Co prawda ciągle żywy jest mit Rimbauda, który napisał wszystko we wczesnej młodości, ale w naszej kulturze coraz większe jest znaczenie starych mistrzów. W polskiej poezji stało się to widoczne szczególnie w latach 90., kiedy ukazywały się równocześnie tomiki Różewicza, Herberta, Miłosza i Szymborskiej, którzy zaczęli odgrywać rolę wyroczni i autorytetów. W nowej rozchwianej rzeczywistości oczekiwano od poetów, by mówili, jak żyć i co się z nami dzieje. Oni sami raczej starali się dystansować (wszyscy oprócz Miłosza) wobec tej roli i nie zastygać na postumencie starego mistrza.
Dzisiaj jest podobnie: to starzy poeci stanowią najważniejszy głos w polskiej poezji, o czym świadczy choćby nieustające zainteresowanie nowymi wierszami Wisławy Szymborskiej. Noblistka w tomie „Tutaj" wychodzi od prawd ogólnie znanych. Czytelnik znajdzie spostrzeżenia, które i jemu mogą przyjść do głowy, tyle że tu zostają zgrabniej ujęte: „Żyjemy dłużej/ale mniej dokładnie/i krótszymi zdaniami" - pisze w wierszu „Nieczytanie". Szymborska nie pretenduje do pozycji mędrca - przeciwnie, to najbardziej nieśmiała, wycofana i podważająca swoje racje poezja. Tak było do tej pory i tak jest w najnowszym tomie. Autorka podaje w wątpliwość oczywistość, taką jak to, że coś „było, więc minęło", i wyprowadza z niej wielką pochwałę istnienia. Skoro istnieje piękno takie jak na obrazie Vermeera, świat nie zasługuje na apokalipsę.
O wiele częściej znajdziemy dziś w poezji pochwałę nieufności, niewiarę w prawdę i piękno, i krytykę oszustw masowej kultury. Tymczasem Szymborska przeprowadza obronę rzeczywistości razem z jej mało istotnymi szczegółami. To wszystko, co mamy, zdaje się mówić poetka, która nie zapuszcza się w żadne zaświaty. Przygody starości również rzadko się pojawiają, nie nadają się do wiersza - chyba że mowa o pamięci, która nie daje spokoju. W nowym tomie, jak zwykle, znajdziemy sporo wierszy opartych na wyrazistym koncepcie - przypominających wręcz skondensowane opowiadania. Ten sam zobiektywizowany tok narracji, zaburzony zostaje tylko jeden raz, wersem z innego porządku: „Ale czas nagli. Piszę".
Ten zwrot przypomina zamknięcie nowego tomu „gubione" Krystyny Miłobędzkiej - „mów!". Miłobędzka, która debiutowała w 1960 r., najpierw pisała długie poematy, a teraz doszła do utworów jednowersowych, czasem na stronie jest wręcz jedno słowo. A całą książkę czyta się jak zapis procesu poszukiwania i tracenia słów. I to właśnie jej późna twórczość jest najwyżej ceniona. Są poeci, którzy zajmują się tylko sobą. U Miłobędzkiej „ja" niemal znika. Jak w poezji kontemplacyjnej. Zaś ciągła redukcja sprawia, że język, wyzwolony z pęt przypadkowych słów, zyskuje ogromną siłę. To niezwykle rzadkie w czasach, gdy wszędzie, również w poezji, znajdujemy przede wszystkim zalew słów.
Bym także był Uranią, nicością i sosną
Całe wersy i strofy z dwu ostatnich (według krytyków najważniejszych) tomów Jarosława Iwaszkiewicza: „Mapa pogody" i „Muzyka wieczorem" weszły do polszczyzny, choćby słynne: „stronami deszcze, stronami pogoda". Te wiersze, harmonijne w formie, jednocześnie przejmują chłodem samotności, śmierci, nicości. Świat się jarzy od piękna. Cóż z tego, skoro na starość nie rozumiemy, co mówią do nas przestrzenie niebieskie, drzewa, kwiaty. Jesteśmy od nich oddzieleni naszymi starymi ciałami i ułomnościami.
