Złota Palma dla metafizycznego dramatu „The Tree of Life” (Drzewo życia) Amerykanina Terrence’a Malicka nie była zaskoczeniem. To arcydzieło, widowiskowy poemat filmowy, zapraszający do intymnego dialogu z Bogiem, kosmosem, naturą, poszukujący odpowiedzi totalnej na odwieczne pytania ludzkości.
Malicka nie było w Cannes. Zapowiedział, że nie przyjedzie i słowa dotrzymał. W jego imieniu nagrodę odebrali producenci. Niehollywoodzki film, kręcony z przerwami przez trzy lata, z Bradem Pittem i Seanem Pennem w rolach głównych, gotowy był już rok temu. Z niewiadomych przyczyn nie dostał się wtedy do konkursu, co teraz trudno zrozumieć. Podobnie jak idiotycznej reakcji widowni, która film wygwizdała. Może dobrze, że się obraził i osobiście nie stawił, bo musiałby wysłuchiwać pytań nie na poziomie.
Autor „Drzewa życia” jest filozofem. Pochodzi z Teksasu. Ma 68 lat. Pracę magisterską pisał o Heideggerze. Studiował na Harvardzie i Oxfordzie. Zajmował się dziennikarstwem. 20 lat spędził we Francji, gdzie wykładał filozofię i historię kina. Nakręcił zaledwie pięć filmów. Każdy przełomowy. Wśród nich „Niebiańskie dni” i „Podróż do Nowej Ziemi”, w której dekonstruował mit założycielski Stanów Zjednoczonych. Najbardziej znany jest epos wojenny „Cienka czerwona linia”, ekranizacja powieści Jamesa Jonesa, zapowiadająca to, co Malick rozwinął mistrzowsko w swoim ostatnim filmie. Widzenie losu jednostki z perspektywy wieczności.
„Drzewo życia” z genialnymi zdjęciami Emmanuela Lubezkiego wpisuje rodzinną tragedię w nieskończony, kosmiczno-biblijny cykl narodzin i śmierci. Odejście jednego z trzech braci na teksańskiej prowincji w latach 50. XX w. stanowi punkt wyjścia do zadawania pytań eschatologicznych: o korzenie zła, kierunek ewolucji, sens modlitwy, rolę Boga i materii. Malick stawia je na poważnie, burząc linearną narrację, zmieniając narratorów, przeskakując od realistycznych sekwencji do zupełnie wymyślonych, metafizycznych. Spektakularnym obrazom narodzin Wszechświata, erupcji wulkanicznej lawy, olśniewająco pięknej i obojętnej przyrody dodaje symboliczne znaczenia, jak w przypadku zaskakującego spotkania dinozaurów ilustrującego moment przebudzenia moralności na Ziemi.
To nie jest spóźniona i naiwna lekcja newage’owej religijności. Mimo nawiązań do księgi Hioba, wszechobecnego ducha panteizmu, to raczej jeden z najbardziej zdumiewających, erudycyjnych esejów filmowych, jakie powstały w dziejach kina. Wizjonerska podróż do granic ludzkiej wyobraźni wymagająca od widza maksymalnego skupienia, dociekliwości i otwarcia na nowe doznania. Jak niegdyś „2001: Odyseja kosmiczna” Kubricka.
Sprawnie i elegancko
Druga co do ważności nagroda Grand Prix została przyzna dwóm filmom ex aequo, co nie zdarza się często, ale żadnej kontrowersji w tym nie ma. W sensie trafności jurorskich wyborów trudno o sprawiedliwszą decyzję. Zarówno „Le gamin au velo” (Chłopiec z rowerem) belgijskich braci Dardenne, jak i „Bir zamanlar Anadolu’da” (Zdarzyło się pewnego razu w Anatolii) Turka Nuri Bilge Ceylana są wysokiej klasy wypowiedziami autorskimi w pełni zasługującymi na najwyższe laury.
