Obecni posłowie do PE bardzo często sami, na własną rękę, w kraju prowadzili propagandę swojej działalności poprzez blogi, publicystykę. Choć media w Polsce traktowały tę działalność i tematykę europejską po macoszemu i reagowały według prostego klucza: liczyły się skandale, które miały krajowe reperkusje. Stąd mogło się wydawać, że w PE nie dzieje się poza tym nic ważnego, a przecież powstaje tam duża część ustawodawstwa, które potem musi być uwzględniane przez polski parlament.
Parlament Europejski, chociaż dzieli się kompetencjami z Radą Unii, ma wpływ na tworzenie unijnego budżetu, współdecyduje o wielu aktach prawnych, zwłaszcza w dziedzinie polityki przemysłowej, rynków wewnętrznych, ochrony konsumentów, praw obywatelskich, imigracji, transportu, energetyki, sądownictwa cywilnego. Parlament udziela wotum zaufania Komisji Europejskiej i jej przewodniczącemu. Układanka parlamentarna składa się z frakcji (siedmiu, w tym odbywająca w ubiegłym tygodniu w Warszawie kongres Europejska Partia Ludowa) i komisji (20 stałych), na których przecięciu trzeba tworzyć rozmaite sojusze, wykorzystywać czasami siłę swojej politycznej grupy, a czasami odwołać się do narodowej reprezentacji.
To skomplikowana gra, gdzie niełatwo o realny sukces, ale znacznie prościej jest wygłosić „słuszne” stanowisko i rozgłosić je w kraju. W mijającej kadencji nie brakowało takich zdarzeń autorstwa eurosceptyków. A LPR ulokowało w 2004 r. aż 10 posłów, Samoobrona – 6, PiS –7 (teraz, po załatwieniu przystawek, PiS wziął na swoje listy niektórych dawnych koalicjantów).
Za dużo rejtanów
Warto więc przypomnieć lansowanie polskich proporczyków w ławach poselskich (posłowie z zasady reprezentują nie swoje kraje, lecz wszystkich obywateli Unii), oświadczenie Sylwestra Chruszcza, w którym zwracał uwagę na „odradzanie się nazizmu w Niemczech”, apel Macieja Giertycha do ONZ o traktat zakazujący aborcji i eutanazji, a także propagowanie kreacjonizmu i wychwalanie generała Franco, zorganizowanie wystawy fotograficznej porównującej aborcję do Holocaustu czy przebieranie się za kurczaki podczas dyskusji nad Kartą Praw Podstawowych. Do tego dochodziła praca nie w tych komisjach, które najwięcej ważą w parlamencie, przynależność do nieznaczących grup politycznych w PE („Tylko nieco ponad połowa naszych parlamentarzystów należy do trzech grup politycznych, które odgrywają wiodącą rolę w życiu politycznym izby”, mówi raport Instytutu Spraw Publicznych). A także puste, nieefektywne powiększanie swojego konta wystąpień i oświadczeń przy marnych osiągnięciach, jeśli chodzi o zdobywanie prestiżowej pozycji sprawozdawcy czy statusu eksperta w jakiejś dziedzinie.
Zamiast tego w wielu przypadkach dominowało świadome ustawianie się na pozycjach outsiderów, komentatorów i kontestatorów. Także w najbliższych wyborach, jak wiele na to wskazuje, ponownie wyślemy do Europy wielu małych stańczyków i rejtanów.
Oczywiście, każdy poseł do PE jest związany z partią, która go deleguje, jej programem i polityką wewnątrzkrajową, ale też pracuje na swoje osobiste konto i niektórzy z nich wyraźnie zaznaczyli swoją obecność w pracach Parlamentu, jak choćby Janusz Lewandowski, Jerzy Buzek, Janusz Onyszkiewicz, Jacek Saryusz-Wolski, Dariusz Rosati, Janusz Olbrycht, Janusz Wojciechowski, Bogusław Sonik, Marek Siwiec, Marcin Libicki czy Konrad Szymański.
Nauka stylu
Wielu posłów zbudowało sobie solidne pozycje. To jest argument, który na pewno miał swoje znaczenie, gdy sztaby polityczne poszczególnych partii układały swoje listy kandydatów i ustalały hierarchię miejsc na poszczególnych listach w okręgach wyborczych. Ale nie do końca. W głębi gabinetów trwały narady, podczas których analizowano partyjną mapę kraju, szukano odpowiednich person, które mogłyby być atrakcyjnymi wizytówkami. Naturalnie, pożądaną cechą kandydata była jego dotychczasowa praca w PE, którą można pokazać jako dowód na obycie w Europie. Najważniejsza jednak okazywała się spodziewana przydatność w batalii krajowej, czyli siła blokowania kandydata konkurencyjnego. Najlepszym tego przykładem było wysunięcie przez PO na Podkarpaciu Mariana Krzaklewskiego czy w Krakowie Róży Thun, de domo Woźniakowskiej, która ma stanąć oko w oko ze Zbigniewem Ziobrą. Zapłacił za to Bogusław Sonik, wytrawny poseł z PE, który musiał przesunąć się na dalsze miejsce na liście krakowskiej, widać gorzej postrzegany przez sztab Platformy w dyscyplinie „przykrywania” przeciwnika.
