Joanna: Znam swoją strategiczność
Znana ze szczególnie wytrwałej obecności pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu.
Chwila wymaga, żebym zachowała anonimowość. Mam 52 lata. Jestem wystarczająco rozpoznawalna w związku ze zdjęciem opublikowanym w prasie: jest 3 sierpnia, godzina 12, przedzieram się przez kordon BOR. Znam swoją strategiczność: wplatam nadgarstki w biało-czerwoną szarfę przewieszoną przez krzyż, borowcy wyplątują mnie z niej, wynoszą na wpół leżącą poza barierki.
O, tu jestem bez okularów. (Pani Joanna kolekcjonuje swoje fotografie wydarte z gazet). Spadły, jak mnie ciągnęli po bruku. Oddadzą mi teraz 200 zł? Tu były potrzebne pieniądze, na znicze, ksera, to, siamto. O, na tym zdjęciu nie mam jednego buta. Potem mi go przynieśli. Kiedy ogrodzili nas borowcy, nie mogliśmy iść nawet do toi-toia. Proszę sobie wyobrazić: spiekota, ludzie spragnieni, mają gardła suche od modlitwy. To był terroryzm biologiczny.
Na wstępie przepraszam za chaotyczność. Jestem bardzo obolała i niedożywiona, ale w sytuacji, gdy ginie prawda, nie mogę myśleć o posiłkach. Tak, czuję odpowiedzialność za emocje pod krzyżem, lecz z ziemi nie podniosłabym słomki, gdybym wiedziała, że to się Bogu nie spodoba. Z materialnego świata teraz przydałby się mi osobisty asystent, który robiłby dokumentację prasową i puszczał moje apele na Internet oraz ksero. Aktualny apel, SOS Joanny spod krzyża, brzmi: ludzie, nie dokładajcie już do tego krzyża wszystkich intencji, smoleńskich, politycznych, tamto, siamto. O, szlachetne serca polskie, nie dajmy się wciągnąć w to, co narzucają nam pod krzyżem prowokatorzy: PO, sataniści, sekty, masoni, homoseksualiści. Oni niech krzyczą, a my do nich Zdrowaś Mario. Zamódlmy wrogów. Przyjeżdżają całe autokary prowokatorów, wyrywają nam nawet krzyżyki z różańców.
Dzieje się to samo co dwa tysiące lat temu: Ukrzyżowany Jezus, a pod jego stopami garstka najwierniejszych niewiast z Maryją na czele. One milczały, a wokół stała cała zgraja, parzyła i naśmiewała się. Musimy pocierpieć. To jest otwarta walka z szatanem.
Nie dopuszczam nawet ćwierci myśli, żeby zabrali krzyż. Ani ja, ani pan Jarosław, ani PiS, ani rodziny ofiar. Brałam udział w kampanii prezydenckiej pana Jarosława i jako wolontariusz jeździłam z nim po Polsce. Wtedy mogłam być pod krzyżem najwyżej do drugiej w nocy. Tymczasem rano pakowano w worki na śmieci pamięć: złote proporce, zdjęcia, kwiaty, wiersze dla pana Lecha. Aż przyszedł 10 lipca. Skończyła się kampania i sam Jarosław przyniósł swój wieniec. Myślę sobie: tego wieńca nie podaruję, niech uwiędnie naturalnie, zanim trafi do śmietnika. Ludzie widzą moją postawę i zaczyna się czuwanie. Od 10 lipca jestem tu noc w noc.
Nie czuję się bohaterką, tylko kimś, kto przeżył gehennę. Wiem, co to znaczy być zabijanym nienawiścią przez najbliższe otoczenie (jak prezydent) i równocześnie kochać. Moja babka była gospodynią księdza. Umarła, kiedy mama miała 12 lat. Więc mamę czule wychowało państwo. Moje otoczenie było platonicznie zakochane w towarzyszach komunistach. Jako mała dziewczynka brałam dorosłych za szyję i pytałam: – Kto to jest Bóg? – To nikt? – A jak powstał świat? – Z materii. – A co było przed nią? Mieli dosyć.
Do chrztu przystąpiłam w 1981 r. Miałam 23 lata. Nie zaznałam w życiu ramion ojcowskich, więc Bóg stał się moim tatą niebieskim. Moi bliscy powiedzieli, że nie jestem ich, że musieli mnie podmienić w szpitalu, bo ich dziecko nie uwierzyłoby w Boga.
