To, co przegłosowali posłowie ma niewiele wspólnego z obywatelskim projektem firmowanym przez Kongres Kobiet. To już nie 50-proc. parytety, ale 35-proc. kwoty. Premier Donald Tusk tłumaczył, że połowa miejsc na listach wyborczych dla kobiet to byłoby dla Polski zbyt radykalne rozwiązanie i projekt w ogóle by nie przeszedł, więc należy cieszyć się z kompromisu. I nawet można by się z nim zgodzić. Gdyby nie fakt, że w komisji sejmowej przepadła poprawka Marka Borowskiego, która gwarantowała kobietom na listach tzw. miejsca biorące (przynajmniej jedno w pierwszej trójce i przynajmniej dwa w pierwszej piątce).
To, co przegłosowali posłowie niczego nie zmieni. Wszystko zostanie po staremu. Tak, jak choćby w ostatnich wyborach samorządowych. Co prawda w porównaniu z poprzednimi wyborami odsetek kobiet na listach partyjnych zwiększył się o kilka procent (do ok. 30 ). To efekt publicznej debaty o parytetach. Jednak na liczbę wybranych kobiet to się niespecjalnie przełożyło. Dlaczego? Partie umieszczały chętnie kobiety, ale na dalekich miejscach, albo tam, gdzie partia nie miała żadnych szans na mandat.
Ale od dziś będzie można mówić, że sprawa parytetów została załatwiona. Chciałyście baby miejsca, to macie, a że to nie działa, to już nie nasza wina. To kolejna sprawa, którą Platformie Obywatelskiej udało się rozmydlić. Tak było z ustawą antydyskryminacyjną, nad którą minister Radziszewska ciężko pracowała, by przypadkiem w żaden sposób nie poprawić sytuacji osób homoseksualnych. Tak pewnie będzie z ustawą o in vitro. To się w Polsce nazywa kompromis.