Nie gorsze od Sonika papiery europejskie miał także Marcin Libicki z PiS, który jednak w ogóle z listy wyleciał, a za chwilę też z PiS (ściśle mówiąc, sam się wycofał). Takich przykładów napięć wewnętrznych przy układaniu numerów i składów, których rozpoznanie nie jest łatwe, bo ich rzeczywiste przyczyny pochowane są w kuchniach partyjnych, było więcej i właściwie w każdym ugrupowaniu.
W tych kuchniach podejmowano też decyzje, by kogoś po prostu odsunąć od polityki wewnętrznej i przesunąć na zewnątrz, jak choćby w SLD Wojciecha Olejniczaka. By kogoś wynagrodzić kilkoma latami dobrze opłaconej delegacji na Zachód, jak choćby (także z SLD) Bogusława Liberadzkiego i Janusza Zemke, z PiS Jacka Kurskiego czy wspomnianego Zbigniewa Ziobrę, wreszcie Janusza Piechocińskiego, Eugeniusza Kłopotka, Stanisława Żelichowskiego i Jarosława Kalinowskiego z PSL. By kogoś po prostu przejąć z innych środowisk i formacji i rzucić na front walki o nowy elektorat, jak choćby kandydującego z ramienia PiS Janusza Wojciechowskiego, który jest zarówno z PE, jak i z polskiej wsi, a tam prezes Kaczyński chce utrzymać wpływy.
Chyba najbardziej aktywna na tym polu była jednak Platforma, która poza Krzaklewskim i Thun przejęła też Danutę Hübner, uaktywniła politycznie Lenę Kolarską-Bobińską… Zresztą gdy w PiS zobaczono, z jakich armat strzelać będzie Donald Tusk i jak bardzo wysilił się PSL, wprowadzono głęboką korektę do wcześniejszych zamiarów i podniesiono jakość reprezentacji, nie szukając jednak nowych kandydatów po mieście, a raczej w swoich własnych szeregach.
Z różnych parafii
Reprezentację układa się zatem nie tyle wedle jakości gry na boisku europejskim, co wedle kryteriów, które obowiązują w grze na boisku krajowym. W tym sensie, poza paroma gwiazdami, wysyłamy nie tyle reprezentację narodową, co reprezentację krajowej ligi razem z jej działaczami i układami.
Wiadomo, że wizje polskiej polityki zagranicznej i miejsca Polski w świecie są w Polsce bardzo różne, a linia podziału biegnie między PiS (z wszystkimi jego pozaparlamentarnymi sojusznikami i poplecznikami w rodzaju Radia Maryja) a resztą, w której zapewne odnajdzie się jakieś odcienie, ale w sumie wszystkie one mieszczą się w postawie zasadniczo proeuropejskiej.
Dlatego też Platforma mogła dość swobodnie dobierać na swoje listy ludzi luźnych, branych z różnych parafii, byle tylko znali, choćby jako tako, Europę i byli dobrze rozpoznawalni w kraju. Prezes Kaczyński dla swojej polityki musi mieć natomiast posłusznych wykonawców, którzy gotowi są zmienić pogląd na jakąś sprawę w każdej godzinie.
Zbiór posłów PiS do PE, który ułoży się po wyborach, będzie zatem mocno nacechowany pewną dezynwolturą polityczną. Pojedzie on do Europy, by dać wyraz, jak bardzo ona mu się nie podoba, a może także – gdy znajdzie się okazja, a znajdzie się, znajdzie – jak bardzo nie podoba mu się pozostała polska reprezentacja, zwłaszcza ta związana z Platformą Obywatelską. Już kilka razy mieliśmy okazję zobaczyć, jak PiS oraz prezydent Kaczyński chętnie dezawuują za granicą polski rząd i jak szczególnie widzą priorytety polskiej polityki zagranicznej.
Tu się nic nie zmieni, a nawet będzie jeszcze gorzej, bo zegar wyborów krajowych tyka coraz głośniej. Gwarancją sprawności w prowadzeniu tej swoistej obstrukcji są tacy liderzy ugrupowania jak Kurski i Ziobro. I wszyscy posłowie PiS będą dobrze wiedzieć to, co już od dawna pojął poseł Ryszard Czarnecki, który do Europy, co prawda, pojechał jako delegat Samoobrony, ale po drodze przyjął nauki prezesa Kaczyńskiego i teraz, oczywiście, wybiera się tam ponownie z listy PiS. Czarnecki skupia w sobie idealne cechy pisowca w Europie: oblatany po brukselskich korytarzach, sprytny, obserwujący konkurencję, oświecony eurosceptyk z poglądami prezesa w stosunku 1:1. Podobnie lider śląskiej listy Marek Migalski, który wszedł koncertowo w mentalność PiS.
