Joanna Mueller, poetka, krytyczka literacka, urodziła się 13 listopada 1979 r. w Pile. Jest współautorką ogłoszonego w grudniu 2002 r. manifestu neolingwistów (sygnowany także przez Marcina Ceckę, Marię Cyranowicz, Michała Kasprzaka, Jarosława Lipszyca). Wykłada on tezy warszawskiej grupy:
Nie będziemy się pastwić nad językiem. Będziemy się nim paść, będziemy się z nim kochać (...). Ogłaszamy śmierć kartki papieru, ale nie boimy się grzebać w trupach. Wybieramy ekran, na którym słowa pojawiają się i gasną jakby ich nigdy nie było. Wybieramy zmianę, modyfikację i kolejne wersje systemu. Nic nie zostało powiedziane raz na zawsze. Należy skracać i dopisywać słowa Kochanowskim, Mickiewiczom, Miłoszom. Nie ma oryginału. Oryginały nie istnieją i nigdy nie istniały. Są tylko kopie". W "Neologu [zamiast nekrologu]" („Meble - Lampa" 2005, nr 2) Mueller komentowała: „cała neolingwistyczna zawierucha była bajeczką, szczeniackim wygłupem i żartem, na który (...) parę naiwniaczków dało się nabrać.
(por. też Czy istnieje jeszcze poezja lingwistyczna, „LiteRacje" 2003, nr 1).
Neolingwiści nawiązują do dokonań Mirona Białoszewskiego, Tymoteusza Karpowicza, Witolda Wirpszy. Włodzimierz Paźniewski stawał okoniem lingwizmowi i pytał kpiąco, „czy można zbudować świat za pomocą słowników". Ryszard Matuszewski (jeden z głównych antagonistów tego typu poezjowania) mówił: słowiarstwo. Janusz Sławiński, twórca nazwy „lingwizm", pisał o języku w stanie podejrzenia. Ryszard Krynicki uważał lingwizm za stan świadomości tworzących, obalając błędne przekonanie wielu krytyków, iż to tylko „zabawa ze słowem".
Joanna Mueller - najbardziej osobna spośród neolingwistów - wydała dwa tomy wierszy, "Somnambóle fantomowe" (wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2003) i "Zagniazdowniki" (2007).
Liryzm i lingwizm
Z Joanną Mueller rozmawiają Wiktoria Nowaczyk i Joanna Roszak
Jak wyobrażasz sobie dalszy kierunek poezjowania neolingwistów? Czy jest to formuła, która się nie wyczerpie?
Myślę, że przede wszystkim rewizji będzie musiała ulec sama nazwa „neolingwizm" i to, co pod owym terminem rozumiemy. Ktoś już nawet przebąkiwał coś o „postneolingwizmie" (ale uznałam to za żart), ja sama wymyśliłam sobie dla swojego pisania określenie „archelingwizm" (to też trochę żart, trochę przekora), Maria Cyranowicz mówi o „neurolingwizmie" itd. I już po samych tych próbach nazwania swojego pisania inaczej niż „neolingwizmem" widać, że termin stał się albo za wąski dla poezjowania konkretnych osób, albo raczej za szeroki. A jeżeli ktoś zakłada sobie, że będzie pisać w „formule neolingwistycznej" - to oczywiście, że mu się ta formuła wyczerpie. Do mnie więcej samo przychodzi (z podsłuchiwania rzeczywistości, z przypadkowych przejęzyczeń, z polepionych fraz i dźwięków), niż sobie to wypracowuję - dlatego nie mogę mówić w swoim przypadku o „formule", ale też nie umiem przewidzieć, jaki będzie dalszy kierunek poezjowania. Oczywiście jest tak, że w pisaniu zawsze coś się zużywa i wyczerpuje - kiedy się napisze książkę poetycką, to wiadomo, że drugiej nie można już napisać w ten sam sposób, tym samym językiem.
Po "Somnambólach" wiedziałam, że nie chcę już pisać językiem pełnym odniesień intertekstualnych, że muszę zacząć doszukiwać się języka absolutnie prywatnego, że muszę przedrzeć się w sobie przez pewne warstwy językowe (i cielesne też), żeby dotrzeć do czegoś innego niż dotychczas. No i tak powstały "Zagniazdowniki" - zarówno zapis granicznego doświadczenia cielesnego, jak i próba wejścia w jakieś źródło, arche języka. Ale wiadomo, że kiedy książka się złożyła w całość - to znowu coś się w moim pisaniu bezpowrotnie zamknęło: jakiegoś rytmu było za dużo, pewien sposób metaforyzowania się zużył, a poza tym zakończyło się w pewien sposób doświadczenie życiowe, z którego w tym czasie lepiłam swoje wiersze (czyli ciąża i urodzenie dziecka). I trzeba znowu zacząć dokopywać się dom jakichś nieznanych sobie rejonów mowy.