Minimalistyczny film Dardenne’ów (dwukrotnych zwycięzców canneńskiego konkursu) wpisuje się w ich dotychczasową estetykę. Banalna na pozór sytuacja wzięta wprost z życia urasta na ekranie do wymiaru nieomal antycznej tragedii. Wszyscy są dobrzy, pragną miłości, a jednak nieszczęście się zdarza. Nastoletni chłopiec z sierocińca, rozpaczliwie wyczekujący powrotu ojca, który się go wyrzeka, wpadnie w sidła dilera. W tym neorealistycznym moralitecie bracia Dardenne zastanawiają się nad obezwładniającą siłą przyciągania zła, które w oczach zaślepionego małoletniego bohatera ma mu zastąpić brak ojcowskiej czułości i troski.
Dwuipółgodzinny, nastrojowy film Ceylana, mimo pozornie prostej konstrukcji, jest bardziej zagmatwany, ale ostatecznie przynosi więcej satysfakcji. To połączenie dramatu społecznego z brutalnym kryminałem, w którym odpowiedź na pytanie, kto i dlaczego popełnił zbrodnię, zostaje ledwie zasugerowana. Trzeba ją samemu wyłuskać ze strzępów rozmów, opowieści rzucanych mimochodem, ukradkowych spojrzeń. Przedziwny film, który ktoś porównał do prozy Dostojewskiego.
Całkowitym zaskoczeniem była natomiast nagroda przyznana za najlepszą reżyserię Duńczykowi Nicolasowi Winding Refnowi za „Drive” (Kieruj) – dość błahą parodię kina sensacyjnego w duchu Tarantino. Jedynym wytłumaczeniem jest chyba to, że w jury, któremu przewodniczył Robert De Niro, zasiadało jeszcze kilku specjalistów od kina gangsterskiego. Poza tym wszystko przebiegało sprawnie i elegancko, jak zawsze.
Wygnanie von Triera
Przez 12 dni festiwal tętnił życiem, prowokował, testował gusty. Były pokazy ogni sztucznych, wystawne bankiety do białego rana, przemarsze po czerwonym dywanie gwiazd, m.in. Woody’ego Allena, Jodie Foster, Johnny’ego Deppa, Penelope Cruz, Antonio Banderasa. Różnorodność i jakość pokazów zachwycały.
Jedynym zgrzytem, który psuł humory, była szeroko komentowana wypowiedź duńskiego reżysera Larsa von Triera. Chcąc rozbawić dziennikarzy, autor „Melancholii” zażartował, że jest nazistą, po czym brnął dalej, przyznając z rozpędu, że potrafi nawet trochę współczuć Hitlerowi, nie czując wcale, że kompletnie jest nierozumiany. Reakcja była natychmiastowa. Uznano go za persona non grata (we Francji wypowiedzi antysemickie są nielegalne), co w długiej, 64-letniej historii festiwalu nie przydarzyło się nikomu.
W komentarzach prasowych – poza francuskimi – na ogół życzliwych dla reżysera, podkreślano absurdalność afery, tym bardziej że Lars nie raz już szokował ostrymi, publicznymi wypowiedziami. Polańskiego nazwał kiedyś karłem. Siebie – najlepszym reżyserem świata, a przy innej okazji onanistą srebrnego ekranu. Smaczku dodaje to, że 55-letni artysta był pupilkiem festiwalu, przyjaźnił się z Gillesem Jacobem i Thierrym Frémaux, dyrektorami imprezy. W Cannes miały miejsce premiery niemal wszystkich jego filmów (dziewięciu). Teraz wygnany z filmowego raju bohater skandalista zapowiedział, że nakręci artystyczne porno, więc raczej nie będzie się musiał przejmować tym, że już się go tu nie pożąda.
Czy ucierpiała na tym jego „Melancholia”, którą niektórzy typowali jako pewniaka do głównych nagród, a wyróżnienie otrzymała tylko Kirsten Dunst grająca w niej – rzeczywiście świetnie – neurotyczkę? Przygnębiająca wizja końca świata w „Melancholii” w porównaniu z apokalipsą Malicka jest po prostu dziecinna. Wyrasta w znacznej mierze z obsesji i fobii ekscentrycznego reżysera, cierpiącego na chroniczną depresję. Nie przeszkadza to jednak dostrzec w jego wystylizowanej, nihilistycznej bajce – rozgrywającej się w abstrakcyjnej przestrzeni gotyckiego zamku – uniwersalnej, niemal bergmanowskiej przypowieści o samotności w obliczu kosmicznego kataklizmu. Zaskakująco mało jest w niej emocji, na szczęście film wchodzi za kilka dni na polskie ekrany, każdy więc będzie mógł sprawdzić, jak to działa.
