Daniel Passent, nasz kolega z POLITYKI o najdłuższym, obok Mariana Turskiego, w niej stażu złożył obszerną relację ze swojego życia Janowi Ordyńskiemu. I w tej opowieści wszystkie te powyżej przywołane swoje cechy i przywary odsłonił z wielką i godną szacunku otwartością.
Urodził się w 1938 r. w Stanisławowie jako Dawid Pasensztein. Rodziców, którzy zostali w 1944 r. zadenuncjowani i zamordowani, w ogóle nie pamięta, ma tylko jedno zdjęcie ojca, które dostał wiele lat później w Paryżu. Sam się uratował przechowywany przez Polaków, co w książce próbuje jakoś uporządkować, choć nie jest to łatwe, gdyż w dokumentach i relacjach występują różne sprzeczności i zagadki, a pamięć jest bardzo mglista. Trudno czytać te fragmenty książki bez zatykającego dech w piersiach wzruszenia.
Po wojnie, już jako Daniel Passent, został przejęty i wychowany przez wujostwo Prawinów. Jakub Prawin, przedwojenny ideowy komunista, w PRL generał i dyplomata (szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie w latach 1946–50), człowiek niebanalny i niezwykły, dla swojego przybranego syna stał się nie tylko osobą uczuciowo bardzo bliską, ale także wielkim autorytetem. Utonął w Wiśle w 1957 r. Zdążył jednak wiele zainwestować w wykształcenie swojego wychowanka, który wchodząc w wieku lat 20 do zawodu dziennikarskiego, znał, lepiej lub gorzej, trzy języki obce: angielski, niemiecki i rosyjski. Ten ostatni akurat podciągnął dzięki temu, że przez rok studiował ekonomię w Leningradzie, skąd wrócił na Uniwersytet Warszawski i za chwilę przeniósł się do redakcji „Sztandaru Młodych”. A stamtąd z kilkoma kolegami do POLITYKI. I wtedy się zaczęło.
„Polityka”, czyli dom
Passent zaczyna żyć w POLITYCE i dla POLITYKI, tu ma przyjaciół i swoje miejsce. Niezwykłą karierę w latach 60. i później pismo to zawdzięczało wyjątkowym talentom redaktorskim Mieczysława F. Rakowskiego i zdolnościom dziennikarzy, których ściągnął on do redakcji, dając szerokie pole do rozwoju. Należał do nich także Passent, który między innymi na początku lat 60. doprowadził do legendarnej już publikacji dzienników hitlerowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna, co okazało się przełomowe dla wzrostu popularności pisma.
Z POLITYKI pojechał najpierw w 1962 r. na studia do Princeton (studia warszawskie skończył kilka lat później), a potem do Wietnamu skąd podczas wojny pisał korespondencje. Pisał na różne tematy i używał rozmaitych gatunków dziennikarskich.
Tak naprawdę narodził się jednak pod koniec dekady, gdy zaczął pisać felietony jako Bywalec, z czasem już jako Passent. I stał się instytucją – od niego zaczynano lekturę tygodnika, a w głosowaniach czytelników na najbardziej popularnego autora POLITYKI zajmował zawsze pierwsze miejsce.
Gdy w grudniu 1981 r. zespół POLITYKI podzielił się politycznie i kilkunastu kolegów odeszło z redakcji, on w niej został, wspierając Jana Bijaka, który zastąpił Rakowskiego. „Wspierał” to może nawet za słabo powiedziane, wyznaczał i wytyczał, swoje felietony przemienił właściwie w publicystykę polityczną, za jej przerysowania i nietakty potem przepraszał. W mojej książce „POLITYKA i jej ludzie” (Warszawa, 2007 r.) napisałem, że Passent był w tamtym czasie „adiustatorem politycznym”, co mi dzisiaj przypomniał (wypomniał?), ale rzeczywiście tak to zapamiętałem, gdyż od 1985 r. byliśmy redakcyjnymi kolegami.
W rozmowie z Ordyńskim próbuje odtworzyć swoje myślenie z lat 80., które da się sprowadzić do figury, że, oczywiście, racja historyczna była wówczas po stronie opozycji, co właśnie historia potwierdziła, ale trwanie POLITYKI w ramach systemu, z jej niepodrabialnym stylem i sposobem myślenia, miało także sens historyczny, było potrzebne czytelnikom, którzy pisma nie opuścili, a nawet byli wówczas najbardziej liczni w jego dziejach. Zapewne dzisiaj powtórzyłby tę samą drogę, może z pewnymi korektami.
Mówi w książce wprost: „Ja i moi koledzy mieliśmy coraz większe wątpliwości, a mimo to przeciwko systemowi otwarcie nie wystąpiłem. Starałem się tylko łagodzić jego absurdy. Moja publicystyka dawała ludziom do zrozumienia, że coś jest nie tak. Gdyby tak nie było – nie byłbym popularny. Wybierałem to, co uważałem za możliwe, a nie to, co czułem, że jest słuszne”.
Wyszedł z domu, ale wrócił
Po 1989 r. Passent dwukrotnie opuścił POLITYKĘ na kilka lat. Na początku transformacji niejako celowo się z redakcji usunął i pojechał do Bostonu jako redaktor „The WorldPaper”, a w 1997 r. na całą kadencję jako ambasador do Chile (po drodze nauczył się hiszpańskiego). Zawsze wracał jednak do redakcji, z korzyścią dla niej, a przede wszystkim dla czytelników. I jest.
