Wzorem porządnej hagiografii autor scenariusza i reżyser Rafał Wieczyński postanowił pokazać życie bohatera od lat dziecinnych do śmierci. Już prolog „Popiełuszki” jest znaczący. Wczesne lata 50. na Białostocczyźnie: mały Jerzy zbiera z ojcem grzyby. Rodzic napomina syna, by kozikiem podcinał korzenie, nie niszcząc grzybni. A więc pierwsze przykazanie – szanuj naturę, bo nie tylko tobie ma ona służyć. Za chwilę idylliczny nastrój gwałtownie się zmieni. W lesie trwa polowanie na, być może, ostatni oddział partyzantów niepoddających się nowej władzy. Ojciec usiłuje zasłonić dziecku oczy, ale nieskutecznie. Kim oni byli? – zapyta potem chłopiec, a ojciec odpowie, że rycerzami. Ale czy ci rycerze wygrali, czy przegrali? Ani przegrali, ani wygrali. Druga mądrość ojcowska: walka dobra ze złem nie została rozstrzygnięta.
Zwyczajne dobro
Pierwsze wejście kamery do domu rodzinnego nie pozostawia wątpliwości, iż to chata prosta, lecz polska i katolicka. Tu wychowa się przyszły męczennik, który będzie musiał opuścić rodzinne strony, aby wypełnić misję. Kiedy wpada do domu po raz ostatni, jest już przybyszem z innego świata. Ustawia rodziców do pamiątkowego zdjęcia, zapewnia matkę, że w Warszawie nie głoduje. I nie ma czasu pójść na rydze, ponieważ jest bardzo zajęty sprawami, które nie dla wszystkich są jasne. Krewny czy znajomy niedwuznacznie daje do zrozumienia, że działania księdza mu nie imponują. To jedna z kilku scen w filmie, kiedy ksiądz Jerzy czuje się osamotniony.
W tym filmie wszystko jest proste. Jeżeli ktoś oczekiwał, że zobaczy zderzenie przeciwstawnych racji oraz bohaterów niepewnych swego miejsca w PRL początku lat 80., na pewno się rozczaruje. W wizji Wieczyńskiego nie są to czasy wątpiących Hamletów. Można być albo za reżimem, albo przeciw. Wybór, jakiego dokonuje Popiełuszko, jest zatem szalenie prosty: on po prostu staje po stronie dobra. „Zło dobrem zwyciężaj” – powtarzał podczas mszy, które stawały się narodowym misterium.
Niestety, dobro na ekranie wypada zwykle nieprzekonująco, co jest być może efektem jakiejś ukrytej skazy kamery filmowej. Zło jest bardziej fotogeniczne. Dlatego niezwykle trudnego zadania podjął się aktor Adam Woronowicz, wybrany do roli głównej. Poradził sobie doskonale. Można by nawet powiedzieć, że Woronowicz po to w ogóle został aktorem, żeby zagrać Popiełuszkę. I chyba nawet nie to jest najważniejsze, że przypomina księdza zewnętrznie. Jak mówiły po premierze osoby znające blisko Popiełuszkę, aktor reprezentuje podobny typ duchowości i potrafi to wiarygodnie uzewnętrznić na ekranie. Filmowy Popiełuszko to po prostu dobry ksiądz, który słysząc skargę robotnika, iż jego syn nie ma w czym iść do szkoły, zdejmuje swoje buty i mu je oddaje. A kiedy widzi, że śledzący go esbecy marzną w samochodzie, wynosi im termos z gorącą herbatą.
Popiełuszko Woronowicza wcale nie został wybrany do roli męczennika przez siły nadprzyrodzone. Stworzyły go czasy, w których potrzebny był ktoś bezgrzeszny, kto poświęci się całkowicie dla sprawy. Prostoduszny ksiądz, dla którego wszystko było „tak tak, nie nie”, nadawał się do tej roli znakomicie. Dlatego w jego pokoju parafialnym na warszawskim Żoliborzu spotykali się robotnicy, artyści i wybitnie uczeni. On był bardziej potrzebny im niż oni jemu.
Jeżeli nawet ma zadatki na świętego, to bynajmniej nie takiego z umoralniających czytanek dla dzieci przygotowujących się do Pierwszej Komunii. Powodzenie, jakim się cieszy, z czasem go upaja, doskonale czuje się w roli ulubieńca stołecznych kontestujących elit. Pozuje do portretu niczym idol popkultury. Ma chwile słabości, boi się, zdaje sobie również sprawę, że nie ma oparcia w kościelnej hierarchii.
