Janusz Wróblewski: – Wasz film jest ekranizacją prozy Cormaca McCarthy’ego, uznawanego za jednego z najlepszych żyjących powieściopisarzy amerykańskich. Chyba po raz pierwszy w swojej karierze sięgnęliście po cudzy tekst. Co was do tego skłoniło?
Joel Coen: – Pierwszą adaptacją czyjegoś tekstu, którą przygotowaliśmy, było „To The White Sea” na podstawie opowiadania Jamesa Dickeya.
Ethan Coen: – To była historia amerykańskiego strzelca pokładowego, który w czasie II wojny światowej został zestrzelony nad Tokio. Żołnierz urodził się i wychował na Alasce, więc żeby uniknąć niewoli i przetrwać w obcym kraju, instynktownie szuka mroźnego klimatu. Nie zna japońskiego. Wędrując z Honsiu na wysuniętą najdalej na północ wyspę Hokkaido, do nikogo się nie odzywa. A na końcu ginie.
Producenci oczekiwali pogodniejszej historii?
J.C.: – Tłumaczyli logicznie, że nawet w kinie akcji muszą od czasu do czasu padać jakieś słowa. Jeremy Thomas – patron wielu wychwalanych, lecz nigdy niezrealizowanych scenariuszy – chciał nam pomóc. Brad Pitt też był zainteresowany (ale nie jako producent). Niestety, nic z tego nie wyszło.
Co was ujęło w powieści McCarthy’ego?
E.C.: – Podobny nastrój: ciszy i grozy. Wyobraziliśmy ją sobie prawie bez dialogów. Kto kim jest, dowiadujemy się z zachowania postaci. Patrząc z zewnątrz na szamotaninę bohaterów, na popełniane przez nich błędy, a potem na rozpaczliwe próby ratowania życia, można swobodnie budować napięcie, manipulować emocjami i nawet nieźle się przy tym bawić.
Książka została napisana w konwencji pastiszu dramatu kryminalnego. Jej sens nie sprowadza się do wyjaśnienia przyczyn masakry na granicy meksykańsko-teksańskiej. To ogólniejsza refleksja na temat zdziczenia obyczajów. Można by pomyśleć, że McCarthy napisał ją specjalnie dla was.
E.C.: – Nie, nie napisał jej dla nas. A czy to pastisz? Grany przez Tommy Lee Jonesa szeryf nie jest postacią komiczną. Staje w obliczu irracjonalnej zbrodni, która wprawia go w osłupienie. Mimo że ma ogromne doświadczenie, reprezentuje prawo oraz tradycję przekazywaną z pokolenia na pokolenie (jego ojciec też był szeryfem, tak jak dziadek i wielu krewnych) – śledztwo wyraźnie go nuży. Czuje, że świat wokół niego zmienia się na gorsze, lecz wciąż ma nadzieję, że nie jest tak źle, jak dowodzą tego fakty. Wierzy, że ludzie stają się podli z konkretnej przyczyny, że rządzą nimi emocje, a nie cynizm, a wiele patologicznych zbrodni da się wytłumaczyć wielkim cierpieniem lub jakimś urazem wyniesionym z dzieciństwa.
J.C.: – Jest po prostu naiwniakiem łudzącym się, że złem kieruje ludzka słabość.
I dlatego musi ponieść klęskę, namierzając złodzieja uciekającego z miejsca zbrodni z dwoma milionami dolarów w torbie oraz próbując schwytać ścigającego go killera?
J.C.: – On bardzo się stara, ale nie jest w stanie wpłynąć na bieg wypadków ani zapobiec tragedii. Rzeczywistość go przerasta. Sytuacja przypomina figurę wyjętą ze Starego Testamentu. Na jednym biegunie mamy bezsilnego, udającego się na emeryturę stróża prawa, na drugim psychopatycznego zabójcę, a gdzieś w środku – czyli pomiędzy dobrem i złem – zwykłego, przeciętnego człowieka starającego się uniknąć konsekwencji swoich czynów.
