym sklepie spożywczym (usługa bezpłatna). Aha, był jeszcze legendarny dżem z dyni o smaku pomarańczy.

Zakupy

Obszarem najciekawszych rytuałów były zakupy, z tym najważniejszym na czele: staniem w kolejkach. Ustawiały się one praktycznie po wszystko i z czasem obrosły w dodatkowe ryty, jak kolejki uprzywilejowane lub listy społeczne. Pojawił się nawet termin: nastroje kolejkowe. Ale także samo wybieranie towarów wymagało pewnych zwyczajowych zabiegów. Chleb więc obowiązkowo podlegał macaniu, bo przewaga bochenków czerstwych nad świeżymi utrzymywała się przez całe dziesięciolecia. Z kolei mleko w tzw. folii wymagało obrócenia na wszystkie strony i lekkiego naciśnięcia, w celu upewnienia się, że opakowanie jest szczelne. W przypadku wyrobów mlecznych w butelkach uważnej analizie poddawany był aluminiowy kapsel. Najmniejsza jego wypukłość dyskredytowała towar jako sfermentowany.

Szczególny rytuał towarzyszył zakupom piwa w butelkach (jeżeli je właśnie rzucili). Każdą flaszkę odwracało się do góry dnem i uważnie oglądało pod światło. W środku często bowiem czyhały niespodzianki: mysz, pet, a w najlepszym razie mnóstwo paprochów. Szczególnej czujności wymagały tzw. etykiety zastępcze, dzięki którym zamiast dżemu mogliśmy kupić musztardę lub na odwrót. Część towarów (słone masło, marmolada, smalec) występowała w formie gigantycznych bloków, które sklepowa rytualnie dzieliła wielkim nożem na mniejsze porcje, zawijane w szary papier. Dwa razy do roku (na Boże Narodzenie i Wielkanoc) obywatel otrzymywał szansę zakupu cytryn i bananów. Czasami jednak wiozące je statki miały pod prąd. „Spóźniły się cytryny i dotarły już po świętach” – informowało w 1975 r. „Życie Warszawy”.

Na dużą skalę rozwinęły się niekonwencjonalne formy pozyskiwania dóbr. Cielęcinę kupowaliśmy od baby ze wsi, a torciki wedlowskie i ptasie mleczko – od baby na chodniku, bilety na film amerykański – od konika, alkohol – na melinie, dolary – u cinkciarza, a ziemniaki i cebulę w większej ilości – w radzie zakładowej w miejscu pracy. Nawet mleko dostarczał nam pod drzwi mieszkania tzw. roznosiciel. Za to po wodę sodową (mineralnej nie znano) rodacy wędrowali do sklepów sami, dźwigając syfony ważące trzy razy więcej niż ich zawartość.

Kwitł handel wymienny. Na rozlicznych targach, organizowanych z reguły co niedziela, wymieniali się dorośli płytami i książkami, a młodzież – komiksami. Masowo wymieniali się Polacy także kartkami żywnościowymi, np. czekolada za papierosy, wódka za mięso, buty za mydło itd. Władze częściowo sankcjonowały ów stan, wprowadzając oficjalnie handel wymienny: papier toaletowy za makulaturę. Inną osobliwością były dodatkowe środki płatnicze, jak asygnaty, talony, a przede wszystkim bony i dolary. Dzięki tym ostatnim utrwalił się obfitujący w wiele niezapomnianych wrażeń obrządek kupowania ich w bramach. Interesująca obyczajowość rozwinęła się wokół takich zjawisk jak kupowanie spod lady czy polowanie na odrzuty z eksportu.

Warto też przypomnieć, że najważniejszą godziną w polskim handlu była 13.00. W tym momencie otwierano w całym kraju działy monopolowe w sklepach.

Szkoła

Uczniowski strój przechodził swoistą ewolucję. Początkowo był dłuższy i szyty z czarnego materiału typu podszewka, następnie – krótszy (długość kurtki pilotki) i z nylonu w kolorze granatowym. Dziewczęta nosiły wariant damski – tzw. krzyżaczki. Wspólny element stanowiły białe, przypinane na guziczki kołnierzyki. Stroju dopełniały tzw. juniorki (w worku) i obowiązkowe tarcze szkolne, o których noszenie trwała nieustanna wojna nauczycieli i woźnych z uczniami. Dodatkowy element mundurków stanowiły plakietki „Wzorowy Uczeń” – osobliwy sposób na naznaczanie w tłumie najbardziej zatwardziałych kujonów.

Nie ma już Klubów Wiewiórki mających zachęcić dzieciarnię do mycia zębów, nie ma też Szkolnych Kas Oszczędności ani niezapomnianych lekcji przysposobienia obronnego, polegających z reguły na bieganiu dookoła szkoły w przeciwgazowych maskach lub na ćwiczeniu musztry na szkolnym korytarzu.

Ale przede wszystkim odeszły w niepamięć uczniowskie gry i zabawy: cymbergaj, pikuty, gra w państwa, w kapsle, w syfa, hacle, muka, a w przypadku najodważniejszych – także kopcie robione z piłeczek pingpongowych. Zaś rolę podnoszących prestiż gadżetów (dziś to laptop, wypasiony telefon komórkowy i najnowszy iPod) spełniały chińskie długopisy i piórniki oraz czeskie ołówki automatyczne, a w czasach późnego Gierka także najprostsze, czterofunkcyjne kalkulatory. Szkolnymi przysmakami były oranżada w proszku (zlizywana z dłoni) oraz cytroneta.

