Kultura

Nie jestem gejowskim pisarzem

Michael Cunningham: Nie jestem gejowskim pisarzem

Michael Cunningham (ur. 1952 r.), pisarz amerykański, autor powieści „Dom na krańcu świata”, „Z ciała i duszy Michael Cunningham (ur. 1952 r.), pisarz amerykański, autor powieści „Dom na krańcu świata”, „Z ciała i duszy", „Godziny”, „Wyjątkowe czasy” i „Nim zapadnie noc”. Ulf Andersen / Getty Images
Rozmowa z Michaelem Cunninghamem, autorem bestsellerowych „Godzin”, o jego najnowszej powieści „Nim zapadnie noc”, istocie małżeństwa i zwodniczości piękna.
„Nim zapadnie noc” to najnowsza powieść Michaela Cunninghama.materiały prasowe „Nim zapadnie noc” to najnowsza powieść Michaela Cunninghama.
Na podstawie „Godzin”w 2002 r. Stephen Daldry nakręcił popularny film, w którym wystapili Meryl Streep, Julianne Moore, Nicole Kidman i Ed Harris.materiały prasowe Na podstawie „Godzin”w 2002 r. Stephen Daldry nakręcił popularny film, w którym wystapili Meryl Streep, Julianne Moore, Nicole Kidman i Ed Harris.

Justyna Sobolewska: Akcja pana nowej powieści „Nim zapadnie noc” toczy się współcześnie w Nowym Jorku, na dolnym Manhattanie, gdzie mieszkają bohaterowie Peter i Rebeka, bogate, nieco znudzone małżeństwo i gdzie również pan mieszka. Czuje się w tym mieście, jak pan pisze: „wszechobecną inność innych” . Czy to nie rozprasza pisarza?
Michael Cunningham
: Być może, ale spędzam całe dnie pisząc w małym studio na szóstym piętrze budynku w West Village, gdzie jest tak cicho, że mógłbym równie dobrze być w małym domu na wsi. Inność Nowojorczyków jest dla mnie stymulująca i dobra dla mojej pracy. Piszę przecież o ludzkich jednostkach, a nie ma nic lepszego, niż stała obecność 10 milionów takich jednostek. Lepiej widzę dzięki temu jednocześnie podobieństwa i ogromne różnice między ludźmi. Lubię też kontrast pomiędzy samotnymi dniami w moim studio i tłumem ludzkości, który pozdrawia mnie, gdy opuszczam moje mieszkanie wieczorem. Z natury nie jestem, jak wielu innych pisarzy, samotnikiem. Muszę czuć, że żyję w gęsto zaludnionym, pełnym życia świecie. Gdybym naprawdę przeniósł się do małego domu na wsi, gdzie po całym dniu samotnego pisania wychodziłabym na spacer w cichą noc - to pewnie bym się zabił.

Bohater, Peter Harris, wypuszcza się na nocne spacery po Nowym Jorku. W trakcie jednego z nich zauważa z żalem, że dawne nocne miasto zniknęło, od kiedy półświatek nowojorski został wygnany przez burmistrza Giulianiego. Jak pan odbiera tę zmianę?
Nowy Jork był kiedyś ostrzejszy, bardziej perwersyjny, bardziej niebezpieczny i, przyznaję, bardziej ekscytujący. Ale trudno tak po prostu opłakiwać zniknięcie niebezpieczeństwa, trudno tęsknić za dawnym miastem, gdzie każdy mógł być obrabowany, zakłuty nożem. Ten konkretny spacer, który Peter odbywa w książce przez te konkretne dzielnice dwadzieścia lat temu z pewnością skończyłby się dla niego śmiercią. Wyglądałoby szczególnie dekadencko użalanie się nad nowym bezpieczeństwem w tym mieście, podczas gdy wystarczy pomyśleć o ludziach, którzy żyją w miejscach takich jak Bogota czy Port-Au-Prince.

Małżeństwo Petera i Rebeki jest doskonale zgrane. Przez lata nauczyli się zgodnie funkcjonować. Jednak wszystko się zmienia, gdy pojawia się Myłek, młodszy brat żony, ucieleśnienie piękna. Od tego momentu powieść staje wariacją na temat „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna. Czy piękno w pana powieści jest pułapką? Oszustwem?
Z pewnością piękno zawiera element oszustwa, zwodniczości. Mam na myśli to, że w każdej reklamie wszystkie cechy modelki, które przewyższają pięknem 99 proc. populacji, zostały obrobione w Photoshopie. Peter jest obsesyjnie zainteresowany pięknem, ale nie jest tak prymitywny, żeby porwały go wygładzone, piękne ciała z kolorowych magazynów. Jego zasadnicza ślepota polega na tym, że patrzy na Myłka jak na dzieło sztuki. Tęskni za pięknem posągu Rodina, który widzi w muzeum, ale tęskni też za dawno minionym pięknem chłopca, który pozował do tej rzeźby. Peter tęskni za przecięciem się piękna ulotnego i piękna wiecznego. Ponadto, choć nie jest tego w pełni świadomy, widzi w Myłku żywe wcielenie młodzieńczego piękna swojej żony. Jak gdyby młoda Rebeka, w której tak szaleńczo się zakochał, została w jakiś sposób zachowana w osobie swego brata. Tak właśnie zwodzi piękno.