Kiedy ochrzciłam się, księża z duszpasterstwa św. Anny jeszcze pospieszali moją religijność: bierzmowanie przyjmiesz nie za rok, tylko za miesiąc. Wypadło 28 maja, w dzień śmierci prymasa Wyszyńskiego. Przy jego trumnie miałam aż dwie warty. Wyjątkowo, bo cudem można było dostać jedną. Czuwałam całą noc 30 centymetrów od trumny. 30 lat później przy trumnie naszego prezydenta – 9 godzin. Ja zawsze jestem przy trumnach. W 1984 r. też całą noc czuwałam trzy metry od trumny z Jerzym Popiełuszką. Na Wawel jeżdżę tak często, jak mogę. Choć na 5, 6 godzin. Ostatnim razem wracałam stopem, bo nie miałam pieniędzy na pociąg.
Męczennicy są mi bliscy. Po pogrzebie ks. Popiełuszki co tydzień jeździłam na tamę włocławską, między czwarty a piąty filar, gdzie go wyrzucili jeszcze żywego. Cały październik, listopad, grudzień: jestem tam sama, wokół pustka, tylko szum wiślanej wody, po dwóch brzegach tamy milicja, a ja stawiam znicze w kształcie krzyża. Na 15-metrowym szpagacie zakończonym hakiem spuszczam na wodę największy znicz przewiązany drutem, piękny, par excellence dla męczennika. Ludzie z włocławskich osiedli widzieli z bloków nocą, że na tamie pali się płomyk. Przychodzili, bo Polacy mają arcytalent do wyczuwania takich chwil. Potem brali mnie na nocleg.
Miałam wiele propozycji zamążpójścia. Ale kto byłby modlitwą z tymi dziećmi na całym świecie, w Indiach, Afryce? W murach zakonnych nie zmieściłabym się. Te reguły, te ramki – szramki.
Nie odpowiem na pytanie, jakie jest moje źródło utrzymania. Obecnie nie mam nawet czasu na spacery. Wracam spod krzyża do domu na krótką przepierkę i drzemkę, w wolnych chwilach robię duchowe zapiski i zajmuję się kociakami, bo to też stworzenia Boże. Mam w domu kota Serafina, taka bida ze schroniska. Zaniedbałam go ostatnio z tych powodów ojczyźnianych.
CZYTAJ DALEJ: O Dominiku, który stoi po drugiej stronie barykady >>
Dominik: Szary człowiek z wysięgnika
To on rzucił hasło zorganizowania demonstracji za przeniesieniem krzyża. Dominik Taras mówi, że jest bardzo dużym patriotą, ale nie czuje się liderem.
Nie jest antychrystem, terrorystą, socjopatą, bolszewikiem ani żydokomuną, choć właśnie tak nazywają go ludzie, którzy ostatnio dzwonią do niego, by podzielić się wrażeniami z manifestacji pod krzyżem. Nie jest też twórcą lewicowych bojówek, nie należy do SLD, Plaftormy ani nie jest narzędziem wykorzystywanym przez Palikota. Poglądów politycznych chyba nie ma, bo nie jest ani za prawicą, ani za lewicą. Nie ma pewności, czy jest jeszcze w centrum. Dominik Taras ma 22 lata i mówi o sobie, że jest zwykłym, rozwożącym na skuterze telepizzę Szarym Człowiekiem z Mokotowa, który dał społeczeństwu impuls do działania. Przez ten impuls spotyka się teraz w kawiarni, bo nie chce, by ktoś się dowiedział, gdzie mieszka. Jest strach, że powybijają mu szyby albo zrobią coś gorszego.
Impuls zrodził się 3 sierpnia w godzinach popołudniowych, tuż po tym, jak obrońcy krzyża spod Pałacu Prezydenckiego przepędzili policję i straż miejską podczas próby przeniesienia krzyża do kościoła św. Anny. Szarego Człowieka ogarnęła wściekłość i poczuł, że musi coś zrobić dla społeczeństwa, skoro nie potrafią tego ani politycy, ani policja. Gotów był iść pod pałac, odepchnąć tych cholernych obrońców i sam, na własnych plecach, przenieść krzyż do kościoła, żeby był w końcu święty spokój.
Pomysł zorganizowania demonstracji podsunął Kuba z Piaseczna, współtwórca profilu wydarzenia „Akcja Krzyż” na Facebooku. Miał osobisty uraz. Wcześniej próbował przekonać jakąś staruszkę spod krzyża, że błądzi, ale poczęstowała go gazem łzawiącym. Szukał zemsty. Szary Człowiek pamięta, że z początku nie wyglądało to obiecująco. Zapisało się tylko dziewięciu najbliższych przyjaciół, więc poszedł spać. Gdy wstał, już 46 osób chciało przyjść na demonstrację, a gdy wrócił z pracy – było ich 200. Ostatnią gigantyczną liczbą, którą zapamiętał, było 7156.
