Jeśli chodzi o zasady poprawnej polszczyzny, rację mają oczywiście ci drudzy. Prawidłowe jest więc: „dorzynanie watahy”.
Bezokolicznik 'dożynać' wywodzi się od 'żąć', czyli ścinać, kosić (np. trawę czy zboże). Dożynki kojarzą się z powtarzalnością, bo przecież trawa po ścięciu za jakiś czas odrośnie, w oczekiwaniu na ponowne żniwa.
'Dorżnąć' (od 'rżnąć'; stąd też: 'dorzynać') jest czynnością z "ostatecznym" finałem. O takim 'dorzynaniu' – rozwiązaniu definitywnym mówił minister Radosław Sikorski w sławnej wypowiedzi, która jest teraz ochoczo cytowana. Dorżnąć można raz, a dobrze. To termin kojarzony przede wszystkim z ubojem zwierzyny. Implikuje - by tak rzec – „wykonanie zadania", czyli pozbawienie życia. Gdybyśmy ową zwierzynę 'dożynali' (przez „ż”), najprawdopodobniej zajęłoby się nami Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami i policja, bo byłoby to zwykłe maltretowanie żywego stworzenia i nosiło znamiona czynności powtarzalnej.
Abstrahując od językowej poprawności, być może problem polega na tym, że w Polsce od jakiegoś czasu trwają huczne „dożynki" polityczne. Politycy „dożynają” się więc wzajemnie na słowa, ale przez „ż”, toteż wciąż żyją. Nawet jeśli wychodzą z tego mocno psychicznie poturbowani.
*
Autorka jest z wykształcenia filologiem polskim (UW).