Peter Harris, właściciel galerii, dobrze się porusza w świecie sztuki współczesnej, choć tak naprawdę jest rozczarowany. Nic go nie zachwyca.
Podobnie jak Peter, mam dość mieszane uczucia w stosunku do sztuki współczesnej. Przeszkadza mi fakt, że kilka dziesięcioleci temu artyści mniej lub bardziej zgodnie orzekli, że piękno to kicz, że szczerość jest zawstydzająca, że tworzenie pięknych przedmiotów jest dekadenckie. To niekoniecznie były błędne idee – sztuka jest przecież ciągłym eksperymentem i artyści powinni zawsze tworzyć nową sztukę w nowy sposób, który jakoś odpowiada czasom, w których żyją. Jednakże my, którzy chodzimy do galerii i muzeów, nie różnimy się przecież od miłośników sztuki z wcześniejszych pokoleń, dla których nową sztuką był Giotto albo Monet. Żaden z tych ostatnich nie tworzył niczego tak banalnego, jak ładne obrazki, tylko przemawiał przez swoje dzieła do duszy widza. Niewielu współczesnych artystów przejmuje się dziś duszą widza albo nawet ma przekonanie, że widz w ogóle posiada coś takiego. Mam wątpliwości, czy dobrze wyszliśmy na tej naszej diecie bez piękna.

Najnowsza literatura brytyjska, w przeciwieństwie do sztuki współczesnej, przywołuje często kategorię piękna: „O pięknie” Zadie Smith, „Linia piękna” Alaina Hollighursta. Skąd to zainteresowanie?
To nie przypadek, że wielu pisarzy zajmuje się ostatnio pięknem. Świat fizyczny, a przynajmniej te jego obszary, które są dziełem człowieka, stają się z czasem coraz brzydsze czy po prostu bardziej banalne. Więcej w nim centrów handlowych, więcej podziałów. Jak można szaleńczo nie szukać piękna wobec tego wszystkiego? Widać, że piękno interesuje szczególnie pisarzy żyjących w coraz bardziej anonimowych miastach, takich jak Londyn czy Nowy Jork. Podejrzewam, że piękno związane jest z tym, co jednostkowe. Miasta takie jak Stambuł, Paryż czy Barcelona są nie tylko piękne same w sobie. Fundamentalną cechą ich urody jest to, że nie przypominają żadnego innego miejsca na ziemi. Myślę, że wołanie niektórych pisarzy o piękno wynika także z tęsknoty za czymś mniej anonimowym, nieprodukowanym masowo.

W kilku pan powieściach znajdziemy podobny obraz rodziny. Relacja Jonathana i jego matki w pana debiucie „Dom na końcu świata” przypomina wątek Laury Brown z „Godzin”, o której mówił pan w jednym z wywiadów, że jest wzorowana na postaci pana matki. Obie są perfekcyjnymi paniami domu, ale ukrywają frustrację. Jak zareagowała pana matka na tę powieść i na film?
Moja matka była zasmucona książką, chociaż zrobiła wszystko, żeby to ukryć. To mnie trochę zaskoczyło. Zakładałem, że odbierze to jako hołd, coś w rodzaju: Popatrz mamo, myślę o tobie tak bardzo, że umieściłem cię w książce. No, ale oczywiście, portretując ją, także ją zdradziłem. Wypowiedziałem niektóre z jej najgłębiej skrywanych sekretów i teraz już naprawdę nie wiem, jak mogłem z góry nie zdawać sobie sprawy, że nie przyjmie tego z radością. Jednak nie można przecież pisać o własnej matce, używając cukru i wody kwiatowej zamiast atramentu. Sentymentalny portret byłby zniewagą. Nie oddałby całej jej złożoności. Ale moja matka, jak wiele matek, widziała to inaczej. Z drugiej strony, bardzo podobał jej się film. Umarła na raka, zanim go ukończono, ale poprosiłem, żeby producenci wysłali kasetę wideo z materiałem do domu moich rodziców. I zasiedliśmy na kanapie razem z moją mamą (umarła niecałe dwa tygodnie później), by obejrzeć Julianne Moore. Coś ją w tym filmie ujęło – może dlatego, że był odleglejszy ode mnie. I zrozumiała, że Laura Brown zawsze miała być hołdem, a nie karykaturą. Taka jest siła kina.