E.C.: – Szeryf ma oczywiście świadomość spełniającej się na jego oczach apokalipsy. Nie chce jednak przyjąć do wiadomości, że tak było zawsze. Idealizuje przeszłość i przez sentyment do niej zapomina, że bestialstwo jest głęboko zakorzenione w ludziach. Stąd się bierze jego przegrana.
Spirala szaleństwa ukazana w filmie przypomina tę z „Fargo”, tylko krwawszą i jeszcze bardziej abstrakcyjną. Dlaczego absurd i chaos zwyciężają?
J.C.: – Mimo pozornych podobieństw, „Fargo” jest zupełnie innym filmem. Ma stosunkowo prostą fabułę o kobiecie z prowincji wykonującej zawód szeryfa. Zbrodnie, z którymi się styka, wydają się straszne i amoralne, m.in. przez to, że są jakby wyrwane z kontekstu, pozbawione historycznego tła, psychologicznej refleksji, co z kolei stanowi sedno „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
E.C.: – W książce McCarthy’ego aż roi się od bezsensownych zbrodni. Nie bardzo wiadomo, dlaczego jedni zabijają drugich. O śmierci decyduje niezrozumiały kaprys, rzut monetą, a często zwykły przypadek. Łatwość, z jaką niektórzy tracą życie, może przerażać. Towarzyszy temu apatia społeczeństwa. Dlatego narzekanie szeryfa przypomina lament Hioba.
Jaki kontekst historyczny macie tu na myśli? Chodzi o Amerykę uwikłaną w wojnę z terroryzmem?
J.C.: – Powieść – podobnie jak tzw. trylogia graniczna McCarthy’ego (w skład której wchodzą „Rącze konie”, „Przeprawa” i „Cities of the Plain”) – jest swego rodzaju metaforą. Przedstawia degenerację amerykańskiego snu i tego, co zostało z obietnicy stworzenia Nowego, Wspaniałego Świata. Jest to rodzaj spowiedzi udręczonego człowieka, który pod koniec XX w. z przerażeniem obserwuje rozpad mitu i upadek dawnych wzorców.
Postacią budzącą podziw graniczący z obrzydzeniem jest demoniczny morderca, rozwalający głowy ofiarom strzałem z pistoletu z butli gazowej. To parodia Terminatora?
J.C.: – Javier Bardem znalazł sposób, by nie było tylko takich skojarzeń. Grany przez niego killer zabija, zanim zahipnotyzowana ofiara zrozumie pokrętne reguły gry, które w przypływie szczerości jej wyjaśnia. Na pomysł, by nosił chłopięcą grzywkę zasłaniającą oczy, wpadliśmy oglądając zdjęcia z lat 80. ubiegłego stulecia. Facet siedzący przy barze obskurnego hotelu albo burdelu wyglądał dziwnie. Nie mieliśmy wątpliwości, że to psychopata.
E.C.: – Javierowi spodobała się jego fryzura do tego stopnia, że od razu wpadł na pomysł, jak ma grać. Z takimi włosami na głowie nie musiał niczego udawać, bo to one świadczyły o paranoicznym charakterze tej postaci.
Miejsce akcji – południowo-zachodni Teksas – niesie dodatkowe, symboliczne znaczenie?
E.C.: – Lokalizacja była jedną z przyczyn zainteresowania filmem. W Teksasie kręciliśmy 24 lata temu nasz debiut „Śmiertelnie proste” i chcieliśmy jeszcze tam wrócić.
J.C.: – To zawsze było piekielne miejsce. Na przygranicznych terenach przydarzyło się tyle nieszczęścia, że długo jeszcze będzie można o tym opowiadać. A ponadto lubimy, kiedy pejzaż i przyroda są lustrem, w którym odbijają się ludzkie losy. W Teksasie jest pełno skalistych pustkowi i dzikich terenów, nigdzie indziej niespotykanych. Surowość, pierwotne piękno to znakomity kontrapunkt dla gorączkowej gonitwy spanikowanych postaci.
