Kultura

Przerwana pętla

Marek Dyjak. Niewielu udaje się tak zmartwychwstać

Marek DyjakFot. Grzegorz Press Marek DyjakFot. Grzegorz Press
Dzisiaj już mało kto zmartwychwstaje. Markowi Dyjakowi się udało.

Trudno powiedzieć, kim właściwie jest. Żulem i barowym grajkiem – jak sam o sobie mówi. Bardem, polskim Tomem Waitsem – jak chcą wielbiciele. Najbardziej prawdziwym głosem na polskim rynku muzycznym – jak ocenia krytyczka muzyczna, nauczycielka śpiewu Elżbieta Zapendowska. Dyjak to Dyjak – mówią przyjaciele; facet, który żył po bandzie, pił po bandzie, aż dotarł do końca drogi. On też tak czuł. W zeszłym roku na Wielkanoc przymocował do drzewa linkę holowniczą. Pogotowie stwierdziło zgon.

Piękny instalator

Z wykształcenia jest hydraulikiem. Skończył zawodówkę, choć trudno powiedzieć jakim cudem, bo w ostatniej klasie miał 612 godzin wagarów, które spędzał na Majdanku malując baraki i oprowadzając wycieczki. Wtedy też zaczął coś brzdą kać na gitarze. Przypadkiem trafił na książkę „Kaskaderzy literatury” i odkrył Rafała Wojaczka. – Czytałem i nic nie rozumiałem, ale jakoś instynktownie go czułem, czułem, że to też moje lęki – wspomina.

Kiedyś siedział na ławce w Świdniku i próbował coś brzdąkać pod Wojaczka, zaczepił go Jan Kondrak, miejscowy poeta i kompozytor. Zaczęli gadać. Hydraulik? To wpadnij, bo mi się kibel zepsuł. Dyjak już nie pamięta, czy udało mu się ten kibel naprawić. W sumie chyba tak, bo Kondrak proponował pieniądze, ale nie chciał, więc dostał jego płytę. Zaczęła się przyjaźń.

To on wymyślił mi zawód muzykanta. Powiedział, że ktoś tak popieprzony jak ja musi śpiewać. Inaczej nie wytłumaczę się przed światem – opowiada. Z repertuarem Kondraka „Piękny instalator”, inspirowanym obrazem Jerzego Dudy-Gracza, pojechał do Krakowa na Festiwal Piosenki Studenckiej i zajął drugie miejsce.

Reklama