A pan był zadowolony z tej ekranizacji? Czy są już plany sfilmowania najnowszej powieści?
Bardzo lubię ten film, co czyni mnie jedynym żyjącym pisarzem, który jest zadowolony z tego, co Hollywood zrobiło z jego książką. Nie, nie ma planów sfilmowania „Nim zapadnie noc”. Ta powieść nie jest zbyt filmowa. W dzisiejszych czasach trudno sprzedać Hollywood książkę, w której nie występują roboty – najeźdźcy z kosmosu. Myślałem o włączeniu do książki takiego robota, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać.

W „Domu na krańcu świata” i „Godzinach” syn patrzący na matkę rozumie ją lepiej niż ona sama. Ale ta więź z czasem się zrywa się. Dlaczego?
Nie doceniamy tego, jak głęboko dziecko rozumie swego rodzica. Myślę, że często dzieci rozumieją swoich rodziców lepiej niż na odwrót. Jest to prawdopodobnie związane z faktem, że dzieci, dopóki są małe, dosłownie potrzebują swoich rodziców, by przetrwać. Bez nich (albo bez samotnej matki czy samotnego ojca) by zginęły. Dzieci mają interes w rozróżnieniu silnych i słabych stron swoich rodziców, w rozpoznawaniu tego, czego się oni boją, a co kochają. Rodzice przyglądają się również uważnie swoim dzieciom, ale ta uwaga jest nieco innego rodzaju. Dziecko dla swojego rodzica jest cudowną ciekawostką. I zmienia się bez przerwy, każdego dnia, podczas gdy rodzic w oczach dziecka nie zmienia się wcale. Rodzice patrzą na dzieci ze zdumieniem, kiedy rosną, zmieniają się i odchodzą z domu. Dzieci natomiast miały swoich rodziców pod uważną obserwacją prawie od momentu, gdy się urodziły.

Kiedy zaczął pan czytać Virginię Woolf?
Pierwszy raz czytałem „Panią Dalloway” jeszcze w liceum. I była to pierwsza wielka książka, która pokazała mi, co można osiągnąć przy użyciu tylko atramentu i papieru. Nigdy przedtem nie widziałem tak rytmicznych i powabnych zdań. Pamiętam, jak pomyślałem – a miałem wtedy 15 lat – „Wow! Ona robi z językiem coś takiego, jak Jimi Hendrix ze swoją gitarą”. Niewielu wpadłoby na to, żeby połączyć Virginię Woolf z Hendrixem, więc jestem dumny, że należę do tego grona. Lektura „Pani Dalloway” nie zrobiła ze mnie natychmiast pisarza – to stało się wiele lat później, ale sprawiła, że stałem się poważnym czytelnikiem, a to zawsze pierwszy krok do zostania pisarzem.

A w jaki sposób Wirginia Woolf skojarzyła się z pana matką?
„Godziny” miały początkowo koncentrować się tylko na współczesnej wersji pani Dalloway, która żyje w czasach rewolucji feministycznej. Ten wątek miał być przeciwstawiony życiu Virginii Woolf. Ale wyglądało to nieco schematycznie, raczej jak koncept, a nie żywa fikcja. W zbyt dużym stopniu napędzał ją pomysł: patrzcie, oto żywot dwóch kobiet, przed i po świcie tego samego feminizmu, dla którego Woolf tak wiele zrobiła.

A potem, pewnego dnia, nagle pomyślałem o mojej matce, która była gospodynią domową, jedną z legionów kobiet, które w latach 50. gotowały, sprzątały i zajmowały się dziećmi. Jak wiele spośród tych kobiet moja matka była w rzeczywistości zbyt inteligentna i zbyt twórcza na życie w tak wąskich ramach. Jednak zamiast się wyrwać, skoncentrowała swoją uwagę na domowych drobiazgach. Mogła spędzić pół dnia, podejmując decyzję w sprawie serwetek. Była niepocieszona, jeśli obiad nie wypadł idealnie. I pomyślałem, że przy wielkim dziele sztuki i przy doskonałym cieście mamy w zasadzie te same impulsy i ambicje. Woolf chciała stworzyć wielką literaturę, moja matka chciała upiec ciasto tak znakomite, by na zawsze odpędziło troski. Obie kobiety dążyły do ideału. I myśląc w ten sposób, zdałem sobie sprawę, że moja matka zasługuje na tyle samo szacunku i uwagi co Woolf. To właśnie w ten sposób narodziły się „Godziny”.

