Joanna Podgórska: – Deklaruje pan: jestem wierzącym wśród niewierzących i niewierzącym wśród wierzących. A kim pan jest, gdy jest pan sam?
Prof. Zbigniew Mikołejko: – Wtedy jestem najbardziej zabłąkany między młotami wiary i niewiary. Najchętniej uległbym pokusie wiary, bo nocą, w stanie samotności, lęki dopadają nas najmocniej. Ale z drugiej strony mam świadomość, że to są właśnie lęki i że potrzeba Boga jako punktu oparcia w moim własnym wszechświecie płynie ze strachu. A zatem wszystko mnie wtedy popycha do niewiary. Świadomość bowiem, że wybór wiary motywowany jest psychologicznie, oddala od niej. Nie ma tu wprawdzie przestrzeni publicznej, w której wiara i niewiara prowadzą najczęściej do ideologizacji, ale pojawia się inna dwusieczność, inne straszne młyny: psychiczne, związane z lękiem.
Czy my nie jesteśmy tu gdzieś blisko marksowskiego opium dla ludu?
U Marksa to nie było dokładnie tak. Marks mówi, że religia jest sercem nieczułego świata, opium ludu zamkniętego w skorupie nocy, walczącego z poczuciem własnej kruchości, samotności. One wydają nas na doznanie przemijalności – w sposób znacznie bardziej radykalny niż wtedy, kiedy jesteśmy wśród ludzi. Wśród ludzi łatwiej przecież dokonać wyboru, powiedzieć: jestem wierzący, jestem niewierzący. Samotność zaś wymaga opiumizacji. A to zarazem pozwala na zrozumienie kondycji religii, wielu jej źródeł, choć nie wszystkich. Nie zgadzam się z koncepcjami, które pojawiają się często w środowiskach ateistycznych, że gdyby nie śmierć, nie byłoby religii. Bo to tylko jedna – zbawcza – funkcja religii. Są wszak również religie protestu, które pozwalają z jakimś złem moralnym czy społecznym się zmagać.
Archaiczne religie pogańskie były też pierwszymi próbami zrozumienia i uporządkowania świata.