Jest w filmie ryzykowna scena rozmowy księdza Popiełuszki z Glempem. Postać filmowa spotyka się z prymasem, który odtwarza swe kwestie sprzed lat, wypowiadane w czasie bardzo trudnej rozmowy z księdzem Jerzym. Prymas reprezentuje nie tylko swój urząd, ale także stanowisko niemałej części Kościoła, która poczynaniom księdza z parafii św. Stanisława Kostki przyglądała się z nieufnością. Obaj służymy Chrystusowi – mówił wówczas Glemp i powtarza te słowa dzisiaj – choć każdy inaczej. Scena wypada przekonująco. (A Glemp zagrał Glempa o wiele lepiej niż Dziwisz Dziwisza w filmie „Świadectwo”).
Zwyczajne zło
Rafał Wieczyński nie próbuje w ogóle dociekać, jakimi motywami kierowali się mordercy księdza Popiełuszki. W tzw. presskicie wymienia się 23 nazwiska odtwórców głównych ról, wśród których zabrakło aktorów wcielających się w postaci funkcjonariuszy MSW, przeprowadzających zbrodniczą akcję pod Toruniem. Na ekranie są oni niemalże anonimowi. Jedynie Jacek Rozenek odtwarzający Piotrowskiego (również świetny wybór aktora) parę razy pokazany jest w bliższych planach. Ale jego twarz nie wyraża żadnych emocji: on po prostu wykonuje służbowe zadanie. Jest sprawnym narzędziem, którym posługuje się niewidzialna siła.
Podobnie bezosobowi byli kaprale znęcający się nad klerykami w czasie odbywania służby wojskowej. To tylko funkcjonariusze systemu. Nawet pani prokurator, która w stanie wojennym oskarża strajkujących robotników, nie może mieć najmniejszych ludzkich skrupułów. (Czy rzeczywiście w latach 80. w gabinetach prokuratorskich wisiały portrety Dzierżyńskiego?). Wprawdzie padają z ekranu nazwiska ówcześnie rządzących, ale film nie ma intencji rozrachunkowych, nie jest wymierzony w konkretne osoby. Dramat rozgrywa się na płaszczyźnie moralnej.
Od pewnego czasu pojawiają się nowe sensacyjne wersje zabójstwa księdza Jerzego, podważające fakty ustalone podczas śledztwa i rozprawy sądowej w połowie lat 80. (Chodzi m.in. o trop radziecki i rolę kierowcy wiozącego księdza na jego ostatnią mszę). Autor filmu nie wziął tych rewelacji pod uwagę. Zabójstwo księdza pokazane jest naturalistycznie i wstrząsająco. Gdyby szukać do tej sceny inspiracji w filmach religijnych, byłaby to pewnie „Pasja” Gibsona.
Tacy byliśmy?
Na „Popiełuszkę” można spojrzeć także jak na wysokobudżetowy (koszt 12 mln zł) film historyczny, zrealizowany z ogromnym rozmachem (200 aktorów, 7 tys. statystów). Jak na reżysera mającego w dorobku tylko jedną fabułę, Wieczyński poradził sobie z całą machiną produkcyjną nieźle, choć w kilku scenach zbiorowych zabrakło mu biegłości. Słabiej wypadają np. sekwencje z udziałem robotników Huty Warszawa. Bardzo dobrze zostały natomiast dobrane zdjęcia archiwalne, chwilami wręcz trudno się zorientować, czy to inscenizacja, czy dokument. Efekty komputerowe nie rzucają się w oczy (czołgi sunące ulicami Warszawy w noc stanu wojennego wyglądają jak prawdziwe). Film jest jednak za długi (149 minut) i choć reżyser postanowił być ostentacyjnie nienowoczesny, mógł jednak śmielej używać nożyczek.
Ale spór o „Popiełuszkę” najprawdopodobniej nie będzie dotyczył jego walorów filmowych, lecz przedstawionej rzeczywistości. Na ekranie widzimy kraj owładnięty szałem patriotycznym, powtarzający gesty dawnych powstańców i spiskowców. Podczas mszy w kościele św. Stanisława Kostki zjawia się jakiś wąsacz i zapowiada: Będę śpiewał „Ojczyzno ma”. Była taka pieśń: „Ojczyzno ma tyle razy we krwi skąpana, o jak bardzo dziś krwawi twa rana”. Śpiewały ją kobiety układające kwietne krzyże, uczestnicy rozpędzanych demonstracji. Podniośle i z żarem.
To jest Polska z Grottgera, z Żeromskiego, z naszych mesjanistycznych rojeń o byciu Chrystusem Narodów. A po drugiej stronie są funkcjonariusze reżimu przypominający zaborców. Czy jednak pretensje o to, że ów obraz jest tak schematycznie biało-czarny, należy mieć do reżysera, czy do rzeczywistości, o której opowiada? Tak czy inaczej, „Popiełuszko” to film zasługujący na poważne potraktowanie.