W kilku książkach opisuje pan tradycyjny model rodziny i małżeństwa, który wydaje się już niewystarczający. Bohaterowie wchodzą w rozmaite seksualne relacje z mężczyznami i kobietami. Jednak w „Nim zapadnie noc” możemy odnieść wrażenie, że warto chronić „stare”, heteroseksualne małżeństwo, bo żadne przygody nie mogą się z nim równać. Skąd ta zmiana?
Naprawdę patrzy pani na małżeństwo Petera i Rebeki i myśli, że „żadne przygody nie mogą się z nim równać”? Ich małżeństwo jest wystarczająco pokomplikowane, przynajmniej jak na mój gust. Kończą nutką chwilowego szczęścia, ale to związek pary gejów z mojej wcześniejszej powieści „Z ciała i z duszy” okazuje się oparty na mocniejszych podstawach radości i miłości niż małżeństwo Petera i Rebeki. Piszę o związkach wszystkich rodzajów pomiędzy ludźmi wszystkich typów. Niektóre z nich kończą się lepiej niż inne, ale nowa powieść nie oznacza żadnej zmiany w moim stosunku do małżeństwa. Każde małżeństwo jest inne i nie ma to żadnego związku z tym, czy para jest gejowska, czy heteroseksualna.

W kilku miejscach można przeczytać, że nie lubi pan określenia „pisarz gejowski”.
Tak, jest ograniczające. W taki sam sposób jak „kobieta pisarka” albo „czarny pisarz”. Zauważyła pani, że nie istnieje określenie „heteroseksualny męski pisarz”? Przyjmuje się jako oczywistość, że większość pisarzy to heteroseksualni, biali mężczyźni i dlatego używamy nazw na określenie pisarzy, którzy nie mieszczą się w tej tzw. normie. Nigdy nie wypierałem się mojej seksualności. Owszem, moje doświadczenia jako homoseksualnego mężczyzny są całkiem inne niż, powiedzmy, doświadczenia heteroseksualnej Afroamerykanki. Ale jestem pewien, że mogę wynieść z powieści napisanej przez heteroseksualną Afroamerykankę tyle, ile – mam nadzieję – ona może wynieść z moich książek.

Nie piszę dla czytelników, którzy chcą czytać tylko o postaciach dokładnie takich jak oni sami. Odnoszę wrażenie, że określenie „pisarz gejowski” mówi, że ten facet pisze książki, które albo są o ludziach, którzy przypominają ciebie, jeśli jesteś gejem, albo nie przypominają, jeśli nim nie jesteś. To napędza podziały nie tylko pomiędzy pisarzami, ale także pomiędzy czytelnikami. Wolę być znany po prostu jako pisarz.

Czy tworzenie erotycznej sceny homoseksualnej w powieści różni się od wymyślania sceny heteroseksualnej?
Nie ma żadnej różnicy. Oscar Wilde powiedział kiedyś, że wszystko na świecie dotyczy seksu, oprócz samego seksu, bo seks tak naprawdę dotyczy władzy. To doskonała rada dla pisarzy zabierających się za sceny erotyczne i odnosi się równie dobrze do relacji hetero-, jak i homoseksualnych.

Podobno nie lubi pan długich powieści. To prawda?
Nie lubię powieści dłuższych niż powinny być. „Wojna i pokój”, „Moby Dick”, „W poszukiwaniu straconego czasu” – to wszystko długie powieści, ale żadna z nich nie jest nawet o jedną stronę zbyt długa. To po prostu historie, które wymagały pewnego czasu, by je opowiedzieć. To, czego nie lubię, to dzisiejsze przekonanie, że „poważna” powieść współczesna to powieść „ długa” . Przeczytałem zbyt dużo książek pisarzy, którzy myślą , że są „epiccy” , a tak naprawdę są tylko przegadani i napuszeni. Myślę, że każda książka powinna być tak krótka, jak to tylko możliwe.

Jedyną szansą, żeby Peter z „Nim zapadnie noc” uratował swój związek, jest to, że zacznie wczuwać się w życie innych – tak jak pisarz?
Bez empatii świat ma przerąbane. I kropka. Empatia potrzeba jest postaciom fikcyjnym, pisarzom i każdej innej osobie żyjącej na naszej planecie.

***

Michael Cunningham (ur. w 1952 r.), pisarz amerykański, autor powieści „Dom na krańcu świata”, „Z ciała i z duszy”, „Godziny”, „Wyjątkowe czasy” i „Nim zapadnie noc” (wydawnictwo Rebis). Na podstawie „Godzin” w 2002 r. Stephen Daldry nakręcił popularny film, w którym wystąpili: Meryl Streep, Julianne Moore, Nicole Kidman (otrzymała za tę rolę Oscara) i Ed Harris.

Polityka 48.2011 (2835) z dnia 23.11.2011; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Nie jestem gejowskim pisarzem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama