Trudno powiedzieć, kim właściwie jest. Żulem i barowym grajkiem – jak sam o sobie mówi. Bardem, polskim Tomem Waitsem – jak chcą wielbiciele. Najbardziej prawdziwym głosem na polskim rynku muzycznym – jak ocenia krytyczka muzyczna, nauczycielka śpiewu Elżbieta Zapendowska. Dyjak to Dyjak – mówią przyjaciele; facet, który żył po bandzie, pił po bandzie, aż dotarł do końca drogi. On też tak czuł. W zeszłym roku na Wielkanoc przymocował do drzewa linkę holowniczą. Pogotowie stwierdziło zgon.
Piękny instalator
Z wykształcenia jest hydraulikiem. Skończył zawodówkę, choć trudno powiedzieć jakim cudem, bo w ostatniej klasie miał 612 godzin wagarów, które spędzał na Majdanku malując baraki i oprowadzając wycieczki. Wtedy też zaczął coś brzdą kać na gitarze. Przypadkiem trafił na książkę „Kaskaderzy literatury” i odkrył Rafała Wojaczka. – Czytałem i nic nie rozumiałem, ale jakoś instynktownie go czułem, czułem, że to też moje lęki – wspomina.
Kiedyś siedział na ławce w Świdniku i próbował coś brzdąkać pod Wojaczka, zaczepił go Jan Kondrak, miejscowy poeta i kompozytor. Zaczęli gadać. Hydraulik? To wpadnij, bo mi się kibel zepsuł. Dyjak już nie pamięta, czy udało mu się ten kibel naprawić. W sumie chyba tak, bo Kondrak proponował pieniądze, ale nie chciał, więc dostał jego płytę. Zaczęła się przyjaźń.
– To on wymyślił mi zawód muzykanta. Powiedział, że ktoś tak popieprzony jak ja musi śpiewać. Inaczej nie wytłumaczę się przed światem – opowiada. Z repertuarem Kondraka „Piękny instalator”, inspirowanym obrazem Jerzego Dudy-Gracza, pojechał do Krakowa na Festiwal Piosenki Studenckiej i zajął drugie miejsce.