Iwaszkiewicz był zawsze poetą dionizyjskim - miał namiętny stosunek do świata. Tęsknił za pełnią, czyli poczuciem jedności z drzewem, ptakiem. Nawet w jego ostatnim tomie znajdziemy niesłychane, zmysłowe opisy, takie jak w wierszu „Kwitnienie akacji w zapuszczonym ogrodzie": „Z gąszczu traw wystrzelają jak dwie dłonie Dyanny/Dwie strzały zdziczałego tutaj rabarbaru/I drżą na letnim wietrze jak powieki panny/co wiedzieć nie chce, a widzieć się stara (...)".
Przy czym Dionizos ma u tego poety dwie twarze - boga upojenia i boga zniszczenia - te dwa pierwiastki przeplatały się w całej jego twórczości. Tym bardziej nie pasuje do niego maska pogodzonego z przemijaniem mędrca.
I, rzeczywiście, ostatni jego wiersz „Urania", napisany tuż przed śmiercią we Francji w 1980 r., to hymn dionizyjski, pełne żaru błaganie o inną formę istnienia: „Uranio, sosno, siostro - tak ciebie nazywam/Bo palcem pnia swojego ukazujesz niebo (...)./Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona/Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną/ Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony,/Bym także był Uranią, nicością i sosną".
Starość to cela śmierci, „pasmo mętnych odbić w brudnym lustrze" albo „zamrożona wołowina" - pisze Ryszard Przybylski w swoim eseju „Baśń zimowa". Nie dla Miłosza: „Tak naprawdę to chciałem siły i sławy, i kobiet" („Wbrew naturze"). W innym wierszu z tomu „To" nazywa siebie „starym lubieżnym dziadem", nienasyconym w patrzeniu. W starym ciele jest ten sam apetyt na życie co u młodzieńca. Ostatnie tomy Miłosza przynoszą sugestywny obraz niedopasowania, starości, która „oblepia nogi niczym gęsta smoła", podczas gdy zmysły i wyobraźnia chcą nadal chłonąć świat. Poezja jest rozrachunkiem ze sobą i z przeszłością, i relacją z potyczek ciała i duszy.
Tak było i dawniej, bowiem po wojnie Miłosz (w przeciwieństwie chociażby do Różewicza) tworzył literaturę „mądrościową", mówiącą, jak żyć. W późnej twórczości chętnie wymierza światu i innym poetom sprawiedliwość (tak jak choćby Philipowi Larkinowi) właśnie z pozycji mędrca. W wierszu „Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch" wylicza w punktach: „12. Że we własnym życiu nie wolno poddawać się rozpaczy z powodu naszych błędów i grzechów (...)".
Miłosz poszukiwał „formy bardziej pojemnej" i w rezultacie ostatnie książki częściowo składają się nie tyle z wierszy, co z zapisków dziennikowych, aforyzmów, strumieni słów. W tomie „Druga przestrzeń" znajdziemy „Traktat teologiczny", tekst przypominający esej lub wykład, będący literacką próbą odbudowania języka i wyobraźni religijnej, której rozpad Miłosz opisywał wiele lat temu w „Ziemi Ulro".
Późny Miłosz wpada w ton kaznodziejski, który wydaje się pułapką w poezji. Kłóci się bowiem z wizją nienasyconego, bezstronnego podglądacza świata, który nawet na swoją starość potrafi patrzeć autoironicznie.
Cóż ja z tobą czułości w końcu począć mam
Jeśli można wyobrazić sobie skrajnie odmienne światy, to będzie właśnie późna poezja Miłosza i Herberta. Miłosz - wieczny wędrowiec, i Herbert zrośnięty z Polską; Herbert, w wierszach ironiczny i powściągliwy, dopiero poprzez figurę Pana Cogito wprowadził oszczędne wątki osobiste, podczas gdy u Miłosza „ja" obecne jest w poezji niemal od zawsze. Ostatni tom Herberta „Epilog burzy" potwierdza, że tej poezji nie da się czytać jednoznacznie. W tym tomie zamiast jasnych wyborów pojawiły się „ciemne flukta", zamiast spraw ponadindywidualnych - tylko to, co najbliższe człowiekowi: ciało, ból, pamięć. I czułość, z którą nie wiadomo, co zrobić. Właśnie wiersz „Czułość" zaskakuje, bo nadaje wartość temu, co niekoniecznie było do tej pory dla Herberta najważniejsze: „Cóż ja z tobą czułości w końcu począć mam/czułości do kamieni do ptaków i ludzi (...)/Psujesz wszystko zmieniasz na opak/streszczasz tragedię w romans kuchenny (...)". I właśnie wzruszenie - czyli coś jak najdalszego, według Herberta, od chłodnej materii literackiej - staje się tematem wiersza.