Rewolucja zielona i czerwona
Na fali krytyki rynków finansowych, deregulacji, która doprowadziła do kryzysu ekonomicznego, znani dokumentaliści i działacze ruchu Greenpeace, amerykańskie małżeństwo Josh i Rebecca Tickell, ogłosili inną rewelację: demokracja w Stanach nie istnieje. Doszli do tego, zajmując się skutkami wybuchu i zatonięcia w Zatoce Meksykańskiej platformy wiertniczej, należącej do British Petroleum. W trakcie największej katastrofy ekologicznej w historii przemysłu naftowego, która miała miejsce rok temu, wyciekło do morza prawie 20 mld litrów ropy. Próbowano ją zneutralizować siedmioma milionami trującego preparatu chemicznego Corexit, wywołującego masowe zachorowania na raka skóry.
Tropiąc w demaskatorskim reportażu śledczym „The Big Fix” liczne kłamstwa koncernu w sprawie rzekomego usunięcia skażenia, filmowcy odkryli spisek. Ameryką nie rządzą już politycy, ani nawet prezydent Obama, tylko skorumpowana oligarchia, grupka magnatów naftowych z Luizjany w powiązaniu z zarządami kilku globalnych banków. Ich interesów pilnuje armia 100 tys. wysoko opłacanych lobbystów w Waszyngtonie (na jednego kongresmena wypada średnio kilka tysięcy rzeczników). Jeśli trudno temu wszystkiemu dać wiarę, to tylko dlatego, że autorów spala rewolucyjna gorączka, przez co ich film nabiera pod koniec charakteru agitki zrobionej na zlecenie partii zielonych.
Odpowiedzią filmowców na szaleństwo wojen i terroryzmu była w tym roku próba wyciszonej psychoanalizy zła. Czy kat mający na sumieniu śmierć dziesiątek tysięcy ludzi może doznać religijnego objawienia? Prowokacyjne pytanie postawił dokumentalista Rithy Panh w „Duch, Master of The Forges of Hell”, filmie poświęconym komendantowi głównego więzienia Czerwonych Khmerów Kaing Guek Eavowi. Sensacją są tu szczegółowe zeznania zbrodniarza opisującego mechanizm służenia partii komunistycznej i jego nawrócenie na chrześcijaństwo. W warstwie wizualnej nic odkrywczego. Pokazywana jest sama twarz Guek Eava (jednego z liderów reżimu Pol Pota, za którego rządów w latach 1975–79 wymordowano 1,8 mln Kambodżan), inteligentna, wrażliwa, schowana za okularami. Wrażenie robi monolog skruszonej bestii kontrapunktowany archiwalnymi zdjęciami i kronikami. „Nie jestem sadystą, tylko stoikiem” – mówi, pokazując, w jaki sposób torturował ludzi. Wyznanie win kończy przypowieścią o łotrze na krzyżu wziętym do nieba przez Chrystusa. Nie przypominam sobie drugiego filmu o masowym mordercy, w którym zbrodniarz sam siebie by osądzał, posypywał głowę popiołem, szczerze żałował tego, co robił. Wstrząsające.
Autoparodia Almodóvara
Zaglądanie w głąb duszy psychopatów było zresztą jednym z tematów canneńskiego festiwalu. Dlaczego zabijają? Kim są? Jak budują więzi z bliskimi, rodzinami, ofiarami? W dojrzałym debiucie Austriaka Markusa Schleinzera „Michael” – o pedofilu przetrzymującym w piwnicy kilkuletniego chłopca – widz nie czuje się podglądaczem, tylko uczestnikiem jego makabrycznej gry wyobraźni, zwichniętej psychiki, w której jest miejsce na czułość, ale nie na empatię.