Choć dziś na wielu katolickich portalach przeczytać można, że lewicowe bojówki miały skrzętnie przemyślany plan i dopracowały go w każdym szczególe, to prawda jest inna. Planu w ogóle nie było. Była tylko mglista koncepcja. Szary Człowiek miał poprowadzić tłum w kierunku obrońców, spróbować przedrzeć się przez kordon, złapać krzyż i jak najszybciej pobiec z nim do kościoła św. Anny.
Decyzja o nieodbijaniu krzyża zapadła w poniedziałek 9 sierpnia. Szary Człowiek po wywiadzie udzielonym stacji Polsat News, gdzie wyśmiał Janusza Zielińskiego, lidera obrońców mówiącego o rosnącej agresji przeciwników potęgowanej alkoholem i narkotykami, udał się do Kancelarii Prezydenta w celu przedyskutowania swojej akcji. Po krótkiej rozmowie z jakąś urzędniczką zrozumiał, że nie będzie przenosin. Nie może przecież dopuścić do tragedii narodowej i mordobicia. Zaraz po tej rozmowie wystosował apel do internautów, żeby nie prowokować i nie dać się sprowokować.
Dominik Taras chce wyjaśnić kilka niedomówień na swój temat. Pod krzyżem usłyszał, że jest uzbrojonym socjopatą i przy sprzyjających okolicznościach mógłby któregoś z obrońców nawet zastrzelić. Nie jest to prawdą. Chciałby dodać, że lubi militaria, szczególnie noże i karabiny. Dlatego nazywają go Rambo. Jest bardzo dużym patriotą, gotowym poświęcić się dla ojczyzny. Gdyby trzeba było, to walczyłby o nią z bronią w ręku. Niestety, broni nikt mu nie da. Na komisji lekarskiej z powodu kiepskiego słuchu został uznany za trwale niezdolnego do służby wojskowej i prysły marzenia o armii. Został kucharzem. W trakcie roku akademickiego na ASP prowadzi z kolegą bufet dla studentów. W wakacje rozwozi pizzę i dorabia dźwiganiem kartonów przy przeprowadzkach.
Jest ochrzczony i pamięta, że w jego domu były święte obrazy i krzyże, ale mniejsze niż ten przed pałacem. Jeszcze w gimnazjum na prośbę katechetki prowadził w jej zastępstwie lekcję religii. Popsuł się dopiero w liceum. Nie jest wrogiem chrześcijaństwa, bo nawet swoim znajomym powtarza, że musi istnieć w społeczeństwie siła, która jednoczy większość. Tylko że jego jednoczy inna siła, choć nie wie jeszcze jaka.
Ale to właśnie ta siła kazała mu wsiąść 9 sierpnia do tramwaju na ulicy Puławskiej, udać się pod Pałac Prezydencki, wleźć na stojący tam wysięgnik telewizyjny i o godz. 23.00 przez megafon przemówić z głowy do tysięcy osób: „Siemano, przyszliśmy tu zaprotestować przeciwko obecności krzyża”. Pytano go potem, jaka była pierwsza myśl, gdy stał na balkoniku na górze. Powiedział uczciwie: „Ja pierdolę, ile narodu zwołałem!”.
Chciałby jeszcze dodać, że nie czuł się ani przywódcą, ani liderem. To Internet był siłą, która pozwoliła się tym wszystkim ludziom zjednoczyć i poczuć moc. Społeczeństwo internetowe, które jest zwykle anonimowe, wyszło na ulicę i zamiast ukrywać się pod pseudonimami, pokazało, że każdy nick to człowiek.
Do dziś oprócz dziennikarzy dzwonią do Dominika tacy sami szarzy ludzie jak on i czasem rzucają inwektywami, a czasem udzielają poparcia. Zadzwoniła nawet sanitariuszka z powstania i jakiś facet z Ameryki. Ludzie z całej Polski mówili, że nie są w stanie zrozumieć, o co tym pod krzyżem chodzi. Czy oni tam tworzą jakiś nowy odłam wyznaniowy, czy rodzi się kult religijny, czy fanatyzm. Pierwsza zadzwoniła jednak emerytowana słuchaczka Radia Maryja. Zapytała, ile teraz Janusz płaci za zorganizowanie takiej hecy.
Ludzie nie mogą zrozumieć, że zwykły kucharz z Mokotowa jest w stanie poświęcić się i walczyć o spokój, by w społeczeństwie nie było podziałów. A poseł Palikot zaproponował mu współpracę dopiero po sukcesie całej akcji, gdy twarz Szarego Człowiek stała się znana z telewizji.