Ostatnie utwory można czytać jako wypowiedzi o poezji, ale i o samym umieraniu - tak jak niezwykłą „Tkaninę", wiersz wprowadzający również swoim rytmem w inną rzeczywistość. Pojawiają się w nim słowa kluczowe dla poezji Herberta - wierność, pamięć, sumienie, ale wszystkie są osłabione - pamięć jest krucha, światło sumienia słabe. Te słowa uczestniczą w jakimś rytuale przejścia, na końcu którego znajduje się śmiertelny całun.
Późna poezja Herberta wprowadza tajemnicę. Słowa zestawione ze sobą prowadzą w różnych kierunkach. W ten sposób czytelnik ma poczucie, że te wiersze ciągle czekają na odczytanie, nie pozwalają się ogarnąć w całości. To prawdziwe wyzwanie.
Z obrazu starego poety drwi Różewicz w wierszu „Co słychać". Leopold Staff wychodzi w nim z Alei Zasłużonych na Powązkach, by zapytać, „co nowego się dzieje?". Nic takiego, co byłoby dobrym powodem, żeby wracać z tamtego świata. Różewicz w tym wierszu sam jest pomnikiem, „skamieniałym" i „zgipsiałym", z głową zapaskudzoną przez ptaki. Na szczęście, ma wokół doborowe towarzystwo innych poetów: Miłosza i „Iwasia". Różewicz buntuje się przeciwko pomnikowej roli poety. W wierszu „poeta emeritus", dedykowanym Miłoszowi, opisuje starca z laską, który - jak każdy inny emeryt - siaduje na ławeczce i właściwie powinien milczeć, bo jak pisał zgryźliwie Przybylski: „Przedśmiertne obrachunki starca przypominają gaworzenie pijaka".
Największą tajemnicą jest TO że nie ma prawdy
Jednak sam Różewicz nie milczy - kolejne wiersze to próby mówienia ze świadomością, że brak do tego języka. Bo cały język został zużyty, a świat został zastąpiony podróbkami: „Największą tajemnicą jest TO/że nie ma prawdy/prawdziwy świat/został skradziony ludziom/i bogom". Jedyne, co można robić, to dawać temu świadectwo.
Nowe wiersze Różewicza są wszechogarniającą satyrą na rzeczywistość, która stała się śmietnikiem i bełkotem. Poeta, znany z przepisywania na nowo dawnych motywów, tym razem wraca do samych początków swojej twórczości, czyli do parodii i humoresek. Ostatnia książka „Kup kota w worku" jest błazeńska w tonie, ale z drugiej strony znajdziemy w niej również gest odrzucenia tego, co pozorne - wszystko to marność, zdaje się mówić Różewicz. I w tym przesłaniu, wyjątkowo, bliżej mu do postawy mędrca niż błazna, którego maskę zakłada. Jednak najważniejszą cechą tej poezji jest jej nieuchwytność - te same wiersze Różewicza mogą za chwilę wyglądać zupełnie inaczej, ponieważ proces przepisywania trwa u niego nieustannie. Pierwszy tom poezji nosił tytuł „Niepokój". Młodzieńczy niepokój trwa nadal - nie ma skończonych form, nie ma skończonych wierszy ani ostatecznych prawd.
Zamiast starych mistrzów patrzących na świat z dystansem, mamy na szczęście poetów, którzy ciągle poszukują. I zapewne jeszcze nieraz nas zaskoczą.