Autorzy „Fargo” obiecywali kiedyś, że nakręcą opowieść o Dzikim Zachodzie „z dużą ilością krwi i przemocy, ze skalpowaniem, wieszaniem oraz Indianami wpuszczającymi swoim ofiarom mrówki pod powieki”. Potraktowano tę zapowiedź jak niezły dowcip, kolejny przejaw ich wisielczego humoru. A oni słowa dotrzymali. Ale zamiast kopania nieboszczyka, czyli parodii skompromitowanej konwencji, mistrzowie pastiszu i czarnej komedii wypuścili epicki film, w którym ironia jest ledwo, ledwo wyczuwalna.
Pomyśleć można, że zależy im bardziej na wskrzeszeniu legendy z jej mitologią pogranicza, zuchwałą wiarą w istnienie powszechnego prawa moralnego i kolonizatorskimi zapędami białego człowieka. Jednak bez przesady. Są na to zbyt inteligentni. Wszystko to okrutnie demistyfikują, na tyle jednak dyskretnie, że amatorzy tradycyjnego kowbojskiego świata mogą się czuć w pełni usatysfakcjonowani.
„Prawdziwe męstwo” tylko w Ameryce zarobiło do tej pory przeszło 120 mln dol., co stawia ten film zdecydowanie na czele największych komercyjnych osiągnięć braci. Niewątpliwie zawdzięcza to wystylizowanej prostocie. Linearnie, majestatycznie prowadzona dramaturgia w niczym nie przypomina szybkich, skomplikowanych, wielowątkowych konstrukcji „Tajne przez poufne” czy wyrafinowanej łamigłówki z „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
Zgodnie z żelaznymi regułami gatunku widzowie mają czas na kontemplację pustynno-skalistych przestrzeni stanu Arkansas, są długie galopady koni, strzelaniny. Żadnych formalnych niespodzianek, nowatorskich rozwiązań. Trzeba też pamiętać, że to remake klasycznego westernu Henry’ego Hathawaya z 1969 r. z pamiętną rolą podstarzałego Johna Wayne’a, grającego na ekranie samego siebie. Wcielił się wtedy w jednookiego, niedomytego, nieustannie pijanego najpodlejszego szeryfa w okolicy, bezlitosnego drania, który nie wie, co to strach. Za tę rolę Wayne dostał jedynego w swojej karierze Oscara.
Okiem nastolatki
W nowej wersji zabijakę i twardziela, mięknącego jedynie na widok 14-letniej dziewczynki zlecającej mu pomszczenie swego ojca, gra Jeff Bridges. O dziwo, nie on wydaje się tu najważniejszy, tylko dziewczyna. Tak jak w powieści Charlesa Portisa, która posłużyła za kanwę scenariusza, narratorem nie jest zapijaczony szeryf, zdobywający się w końcu na akt heroizmu, lecz stara panna wspominająca swoje przygody z lat 70. XIX w., gdy była nastolatką. Różnica z pozoru niewielka. Jak się jednak okazuje – znacząca.
W świętoszkowatej dziewczynce (granej kapitalnie przez bardzo młodą aktorkę Hailee Steinfeld) wrażliwości zbyt wielkiej nie ma. Dziewczęce emocje skutecznie stłumiły zaszczepione w szkółce niedzielnej wiktoriańskie zasady. I one właśnie sprawiają, że bystre, nadzwyczaj rozsądnie myślące dziecko może beznamiętnie przyglądać się okrutnym egzekucjom, podziurawionym jak sito trupom i ludzkiej krzywdzie.
Jej chłodną purytańską duszę rozpalają wyłącznie długie handlowe negocjacje na temat procentów i rabatów od należnych płatności. A także obowiązek przypilnowania, by mądre i słuszne – bo zapisane w Piśmie Świętym – prawo zemsty mogło się dopełnić. Zabawnie to ilustruje scena przysłuchiwania się zeznaniom szeryfa federalnego w sądzie. Gdy pod naporem prokuratorskich pytań zaczyna on z dumą przyznawać się do liczby niepotrzebnie ukatrupionych złoczyńców, w jej oczach pojawia się nagle oznaka ożywienia, błysk radości, a może nadziei, że oto znalazła właściwego człowieka, który najpierw pociąga za spust, a potem dopiero rozmawia.
W widowiskowej adaptacji dokonanej przez Coenów (świetnie oddającej lekki pastiszowy ton powieści) nie kto inny, tylko grzeczna, rezolutna, działająca w słusznej sprawie małoletnia bohaterka uosabia wszystko co najgorsze na Dzikim Zachodzie: ślepe okrucieństwo, nienawiść, kult pieniądza, cynizm, niczym niezachwianą pewność siebie, brak współczucia.
Sens filmu, będącego w istocie gorzkim moralitetem, sprowadza się do pytania o cenę, jaką przyszło zapłacić dziewczynce za żarliwie wyznawany i broniony przez nią system wartości. Pobożnej starszej pani, dumnie wspominającej krwawy akt odwetu, nigdy nie udało się ustalić, jaki popełniła błąd i dlaczego resztę życia musiała spędzić za biurkiem na sumiennym sprawdzaniu czeków w banku, wiecznie zasłaniając się brakiem czasu na inne rozrywki, w tym na tak nieistotny drobiazg jak założenie rodziny.
Można naiwnie sądzić, że Coenowie wyśmiewają i odkłamują wyidealizowany, romantyczny świat opiewany w westernach, wzniesiony na fundamentach wolności jednostki, swobód obywatelskich, praworządności, a w istocie przesiąknięty religijnym fanatyzmem, rasizmem, przemocą i kolonialną mentalnością ludzi gotowych targować się o cenę każdej, najdrobniejszej nawet przysługi. Byłaby to jednak krytyka mocno spóźniona. W kinie prostuje się bowiem ten zafałszowany, stereotypowy obraz co najmniej od pół wieku.
Bush jako szeryf
Nie sposób więc przypuszczać, że sarkastyczne, podszyte melancholią spojrzenie Coenów odnosi się jedynie do czasów zakładania i krzepnięcia cywilizacji amerykańskiej. W równym, a nawet większym stopniu ich film dotyczy współczesności. „Prawdziwe męstwo” tak jak wiele westernów ubiegłego stulecia jest pełną aluzji alegorią z morałem wymierzonym w bieżącą politykę i problemy natury ogólnej. Dotyka i opisuje urażoną, wściekłą Amerykę, prowadzącą, zgodnie z kodeksem Hammurabiego i zasadą ząb za ząb, świętą krucjatę przeciwko barbarzyńcom, którzy podrzynają gardła, uderzają znienacka, a potem tchórzliwie się ukrywają, ale już nie w rezerwacie, tylko na terenie dzisiejszego Afganistanu, Iraku lub któregokolwiek państwa tzw. osi zła.
Nie ma w tym przesady, jeśli sobie przypomnimy, do jakiej wyobraźni odwoływał się pochodzący z Teksasu były prezydent G.W. Bush. To on wrogom Stanów Zjednoczonych mówił: „puścimy was z dymem”. To on wysyłał za Osamą ibn Ladenem listy gończe „Wanted: Dead Or Alive”. I twardą retoryką wzywał do zwierania szyków wobec terrorystycznego zagrożenia, a moralizatorskimi przemówieniami uzasadniał wypowiedzenie wojny „diabelskim siłom”, „złu w czystej postaci”, reanimując konserwatywne wartości z okresu zimnej wojny. Cała ta prymitywna symbolika została zaczerpnięta z klasycznych westernów. Bush samego siebie widział w roli szeryfa bez skazy, obarczonego misją mocnego i odważnego kowboja. Amerykański socjolog Stephen McVeigh w monografii „The American Western” dowodzi, że Bush uruchomił i ożywił tradycyjną wrażliwość Amerykanów, uformowaną na mentalności białego kolonizatora. „Odświeżył skompromitowaną mitologię krwawych podbojów. I pokazał całemu światu, że kultura starego westernu stoi w centrum amerykańskiego systemu wartości”.
W dużej mierze dzięki agresywnej polityce prowadzonej w odwecie za ataki na WTC western jako gatunek został zrehabilitowany, choć wydawało się, że po tak efektownym filmie jak „Bez przebaczenia” nigdy to już nie nastąpi. Eastwood, kręcąc swój obrazoburczy western, miał nadzieję, że po takim sponiewieraniu mitu nikt nie odważy się go więcej wynosić na piedestał. Rewolwerowca zdegradował do roli świniopasa niepotrafiącego dosiąść wierzchowca. Największym łajdakiem uczynił szeryfa o sadystycznych skłonnościach. A odruchy szlachetności przypisał gwałconym i linczowanym prostytutkom.
Costner, który w 1990 r. (dwa lata przed Eastwoodem) nakręcił „Tańczącego z wilkami”, hymn na cześć kultury indiańskiej, gdzie po raz pierwszy w historii kina czerwonoskórzy z plemienia Siuksów mówią językiem swoich przodków i prezentują wyższy poziom cywilizacyjnego rozwoju od dzikich hord anglosaskich żołnierzy, też chyba nie mógł przypuszczać, że po gruntownej dekonstrukcji legendy Dzikiego Zachodu możliwy będzie powrót do dawnego stylu i archaicznej retoryki.
Amerykańska dusza
Odrodzenie westernu w minionej dekadzie dokonało się za sprawą nie byle kogo, bo wytrawnych hollywoodzkich reżyserów. Ron Howard, przejęty misją mobilizowania do walki z nieuchwytnym wrogiem, nakręcił w gwiazdorskiej obsadzie „Zaginione”, swoistą polemikę z „Tańczącym z wilkami”, gdzie do zwyczajowej roli schwarzcharakterów powrócili Indianie. Bohaterską obronę 200 Teksańczyków przed obcym (meksykańskim) żywiołem przypomniał w porę J. L. Hancock w spektakularnym „Alamo”. Złamał się nawet sam Costner.
W ultrakonserwatywnym „Bezprawiu” z Robertem Duvallem i Anette Bening o niewinnych jak lilie, dobrodusznych poganiaczach bydła, broniących mieszkańców miasteczka przed tyranem, radykalnie zmienił swój stosunek do przemocy, przekonując, że racja stoi po stronie „nie chcę, ale muszę”. Rosnącej popularności westernu nie zdołał przyhamować nawet Ang Lee, kwestionujący w „Tajemnicy Brokeback Mountain” aksjomat heteroseksualnej orientacji kowbojów. Po tym, jak jednocześnie ruszyła z kopyta produkcja telewizyjnych seriali (m.in. „Deadwood”, „Na Zachód”, „Przerwany szlak”), lody ostatecznie zostały przełamane i powrót mody do westernowej tematyki stał się faktem.
Wpisując się w ten nurt autorzy „Prawdziwego męstwa” nie tyle znowu ośmieszyli od pół wieku składaną do grobu konwencję, ile po raz kolejny wykorzystali gatunkowy kostium do wyrażenia swoich obaw co do kierunku, w jakim podąża opętane na punkcie przemocy amerykańskie społeczeństwo. Żądna zemsty dziewczynka otrzymuje na początku filmu pouczającą pod tym względem lekcję. Na jej oczach zostają powieszeni trzej bandyci. Przed egzekucją pierwszy żałuje, że nie zdołał dokończyć zadania i nie zabił tego, kogo trzeba. Drugi pogardliwie przygląda się tłumowi i oświadcza, że nie tylko on, ale wszyscy tutaj są mordercami. Trzeciemu – który jest Murzynem, obcym, prawdopodobnie jedyną niewinną osobą w tym gronie – gdy tylko otwiera usta, kat zarzuca kaptur na głowę, by pośpiesznie wykonać wyrok.
W jednej krótkiej scenie została zawarta kwintesencja zabójczej prawdy, którą celnie zdefiniował kiedyś D.H. Lawrance: „Amerykańska dusza jest twarda, samotna, zimna i żądna krwi”. Coenowie myślą podobnie.