Dla Passenta stara POLITYKA, ta sprzed 1989 r., jest bytem niemal doskonałym, na tyle, na ile mogła być w realsocjalizmie. Takim trochę balonem na uwięzi. Sam uważa się za taki właśnie balon w PRL, nie ukrywa jednak, że był to dla niego osobiście czas dobry, momentami bardzo dobry. Wiadomo, POLITYKA była, zwłaszcza w latach 1960–80, rzeczywiście wyjątkowa, na pewno wniosła do świadomości społecznej, przede wszystkim tej inteligenckiej, wiele wartości, nowoczesnych sposobów myślenia i wiedzę o świecie. Ta wyjątkowość była widoczna zwłaszcza na tle innych gazet i na tle polityki. Wszystko prawda, ale warto jednak trzymać tu jakieś proporcje ocen i nie generalizować ich nadmiernie. I dla kurażu przejrzeć stare numery POLITYKI i legendarne jej teksty; wcale nie musi być to lektura nadzwyczaj przyjemna.
POLITYKA po 1989 r., jak wszystko w naszym kraju, musiała się zmienić i się zmieniła. I choć jest kontynuatorką starej, jest na swój sposób przecież nowa, ten balon nie ma już uwięzi, aczkolwiek – jak zawsze w tym piśmie – nie szybuje on w przestworza, lecz trzyma kontakt z ziemią, czyli z realiami.
Może dlatego, że Passenta nie było z nami po 1990 r., nie musi wiedzieć, ile trudu i napięcia kosztowało redaktorów jego POLITYKI, gdy próbowali ułożyć klocki na nowo, te biznesowe, ale też myślowe i aksjologiczne. Jak też przełamywali stare nawyki umysłowe, a także świeżej daty idiosynkrazje i niechęci wobec nowej rzeczywistości, które przecież w piśmie występowały. Choć oczywiście na szczęście słabły i wynosiły się gdzie indziej. Mam odczucie – na podstawie lektury tej książki – że nie bardzo to doświadczenie przykuwa uwagę wielkiego felietonisty, że dość, ośmielę się powiedzieć, egocentrycznie szacuje i ocenia tę naszą nową POLITYKĘ i swoje w niej miejsce. A to już ponad 20 lat minęło, w tym czasie przeszła ona wiele przełomów i kryzysów, opublikowała tysiące tekstów, a jakoś chyba żaden nie wdarł się do pamięci Passenta, nie zyskał równego statusu z dawnymi hitami POLITYKI, tej sprzed przełomu.
I jeszcze jedna mała polemika. Daniel Passent przepowiada, że w dobie nacierającego Internetu tradycyjne, papierowe tygodniki będą najbardziej zagrożone, że lepiej dadzą sobie radę dzienniki. Myślę, że jest jednak inaczej. To właśnie prasa codzienna może być fundamentalnie podmywana przez zalew codziennych informacji, które wylewają się w sieci, a tygodniki, ze swoją skumulowaną refleksją i z dłuższymi wywodami, mogą stanowić potrzebną odtrutkę dla odbiorców oszołomionych chaosem internetowym. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Gem, set, mecz
Książka ma kilkanaście rozdziałów, każdy stanowi niejako odrębną całość. Wszystkie warte są polecenia. Są zatem pełne pasji i humoru opowieści o kolejnych etapach życia Passenta, o bliskich i o życiu rodzinnym, kobietach, o Agnieszce Osieckiej, o lekturach i przeprowadzonych wywiadach, o awanturniczej, haniebnej lustracji, która go dotknęła. O pisaniu do kabaretów, o kolejnych książkach, które napisał, o kolegach i wrogach, z imienia i nazwiska, o ambasadorowaniu, o zdarzeniach, kłótniach i incydentach, przygodach, o sukcesach i blamażach. O swojej wreszcie tożsamości. „Nigdy nie byłem świadomym Żydem ani Żydem zawodowym. W tej sprawie reaguję podobnie jak Adam Michnik – czuję się Żydem, kiedy widzę przejawy antysemityzmu”.
Jest ton i jest styl, co nie powinno naturalnie dziwić, ale mam na myśli przede wszystkim niezwykłą elegancję i wyczuwanie granic smaku w snuciu opowieści niezwykle szczerej i uczciwej. Zapewne Passentowi to nie pomoże, wiadomo, że wrogowie i nieprzyjaciele wyczytają swoje, nawet jeśli tej książki nie przeczytają.
Jan Ordyński także się do niej wydajnie przyczynił. Wiadomo, że pasjonuje się historią najnowszą i to w rozmowie widać i czuć. Jest dociekliwy i cierpliwy, dobrze pobudza pamięć swojego rozmówcy i trafnie dopycha rozpoczęte wątki i anegdoty.
Passent w ubiegłym roku w ankiecie miesięcznika „Press”, w której wzięli udział redaktorzy naczelni z całego kraju, został uznany za najlepszego felietonistę spośród wszystkich tych tysięcy, którzy codziennie piszą swoje kawałki do gazet i do blogów. Gem, set, mecz.
Passa. Z Danielem Passentem rozmawia Jan Ordyński, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011