Na listach tej partii znalazł się także znany z dziwnych zachowań i spożywania posiłku na sejmowej mównicy Gabriel Janowski, jest tam Bogdan Pęk, a także, jako trybut dla o. Rydzyka, Urszula Krupa, znana z radykalnych poglądów na współczesną cywilizację europejską.
Pojawiła się wręcz dość zabawna rywalizacja pomiędzy PiS a jeszcze bardziej konserwatywnym Libertasem o to, kto będzie miał na listach najbardziej eurosceptycznych czy wręcz wrogich Unii kandydatów.
Polskie serca
PiS wysyła do Brukseli i Strasburga ludzi, którzy nie mają negocjować i tworzyć projekty pogłębiające integrację, lecz dawać świadectwo, sprzeciwiać się, moralnie protestować, tkwić w oblężonej twierdzy tradycyjnych racji i obrony godności. Wprost to stwierdził Jarosław Kaczyński, kiedy w Ozorkowie powiedział, że PiS startuje do Parlamentu Europejskiego, aby walczyć o polskie prawa w PE, „aby bronić suwerenności Polski”. Stwierdził też, że 7 czerwca „wyborcy opowiedzą się za wizją Polski, która ma znaczące miejsce w Unii, albo za wizją Polski, której w UE nic się nie należy”.
To jasna deklaracja, znana jeszcze z czasów referendum akcesyjnego w 2003 r., że należy się, że walczymy o swoje prawa, że trzeba pilnować interesów zagrożonych przez duże państwa i partie, a przede wszystkim przez Platformę i rząd Tuska, które – tak jawi się nowa strategia medialna PiS – są tak nieudolne w kraju, że nie są w stanie dobrze reprezentować Polski na arenie międzynarodowej. Mogą to dobrze zrobić tylko ci, którzy – jak mówi prezes PiS – mają „polskie serca”.
A Platforma, zdaniem Kaczyńskiego, uczestnicząc w Europejskiej Partii Ludowej, „jest podporządkowana wielkim partiom politycznym, działającym w Europie”. PiS zamierza odwrotnie – pracować w małej i nieznaczącej frakcji, gdzie będzie nieznaczącym członkiem, ale za to niezależnym. Przy takiej filozofii nie da się przeprowadzić żadnej inicjatywy, gdyż można to zrobić tylko przy pomocy i wsparciu „wielkich”, ale wtedy – wedle PiS – traci się niezależność i tożsamość.
Z tego dylematu nie ma łatwego wyjścia, ale PiS, jak się wydaje, nie zamierzał go nawet szukać. To ma być głównie walka o europejskie fundusze, bo to jedyna rzecz w Unii, jaką radykalna część polskiej prawicy akceptuje, na zasadzie: bo się nam z wielu powodów należy.
Jest nadzieja, że pozostała część polskiej reprezentacji, która wybiera się do Europy, jakoś będzie chciała grać ze sobą we wspólnej sprawie, tym bardziej że na listach jest wielu naprawdę sprawdzonych już polityków, mających w swojej hipotece tak doświadczenia międzynarodowe, jak i krajowe, wielu działaczy spoza polityki profesjonalnie przygotowanych do europejskich wyzwań. I odpornych na grę faul.
Być może Parlament Europejski potrzebuje także krytyków Unii, osób niechętnych dalszej integracji, pragnących powstrzymać procesy unifikacyjne – jako rodzaj bezpiecznika, dającego czas na zastanowienie się, refleksję. Ale też tacy europosłowie niczego nie tworzą, nie pomagają w rozwoju Unii, przeciwnie, każdy projekt są gotowi wstępnie zanegować, a swoją działalność kierują przede wszystkim na rynek krajowy.
Polityka zewnętrzna jest z reguły funkcją polityki wewnętrznej. Jeśli nie ma porządków w domu, nie będzie ich na zewnątrz. Dlatego w jakiejś mierze wyekspediujemy do Europy polskie polityczne piekiełko, które na wychodźstwie będzie uprawiać dobrze znane dyscypliny. A awangarda polskich Europejczyków będzie prowadzić ponadnarodową politykę na poziomie niedostępnym dla tych, którzy pojadą głównie po to, aby pilnować tych pierwszych i bić na alarm w każdym przypadku, kiedy czegoś nie zrozumieją albo zrozumieją po swojemu.
Dlatego najbliższe czerwcowe wybory zadecydują o tym, z czym pójdziemy do Europy. Pozostaje nadzieja, że wyborcy, zastanawiając się, czy do Brukseli i Strasburga wysłać zwolenników integracji europejskiej, czy jej mniej lub bardziej jawnych wrogów, podejmą racjonalną decyzję.