Czas wolny

Czas wolny dzielił się na tzw. duży, średni i mały. Duży, czyli urlopy, dorośli spędzali na wczasach FWP (Fundusz Wczasów Pracowniczych), a dzieci na koloniach z zakładu pracy. Najciekawszym rytuałem tych pierwszych był udział w wieczorkach prowadzonych przez instruktora kulturalno-oświatowego (kaowca). Tych drugich – codzienne, quasi-wojskowe, poranne i wieczorne apele. Wybrańcy spędzali urlopy w Złotych Piaskach i w Soczi.

W weekendy organizowano zakładowe grzybobrania z wielką popijawą na finał. Co bardziej zamożni wyruszali w niedzielę (wolne soboty wprowadzano powoli) własnym Maluchem (Fiacikiem 126p) za miasto. To wymagało rytualnych przygotowań: wstępnych oględzin, czy w nocy nie skradziono kół, przymocowania zabieranych na noc do domu wycieraczek, rozkucia auta z przytwierdzających je do najbliższego drzewa łańcuchów i zapakowania licznych toreb i koszyków do bagażnika wielkości portmonetki.

W dzień powszedni po pracy (po szkole) mogliśmy zasiąść przed telewizorem. Przez wiele lat był do wyboru jeden program, by w czasach najbardziej rozpasanej konsumpcji dojść do trzech (I i II TVP i TV ZSRR). Świat na szklanym ekranie dla większości był czarno-biały, z wyjątkiem tych, których stać było na kolorowy radziecki odbiornik Rubin. Kolorowy osobliwie, bo po krótkim użytkowaniu z reguły wyraźną przewagę zdobywała w nim barwa zielona. Później zaś często wybuchał. Niektórzy marzący o lepszym świecie rodacy montowali specjalne nakładki na ekrany z trzema stałymi kolorowymi pasami (od góry ku dołowi: niebieski, zielony, czerwony). Efekty były naprawdę komiczne.

Ale można było sobie też poczytać (najlepiej książeczki z wojenno-sensacyjnej serii „Z tygrysem” lub ulubione czasopisma, uprzednio pobrane z założonej w kiosku Ruchu imiennej teczki) bądź posłuchać radia (słynne, połączone z charakterystycznym stukaniem, komunikaty dla posiadających odbiorniki stereo: „kanał lewy, kanał prawy”). Można było też zapuścić kasetę magnetofonową C-120 produkcji NRD w pierwszym polskim radiomagnetofonie Grundig, ale była to zabawa ryzykowna, taśma bowiem wkręcała się w głowicę mniej więcej raz na pół godziny.

Chłopcy zadowalali się udziałem w regularnych bitwach między podwórkami. Dziewczynki czas wolny spędzały na trzepaku lub w jego okolicach.

Moda

Moda – jak to moda – nawet w PRL zmieniała się często, ale pojawiały się też trendy, które dziś bez przesady wypada uznać za kultowe. Zacznijmy od kobiecych fryzur. Triumfy święciły dwie wersje: wcześniejsza, czyli trwała ondulacja, i późniejsza, czyli tapir. Panie nosiły je masowo – od ekspedientki w sklepie po żonę I sekretarza PZPR. Natomiast jedynym prawdziwie polskim uczesaniem męskim, które weszło na trwałe do historii obyczajów, była kontestacyjna plereza bikiniarzy z lat 50.

Kobiety w kolejnych dziesięcioleciach przerzucały się z kretonowych kwiecistych sukienek na żorżety, tzw. milanówki (jedwab), bistory, z mini na maxi itd. Wśród panów szczególnie trwały, zrodzony w latach 60., okazał się wariant składający się z koszuli non-iron, krawata-śledzia i płaszcza ortalionowego na granatowym lub szarym garniturze. To był wariant inteligencki. Natomiast kultowy wariant robotniczo-chłopski składał się z gumofilców, siatkowego podkoszulka oraz beretu z tzw. antenką.

Pojawiały się w kolejnych dziesięcioleciach i mody-efemerydy: na buty bitelsówki z zadartymi ku górze czubkami i wysokimi obcasami, na wyglądające jak nadmuchiwane kozaczki Relax, małe saszetki zwane pedałówkami, podkoszulki własnoręcznie farbowane w kolorowe koła, spódnice bananówy, sztuczne futerka dla dzieci itd. Ale, oczywiście, marzeniem każdego modnego nastolatka były dżinsy. Te prawdziwe, z Zachodu, do nabycia w sklepach PeKaO (później Pewex), przez lata w tej samej cenie (4,7 dol. – Riffle, 7 dol. – Wrangler). Dla mniej zamożnych pozostawały krajowe podróbki: Szariki, Teksasy, Odry. Wszystkie jednak miały dwa podstawowe felery: nie osiągały choćby zbliżonego do oryginału koloru indygo oraz nigdy się nie ścierały. Dziś ścierają się wszystkie, nawet te sprzedawane na ulicznych straganach.

Takich czasów dożyliśmy.

 

Polityka 29.2008 (2663) z dnia 19.07.2008; Na własne oczy; s. 98
Oryginalny tytuł tekstu: "Lipcowe duchy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama