Książki

Chcę iść w nieznane

Rozmowa z Juliette Binoche

nicogenin / Flickr CC by SA
O wierze w aktorstwo, współpracy z polskimi reżyserami i o babci z Częstochowy - mówi Juliette Binoche.

Janusz Wróblewski: – W najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej „Sponsoring”, do którego zdjęcia kręcone są teraz w Paryżu, gra pani dziennikarkę odkrywającą świat studenckiej prostytucji. Dlaczego zdecydowała się pani wziąć udział w tym projekcie?

Juliette Binoche: – Spodobał mi się wyjątkowy scenariusz, przedstawiający skomplikowaną sytuację młodych dziewczyn. To intymna opowieść o ich wyborach, opisująca również zepsucie francuskiego społeczeństwa, korupcję, mechanizmy deprawacji. Magoska (tak aktorka wymawia imię reżyserki – przyp. red.) jest bardzo inteligentną artystką. Gram zamożną, spełnioną rodzinnie reporterkę pisma „Elle”. Mimo sukcesu czegoś mojej bohaterce brakuje.

Chodzi o emocje?

Raczej o seks. Obracając się wśród dziewczyn, które handlują swoim ciałem i nie odczuwają z tego powodu wstydu ani przesadnych wyrzutów sumienia, ona też w sobie coś odkrywa. Brzydzi się, a zarazem pociąga ją nieznany świat brutalnego erotyzmu. Przewartościowuje pewne doświadczenia. Chce sprowokować los.

Wiele osób nie traktuje sponsoringu jak prostytucji. Uważa to za wygodniejszy i mniej upokarzający sposób zarabiania na życie.

Zjawisko dotyczy również drugiej strony, czyli mężczyzn. Dlaczego oni decydują się na takie relacje z kobietami, co im to daje? Muszą się chyba czuć strasznie nieszczęśliwi. Z ich punktu widzenia, sponsoring pełni funkcję terapii, pozwala zaspokoić pragnienia, których nie mieli szans zrealizować w normalnych związkach.

A kobietom chodzi o pieniądze?

Przede wszystkim one potrzebują potwierdzenia, że coś w społeczeństwie znaczą. Gdyby się nie sprzedawały, nie miałyby z czego żyć. Pewnie zmagałyby się z depresją.

O szukaniu przyjemności albo miłości nie ma mowy?

Sądzę, że dla nich jest to tylko praca. Specyficzny, ryzykowny sposób zarabiania pieniędzy. Popycha je do tego fatalna sytuacja finansowa, desperacja. Ponieważ ich opiekunowie często traktują je źle i stosują wobec nich przemoc, o uciechach cielesnych należy zapomnieć. Z tego względu prostytucja przez Internet wydaje się dużo bezpieczniejsza.

Przy całym szacunku dla talentu Szumowskiej, ona nie jest jeszcze tak uznanym na Zachodzie reżyserem, jak Michael Haneke, Abel Ferrara, Anthony Minghella czy Abbas Kiarostami, u których ostatnio pani grała. Czym panią do siebie przekonała?

Znam jej poprzedni film „33 sceny z życia”, w którym wystąpiła Julia Jentsch. Znakomity. Magoska czuje temat. Zdaje sobie sprawę z delikatności i złożoności problemu, o którym opowiada w „Sponsoringu”. Przekonałam się, jak myśli, to wystarczyło.

Z polskich reżyserów spotkała się pani jeszcze z Krzysztofem Kieślowskim na planie „Niebieskiego”. Dostrzega pani jakieś podobieństwa?

To dwie różne osobowości. Z Kieślowskim nie potrzebowałam zdjęć próbnych. Przygotowywałam się do roli, poprawiając tłumaczenia dialogów, żeby brzmiały naturalniej po francusku. Magoska jest inna, bardziej teatralna. Odbyłyśmy kilka prób. Ciągle coś dopowiadała, wtrącała. Jest bardzo żywiołowa. Jej zaangażowanie jest mi bliskie, bo sama niejako wychowywałam się w podobnej atmosferze. Mój ojciec jest reżyserem teatralnym i rzeźbiarzem, matka aktorką. Nawet po rozwodzie rodzice zawsze mi pomagali. Poza tym ona ceni Cassavetesa, a to mój ulubiony reżyser. Więc się dogadujemy.

Kieślowski był bardziej wymagający?

Powiedzmy, jak większość wybitnych filmowców polegał na aktorach. Słuchał, co mają do zaproponowania. Szukał głębi. Pamiętam, że przed nagraniem sceny w szpitalu, gdzie bohaterka dowiaduje się o śmierci męża i dziecka, strasznie się denerwowałam, bo nie zdążyli mi przygotować na czas kostiumów. „Nie martw się – uspokajał Kieślowski – mnie interesuje tylko twoje wnętrze”. Nie bardzo rozumiałam, co chce przez to powiedzieć, ale zapamiętałam jego słowa. Tego dnia z oszczędności nagrywaliśmy jeszcze kilka innych scen, ponieważ produkcja nie miała za dużo pieniędzy. Ujęcie wyglądało tak, że kamera niemal wbijała mi się w źrenice. OK, pomyślałam, faktycznie zaglądają mi do środka. Przestałam się przejmować, bo głębiej wejść już nie mogli.

Czy to prawda, że dla Kieślowskiego zrezygnowała pani z głównej roli w „Parku Jurajskim”?

Odmówiłam grzecznie Spielbergowi, tłumacząc, że wolałabym zagrać u niego dinozaura (śmiech).

Może szkoda, bo ominęła panią spektakularna kariera w Hollywood.

Ja nigdy nie chciałam zostać amerykańską gwiazdą, a tym bardziej ikoną popkultury. Sława, duże pieniądze nie były moim celem. Rozgłos i popularność z pewnością wzmacniają w człowieku poczucie ważności, ale to tylko iluzja. Liczy się praca. Szukanie nowych wyzwań.

Oscar, którego otrzymała pani za „Angielskiego pacjenta”, niczego w pani myśleniu o aktorstwie nie zmienił?

Jeśli gram w amerykańskich filmach, w Stanach zawsze przed podaniem nazwiska mówią o mnie „zdobywczyni Oscara”. Miły zwyczaj, ale dość irytujący. Bo zdobywanie laurów nie jest najważniejsze. To konsekwencja, nagroda, a nie cel sam w sobie. Można zostać docenionym, bywa jednak, że naszego poświęcenia nikt nie zauważa. Mój cel jest inny, mniej oczywisty. Już jako dziecko marzyłam, żeby pomimo różnic politycznych i kulturowych dzielących ludzi starać się ich łączyć. Kino to potrafi.

 

Aktorstwo nie jest rzemiosłem tylko powołaniem?

Niektórzy traktują ten zawód jak sztukę zabawiania, rozrywkę, coś niesłychanie lekkiego. Według mnie, aktorstwo musi wynikać z głębszej inspiracji, ofiarności, oddania, miłości. Wymaga wysiłku, zaangażowania umysłu i ciała. Wszystkiego, co człowiek w sobie ma, a niekiedy przekraczania granic samego siebie. Trzeba mieć wiarę, że tak można, że to się powiedzie.

Nigdy pani tej wiary nie straciła?

W miarę upływu lat zyskiwałam dystans. Ale jako początkująca aktorka nie bardzo umiałam sobie poradzić. Uważałam, że sztuka jest najważniejsza, że należy poświęcić wszystko. Schodziłam z planu z gorączką, nie potrafiąc oddzielić siebie od roli. Koniec zdjęć zawsze był szokiem, bo nic poza graniem mnie nie obchodziło. Przyjmowałam każdą propozycję. W ciągu pierwszych dwóch lat wystąpiłam w ośmiu filmach.

Dzisiaj to pani dyktuje warunki i wybiera filmy. Co ma największy wpływ na pani decyzje: nazwisko reżysera, scenariusz, temat?

Nigdy nie jest to przemyślany, racjonalny wybór. Zawierzam instynktowi. Jeśli po przeczytaniu tekstu oddycham szybciej, czuję przyspieszone bicie serca, przestaję mieć wątpliwości. Wiadomo, że lektura musiała poruszyć jakieś struny bliskie mojemu doświadczeniu. Często sama się dziwię, dlaczego się zgodziłam. Analizuję to dopiero po fakcie.

Oprócz grania pisze pani wiersze, maluje, tańczy. Wciąż podejmuje pani nowe wyzwania. Lubi pani napięcie związane z eksperymentowaniem?

Jest we mnie mnóstwo wątpliwości. Każda aktywność to ryzyko, które nie wiadomo, dokąd może zaprowadzić. Robiąc krok przed kamerą też nie wiem, czy zaraz nie upadnę. Ale jest to jedyna droga, po której chcę iść. W kierunku nieznanego. Dawniej zależało mi, żeby wszyscy mnie lubili, podporządkowywałam się woli innych, dążyłam do perfekcji. A teraz uważam, że nie powinnam była tego robić. Artysta staje się perfekcyjny, gdy umie być autentyczny. A bycie perfekcjonistą oznacza, że nie zawsze jest się prawdziwym.

Co różni szczerość od ekshibicjonizmu?

Wyczucie. Refleksja. Samokontrola. Przyzwyczajenie jest wrogiem twórczości. To synonim śmierci. Szczerość przeczy konwencji, nie dopuszcza rutyny. Ekshibicjonizm kieruje w złą stronę. Trzeba zaufać sobie i nie żądać zbyt wiele od świata.

Jest pani matką dwojga dzieci z dwóch różnych związków. Pani rodzice rozwiedli się, jak miała pani cztery lata. Czy artyście trudno jest prowadzić normalne życie?

Normalne, czyli jakie? Bycie bezwarunkowo razem od ślubu do śmierci uznaje pan za normę? Moja rodzina nigdy w tym sensie nie była normalna. Zawsze prowadziliśmy nieuregulowane życie. Kogoś brakowało, przeżywaliśmy rozstania, ucieczki, zmiany. Mój ojciec wyjechał do Ameryki Południowej. Matka uczyła m.in. w paryskiej szkole teatralnej. Oboje byli komunistami, zapewnili mi jednak katolickie wychowanie. Kiedy patrzę na swoje samotne dzieciństwo, zastanawiam się, jak ja to wszystko wytrzymałam. Było strasznie, ale dzięki temu stałam się tym, kim jestem. Gdybym wszystko miała, pewnie bym tego nie osiągnęła. Brak i tęsknota skazały mnie na poszukiwanie czegoś lepszego. Aktorstwo to była próba znalezienia nowej, zastępczej rodziny. W teatrze zawsze są ludzie, z którymi można poczuć się blisko.

Nieco starsze od pani aktorki kończą przedwcześnie kariery, chociaż wcale nie mają na to ochoty. Proces starzenia odbiera im nie tylko urodę, ale i motywację do dalszej pracy. Pani nie nosi w sobie takiego lęku?

Nie, nie mam z tym problemu, ale doskonale rozumiem kobiety, które obawiają się starości i zmiany swego wyglądu. Skoro nie jestem już piękna, po co mam się jeszcze pokazywać – rzeczywiście sporo aktorek tak uważa. Na szczęście, nigdy w ten sposób o sobie nie myślałam. Według mnie, człowiek jest piękny, kiedy udaje mu się być szczęśliwym. Gdy uwalnia się od demonów, strachu i gdy zapomina o sobie. Zostając aktorem trzeba się zgodzić, że życie będzie odciskało na nas swoje piętno. Uroda oczywiście się liczy. Lepiej jednak postawić na rozwój umiejętności i talent.

Oprócz występów w filmach Kieślowskiego i Szumowskiej z Polską łączą panią jeszcze rodzinne korzenie…

Moja babcia ze strony matki urodziła się w Częstochowie. Nosiła nazwisko Młynarczyk. Moja matka również była Polką, urodziła się w tym mieście i mieszkała w nim aż do wybuchu II wojny światowej. Wyjechała w 1939 r. do Paryża, do rodziny swego ojca, który był Francuzem. Straciła cały majątek, m.in. małą wytwórnię kapeluszy. Część mojej rodziny wciąż mieszka w Polsce. Jak miałam 16 lat, razem z siostrą po raz pierwszy przyjechałyśmy ją odwiedzić. Potem, dzięki Kieślowskiemu, odkryłam polską muzykę, kulturę. Znam teatr Kantora. Czytałam Gombrowicza i Mickiewicza. Podoba mi się polskie malarstwo. Interesuję się polską historią. Magoska obiecała, że po premierze „Sponsoringu” pokaże mi, co się w waszym kraju zmieniło.

 

Juliette Binoche (ur. w 1964 r.), jedna z najwybitniejszych aktorek światowego kina. Zagrała w ponad 40 filmach. Jest najlepiej opłacaną francuską aktorką wszech czasów. Pod koniec XX w. została wybrana przez magazyny „Empire” i „People” jedną z najseksowniejszych gwiazd w historii kina. Międzynarodową sławę przyniosła jej rola Teresy w „Nieznośnej lekkości bytu” Philipa Kaufmana. Za rolę Julii w „Niebieskim” Krzysztofa Kieślowskiego otrzymała m.in. Puchar Volpiego dla najlepszej aktorki na MFF w Wenecji (1993 r.). Laureatka Oscara („Angielski pacjent”). Na ostatnim festiwalu w Cannes uhonorowana nagrodą dla najlepszej aktorki za kreację w dramacie Abbasa Kiarostamiego „Copie conforme”.

Polityka 27.2010 (2763) z dnia 03.07.2010; Kultura; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Chcę iść w nieznane"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama