George Michael: Wrocław podbity
Recenzja koncertu Georgea Michaela, Wrocław, 17 września 2011 r.
Tourne Symphonica jest skrajnie odmienne od 25 Live - trasy, jaką po 15 latach nieobecności na estradzie George Michael powrócił w 2006 r. Teraz piosenkarz wybrał projekt, którym subtelnie, ale stanowczo odcina się od roli złotego chłopca Wham! – swoim tanecznym szlagierom nadał odważną, elegancką barwę, bez wysiłku prowadząc wokalem filharmonijnych, tym razem wrocławskich, muzyków.
Nieodarte z dawnego uroku klasycznie zaaranżowane przeboje ukazały artystę dojrzalszego, który nie boi się zaproponować innego pomysłu na muzykę. Dzisiaj George Michael wraca raczej do czasów duetów z Lisą Stansfield i Eltonem Johnen, definiując swoją muzyczność brzmieniem kontrabasu, skrzypiec i pianina. I chociaż dryfuje w stronę przeciwną popkulturze, to tęsknota za funky wciąż wybrzmiewa w jego mocnym, niezmienionym głosie.
George Michael pokazał swoją liryczną (nie mylić z sentymentalną!) naturę. Rozmawiając z publicznością, zwierzał się, że to teksty utworów, które przyszło mu śpiewać, kształtują jego wrażliwość. Przeplatał więc twórczość swoją i innych artystów, budując dwugodzinną, spójną opowieść o życiu niełatwym, ale pełnym nadziei i wiary w człowieka. „Roxane”, „Going to a town”, „Let Her down easy” i bezpretensjonalne wykonanie niezwykłego “Love is a losing game” Amy Winehouse – oto aktualna (może w świadomości polskiej widowni nareszcie odarta z "Careless Whisper" i "Last Christmas"), dojrzała, acz wcale nienowa twarz artysty. I chociaż George Michael ma dziś aparycję raczej Franka Sinatry niż samego siebie sprzed 20 lat, nie pozostawił wątpliwości: ekspresja to jego drugie ja. Kilkudziesięciotysięczna wrocławska publiczność zdzierająca struny głosowe na kultowym „Freedom” wyczuła to najlepiej.