Jaki błąd popełnili rodzice, których nastoletni syn zabił ojca, siostrę, a potem urządził kolegom krwawą łaźnię w szkole? – to pytanie stawia z kolei Brytyjka Lynne Ramsey w mocnym dramacie psychologicznym „We Need to Talk About Kevin”. Tilda Swinton gra w nim matkę zabójcy, próbującą dokonać rachunku sumienia. Ukazana w retrospekcjach jej relacja z synem przypomina wojnę: wychowuje wroga, który szuka odpowiedniego momentu, by zaatakować, zadać śmiertelny cios. Bezinteresownie, a może z zemsty.
Najwięcej wzruszeń przyniosły na festiwalu komedie, których z oczywistych względów zazwyczaj w Cannes się nie pokazuje. Tym razem jednak były aż cztery. Kryje się za tym głębsza tendencja nasilająca się zresztą już od pewnego czasu w kinie artystycznym. Chodzi o dystans, grę konwencjami, odświeżanie starych, zużytych form, bo dzięki pastiszowi i ironii najwygodniej się komunikować z wrażliwością współczesnego widza.
Zawrotny sukces „The Artist” (Artysty) – uhonorowanego nagrodą dla Jea- na Dujardina za najlepszą kreację aktorską – wynika właśnie stąd. Wykazując się perfekcyjnym warsztatem nieznany szerzej reżyser Francuz Michel Hazanavicius znalazł genialny sposób na przywrócenie życia kinu niememu. W kostiumie slapstickowego melodramatu opowiedział pełną wigoru i uczuć historię wzlotu i upadku hollywoodzkiej gwiazdy filmowej. Amanta o urodzie i seksapilu Douglasa Fairbanksa, niepotrafiącego sobie poradzić z przełomem epoki kina dźwiękowego.
Oryginalnym przetworzeniem popisał się też Fin Aki Kaurismäki w inteligentnej, wcale nie sentymentalnej komedii „Le Havre” (nagroda FIPRESCI), upodabniając swój film do pastiszu czarnego kryminału i umiejscawiając gdzieś pomiędzy stylem René Claira a Jean-Pierre’a Melville’a. Rekordy autoparodii bił też zlekceważony przez jury Hiszpan Pedro Almodóvar w zachwycającym ni to horrorze, ni thrillerze „La piel que habito” (Skóra, w której żyję). Jest zdrada, morderstwo w afekcie, osamotnienie, zamiana płci, pytanie o tożsamość, śmierć. Z labiryntowych komplikacji, piętrowych pomyłek, szokujących tajemnic, czyli typowych dla tego autora składników, skonstruował on postmodernistyczną bajkę. O tym, że ciało można wymienić, ale duszy niestety się nie da. Kto jeszcze potrafiłby z tylu nieprzystających do siebie elementów, kiczu i namiętności stworzyć spójne, bezpretensjonalne dzieło, wznoszące się na wyżyny sztuki filmowej?
Jeśli chodzi o Polaków – tak jak w ubiegłych latach – nie mieliśmy się czym pochwalić. Naszego honoru bronił Jerzy Stuhr na gościnnych występach u Włocha Nanniego Morettiego w dobrze przyjętej komedii „Habemus Papam” o wystraszonym papieżu, który boi się pełnić obowiązki głowy Kościoła. Stuhr zagrał sekretarza Watykanu, za co zebrał bardzo dobre recenzje. Drugim polskim akcentem był mroczny dramat psychologiczny „Code Blue” Urszuli Antoniak nakręcony w Holandii i pokazany w pozakonkursowej sekcji Quinzaine (reklamowano go jako film, który może ranić uczucia). Nie każdemu się podobał – tematem jest m.in. eutanazja – ale tak chyba miało być. Nie ulega wątpliwości, że Antoniak, która debiutowała na międzynarodowej arenie głośnym „Nic osobistego”, ma wyrazistą osobowość. Potwierdza przy okazji jeszcze jedną prawidłowość zaobserwowaną na tegorocznym Cannes. Największe reżyserskie talenty to obecnie kobiety.