Niemal każdy z waszych filmów stanowi wariację na temat twórczości jakiegoś reżysera. Ten wydaje się hołdem złożonym Peckinpahowi.
J.C.: – To prawda. W „To nie jest kraj dla starych ludzi” sporo jest akcentów groteskowych, ale to wciąż brutalne, męskie kino, ukazujące zmierzch legendarnego Zachodu. Peckinpah też o tym opowiadał, celebrując przemoc zdecydowanie bardziej niż my.
E.C.: – Widać te wpływy w scenach z udziałem Woody’ego Harrelsona. On gra pewnego siebie najemnika, naciskającego spust bez wahania. Takie typy spotkać można w wielu westernach Peckinpaha.
Często słyszy się zarzut, że autorzy krwawych filmów o zabijaniu gloryfikują przemoc. Jak się przed tym broniliście?
J.C.: – Nie ma żadnych reguł, jak należy przedstawiać brutalne sceny w kinie. Decyduje o tym scenariusz. Każdy jest inny.
E.C.: – Dyskusje o obrazowaniu przemocy przypominają mi rozmowy na temat malarstwa. W którym miejscu na czerwonym płótnie jest za dużo koloru czerwonego.
Twórcy nie ponoszą odpowiedzialności za skutki ukazywania zła?
J.C.: – Ależ tak, ponoszą, tylko nie należy im wmawiać, że świat się zmieni pod wpływem ich sztuki.
Jakie macie korzyści, że wciąż pracujecie razem?
J.C.: – Ja nie odkryłem jeszcze żadnych.
E.C.: – To nie jest cel naszych działań.
A myśleliście kiedykolwiek o zrobieniu filmu oddzielnie?
J.C.: – Cały czas o tym myślimy.
Bywacie nazywani braćmi syjamskimi kina.
J.C.: – Współpracujemy, oczywiście, ze sobą na tej samej zasadzie, jak współpracuje się z dziesiątkami innych osób. Nie zawsze osiągamy idealne porozumienie. Ciągle pojawiają się jakieś problemy i zgrzyty. Staramy się dyskutować, dogadywać.
E.C.: – Nie walczymy ze sobą. Jak coś nam nie wychodzi, na przykład w trakcie pisania, to przerywamy. Dopóki nie ustalimy wspólnego stanowiska, nie ma mowy o dalszej pracy.
Pisanie adaptacji jest chyba prostsze niż wymyślanie oryginalnego tekstu. Nie mógł tego uczynić tylko jeden z was?
J.C.: – Ethan odkrył, dlaczego musieliśmy pracować razem. Podczas gdy ja wpisywałem tekst do komputera, on potrzebny był do trzymania książki. Inaczej musiałbym pisać tylko jedną ręką.
E.C.: – Kiedy się otwiera tanie wydanie, strony szybko się zamykają. Żeby było wygodnie, ktoś musi przytrzymać kartki.
Wasz kolejny film „Burn After Reading” też będzie adaptacją?
J.C.: – Nie, nie, to oryginalny pomysł o starciu dwóch światów: Centralnej Agencji Wywiadowczej i kultury fitness w Waszyngtonie.
E.C.: – Punkt wyjścia jest taki, że supertajna dyskietka z materiałami CIA trafia w ręce dwóch pracowników siłowni, czyli do George’a Clooneya i Brada Pitta.
Brzmi zabawniej niż „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
J.C.: – Zależy, co kogo śmieszy.
Jak się pracowało po raz trzeci z Clooneyem?
J.C.: – On uwielbia grać dla nas idiotów. Pamiętasz, co powiedział?
E.C.: – Kilka dni temu, gdy kończyliśmy zdjęcia, zaprosił nas do siebie i ostrzegł, że ostatni raz gra u nas idiotę. Na serio odpowiedzieliśmy mu, że w takim razie jest nam bardzo przykro, bo nigdy więcej nie spotkamy się na planie.
Pitt też gra w filmie idiotę?
J.C.: – Myślę, że można tak powiedzieć. Tak, nakręciliśmy kolejną czarną komedię o idiotach.