W 1990 r. Frederick Forsyth ogłosił rozwód z literaturą. Jednak mariaż z doradcą finansowym Rogerem Levittem mocno nadszarpnął jego majątek. Forsyth wrócił więc do pisania. Od tamtej pory nieustannie rozmienia na drobne swój dorobek. I to jest paradoks godny opisania. Pierwsze 100 stron „Czarnej listy” jest nużącą rozbiegówką. Dalej fabuła się co prawda rozkręca, ale brak jej tych genialnych zwrotów akcji, za które Forsytha pokochali czytelnicy. Papierowa postać Tropiciela, zestawiona z nie mniej szeleszczącym Kaznodzieją. Obydwaj spleceni w pojedynku dobra i zła. Całość aż roi się od banałów. Zły, niedobry muzułmanin rzuca rękawicę zachodniej cywilizacji. Trzeba przyznać, że robi to umiejętnie, bo nie tworzy żadnej organizacji. A jedynie internetowo indoktrynuje kolejnych fanatyków zabójców. I to chyba jest najmocniejszy punkt tej powieści. Dalej jest tylko grubo ciosana intryga i łatwe do przewidzenia zakończenie. Nawet tłumacz się tym zmęczył, bo wsadza bohaterów na pokład śmigłowca, który stronę dalej okazuje się samolotem. Drobny błąd, ale szczególarzowi, jakim jest Forsyth, z pewnością nie przypadłoby to do gustu. Siłą wczesnych powieści Forsytha było genialne balansowanie na granicy rzeczywistości i fikcji, poparte bardzo solidną wiedzą na temat kulis oficjalnego świata. Ale świat się skomplikował. Forsyth, usiłując za tym nadążyć, robi to z wyraźną zadyszką.
Frederick Forsyth, Czarna lista, przełożył Andrzej Niewiadomski, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2014, s. 432
Książka do kupienia w sklepie internetowym Polityki.