Tajwańskiemu reżyserowi, od lat pracującemu w Hollywood, udało się tę podwójność doskonale wyrazić. W „Życiu Pi” chodzi o fantastyczną, snutą przez dorosłego Hindusa, opowieść o przeżytej w wieku 16 lat tragedii. Chłopak był naocznym świadkiem śmierci swoich bliskich. Podczas sztormu na Pacyfiku zatonął statek z jego rodzicami, a on w szalupie, z cudem ocalałymi po katastrofie dzikimi zwierzętami (ojciec był dyrektorem zoo i przewoził je na drugi koniec świata), przez 227 dni walczył, by nie zwątpić i przetrwać.
Magiczna opowieść narratora została sfilmowana w formie pięknej, trójwymiarowej pocztówki, śmiało mogącej zachęcać do podróży i zwiedzania świata, co wcale nie jest naiwnością reżysera ani błędem operatora, przeciwnie. Na tym polega sedno tej historii, konfrontującej siłę wyobraźni, zdolność do konfabulacji z okrutną, nihilistyczną rzeczywistością, niechybnie prowadzącą człowieka poddającego się jej władaniu do autodestrukcji. Jak się to ma do teologii? Zgodnie z duchem powieści Ang Lee porównuje heroiczne zmagania bohatera do umacniania wiary w momencie najcięższej próby. Hinduizm, chrześcijaństwo, islam, których chłopak był wyznawcą, oferują nadzieję wbrew logice. „Gdybym miał wybrać między prawdą a Bogiem, wybrałbym Boga”, mógłby powtórzyć za Dostojewskim. O tym właśnie wyborze mówi „Życie Pi”.
Życie Pi, 3D, reż. Ang Lee, prod. USA, 127 min