Co jest ważniejsze: liryzm czy lingwizm?
Dla mnie one są, powinny być, nierozłączne. To jest kwestia konstrukcji psychicznej piszącego i czytelnika. Dla niektórych lingwizm jest absolutnie czymś innym niż liryzm (podobnie jak wydaje on się tym osobom kompletnie przeciwny życiu, uczuciu, wzruszeniu, przeżyciu itd.). Dla mnie natomiast właśnie projekt językowy, lingwistyczny - jest równoznaczny z projektem egzystencjalnym, życiowym, a także lirycznym. Śmieszą mnie trochę ci wszyscy krzykacze, którzy mówią, że poezja to samo życie i nie powinna się bawić językiem: bo przecież to brzmi absurdalnie, poezja jest językiem, bez słów jej nie ma, a przecież układanie słów to nie tylko trud, walka ze sobą, wysiłek wyobraźni, ale przede wszystkim zabawa - nie wyobrażam sobie bycia poetą bez umiejętności ucieszenia się, zabawienia się swoim pisaniem, bez tej dziecięcej radości, która przekształca się z radości układania klocków w dzieciństwie - w radość układania „klocuszków mowy" w późniejszym życiu.
Dla mnie najciekawsze są oczywiście te projekty językowo-egzystencjalne, które dla ich twórców-poetów okazały się bardzo radykalne, wymagające poświęceń, które wiązały się z niezrozumieniem ze strony odbiorców (Norwid, Karpowicz, Chlebnikow, Miłobędzka), a dzięki temu pozostawały absolutnie samotnicze i prywatne. Ale właśnie w tych skrajnie lingwistycznych dziełach - ileż jest utopijnego, pięknego, niepowtarzalnego liryzmu! Takiego liryzmu, który wypływa z samej wolności języka - bo według mnie lingwizowanie polega na tym, by uczynić język wolnym, by nie pętać go więzami rozumu, dydaktyzmu, moralizatorstwa etc. A kiedy język poetycki jest wolny - jest też liryczny. Dla mnie to naprawdę bardzo proste! Ale może to kwestia mojej konstrukcji psychicznej? Może (na pewno) inni patrzą na to zupełnie inaczej.
Czy w kolejnych tomach możemy spodziewać się inspiracji mową dziecka?
Śmieję się, bo odkąd urodziłam dziecko, wszyscy zaczęli mnie o to pytać i wszyscy przewidują, że teraz będę po prostu spisywać różne teksty mojej córki i podawać to jako własne wiersze. Oczywiście, mowa dziecka będzie mnie teraz inspirować bardziej niż kiedykolwiek - bo trudno, żeby było inaczej, skoro nawet ludzie zupełnie niewyczuleni językowo zaczynają przy własnych dzieciach od nowa słyszeć język, na nowo go poznawać. A ja jednak jestem bardzo językowo przeczulona, więc na mnie gadanina córki będzie działać stokroć bardziej. Ale bardzo mnie smuci i trochę paraliżuje ten odgórny zarzut krytyków (co najśmieszniejsze - zarzut do wierszy, które dopiero mają powstać), bo od razu włącza mi się przez to mój wewnętrzny krytyk, który mi podszeptuje: skoro oni przewidują, że będziesz pisać tak a tak, to ty koniecznie musisz pisać jakoś inaczej! I oczywiście będę się dalej inspirować mową dziecka - tak jak sobie ją wymyślałam w pierwszych dwóch tomach (wtedy wymyślałam, bo wówczas żadnego małego dziecka nie znałam, więc ta kinderystyczna mowa była wówczas jak najbardziej skonstruowana, wymyślona) - ale postaram się jednak przefiltrować to jak najbardziej przez siebie, przez własne z tą mową zderzenie, przez swoją wyobraźnię i moje prywatne bolączki czy lęki.
Mam też taką intuicję, że mowa dziecka zderzy się u mnie teraz z jakimś rejestrem językowym zupełnie tej mowie obcym, tak jak w "Somnambólach" zderzał się język uczonych książek i język zupełnie nieuczonej, nieporadnej samotności, a w "Zagniazdownikach" zderzała się mowa biblijna, religijna, mistyczna - z mową najbardziej cielesną, fizjologiczną, tak teraz podejrzewam, że język bezbronności dziecka zderzy się z uzbrojonym, wojennym idiolektem dorosłych. Mówię tak, bo kilka nowych wierszy lub ich fragmenty ułożyły mi się w właśnie w takie napięcie bezbronność-uzbrojenie; tylko nie wiem, czy dalej będzie mnie pisanie prowadziło w tę stronę czy może w zupełnie inną.