Janis Krums nie jest dziennikarzem. Prawdę mówiąc, sprzedaje odżywki dla kulturystów na Florydzie. Traf chciał, że 15 stycznia był w Nowym Jorku i płynął promem przez rzekę Hudson, gdy za oknem zobaczył dryfującego Airbusa z setką ludzi na skrzydłach. Krums wyjął iPhone’a, zrobił zdjęcie i twittnął je do Internetu. Twitter to nowe narzędzie komunikacji, rodzaj bloga, tyle że złożonego z wpisów długości esemesa, które łatwo nadać z telefonu. Sprzedawca odżywek zatelegrafował: „Samolot wpadł do Hudson. Jestem na promie, który zgarnie pasażerów. Dom wariatów”.
Przez kilkanaście minut znajomi Janisa Krumsa wiedzieli więcej niż CNN. Czołowe kanały informacyjne rzuciły się relacjonować katastrofę, ale wpadły w pułapkę – zdane na nieostry obraz z kamer przemysłowych na brzegu, nie wiedziały nawet, czy ktokolwiek przeżył. Redaktorzy przetrząsali sieć, poszukując relacji naocznych świadków, aż w końcu znaleźli twitt Krumsa. Nim dopłynął do brzegu, był najbardziej poszukiwanym gościem stacji telewizyjnych i autorem zdjęcia na pierwsze strony gazet.
10 lat temu ta historia byłaby niemożliwa. Krums nie miałby jak ani dokąd wysłać swojego zdjęcia, telewizje nie dysponowałyby obrazem z kamer przemysłowych, a szczegółowa relacja „cudu na Hudson” przypadłaby gazecie. „The New York Times” z radością poświęciłby na to całą pierwszą stronę, w końcu nieczęsto 40-tonowy samolot ląduje na rzece w środku miasta. Ale w dobie CNN i Yahoo News gazetom zostały okruchy, recykling wiadomości przetrawionych już przez telewizje i przeżutych przez Internet. Papierowa gazeta wychodzi zawsze za późno.
Że dni prasy codziennej są policzone, wiadomo od dawna. W książce „Znikająca gazeta” profesor dziennikarstwa na Uniwersytecie Północnej Karoliny Philip Meyer obliczył nawet dokładny termin zejścia dzienników – przy ówczesnych tendencjach czytelnictwa miało to nastąpić w 2043 r. Ale w ciągu pięciu lat, jakie minęły od publikacji książki, gwałtowny rozwój Internetu i brutalna recesja przybliżyły śmierć prasy codziennej o kilka dekad. – Sytuacja gazet w Ameryce jest bardzo poważna – mówi Meyer.
Umierające gazety
„The New York Times” może zbankrutować już za pięć miesięcy. Najbardziej wpływowa gazeta w USA, a tym samym na świecie, latarnia liberalnych elit i okręt flagowy amerykańskiego dziennikarstwa, jest zadłużona na ponad miliard dolarów, z tego 400 mln do spłaty już w maju. Szacowna gazeta musiała odsprzedać część swojego nowego wieżowca na Manhattanie i ratować się reklamami na świętej dotychczas pierwszej stronie oraz felietonami w wykonaniu Bono. A „NYT” to tylko najbardziej znany tytuł na długiej liście ofiar.
The Tribune Company, trzeci co do wielkości wydawca gazet w USA (m.in. „The Chicago Tribune” i „The Los Angeles Times”), poprosił o ochronę przed wierzycielami. Największy, Gannett Company z portfelem 85 tytułów, w tym najpopularniejszym amerykańskim dziennikiem „USA Today”, tnie załogę, a wydawca „The Washington Post” ogłosił na koniec ubiegłego roku pierwszą stratę od 37 lat. W całych Stanach na sprzedaż wystawione są 33 głównie regionalne gazety. Wśród nich tak znane jak „The Miami Herald” i „The Philadelphia Inquirer”.
Kto by się przejmował losem amerykańskich gazet? Nikt, gdyby podobne kłopoty nie dotyczyły Europy. Europejskie gazety są mniej uzależnione od reklam, ale obecny kryzys ich nie ominie. We Francji „Le Monde”, ostatni w pełni niezależny dziennik, od roku stoi na krawędzi bankructwa. W Wielkiej Brytanii do kupienia jest „The Independent”, a „The Evening Standard” właśnie zmienił właściciela. W Polsce nabywcy szuka „Rzeczpospolita”, a po rynku od miesięcy krążą spekulacje o likwidacji „Dziennika” i „Polski”, zrzeszającej 18 gazet regionalnych. Wydawca „Gazety Wyborczej” zwalnia grupowo 7,5 proc. załogi.
Sprzedaż dzienników spada w całym rozwiniętym świecie. W latach 2003–2007 europejskie dzienniki straciły 6 proc., a amerykańskie 8 proc. czytelników, zaś dane za rok ubiegły wskazują na przyspieszenie spadków. Dramatycznie osuwa się sprzedaż gazet w Polsce. Według danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy za listopad ubiegłego roku, „Gazeta Wyborcza” sprzedała rok do roku 13 proc. mniej egzemplarzy „Rzeczpospolita” 17 proc., „Polska” 19 proc., a „Dziennik” aż 53 proc. Dla porządku dodajmy, że skurczyła się także klientela tygodników opinii: „Newsweeka” o 18 proc., „Wprost” o 15,4 proc, a „Polityki” o 4,5 proc.
Gazety umierają po długiej i ciężkiej chorobie. Dziś trudno w to uwierzyć, ale złoty wiek prasy codziennej przypadał na lata 1890–1920, a powolna śmierć zaczęła się w Ameryce już w 1923 r. – Rok wcześniej dzienniki osiągnęły szczyt popularności: na 100 gospodarstw domowych przypadało 130 sprzedanych egzemplarzy – mówi profesor Meyer. Co stało się w 1923 r.? – Do użytku weszło komercyjne radio, pierwsze z kilku mediów, które miały w przyszłości konkurować z gazetami o czas i uwagę konsumentów.
Dzienniki są wynalazkiem epoki przemysłowej, pierwszym produktem przemysłu informacyjnego adresowanym do masowego odbiorcy, równie popularnym, ale i jednakowym jak Ford T. – Przetrwały tak długo, bo z biegiem czasu obniżyły koszty druku i bardzo się rozwinęły: do wiadomości dodały rozrywkę, sport, kulturę, komiksy, pogodę, notowania giełdowe. Ludzie kupowali gazety dla bardzo różnych treści, nie tylko dla wiadomości – tłumaczy Philip Meyer.
Strategie i nokauty
Model biznesowy prasy codziennej opierał się na połączeniu monopolu z kartelem. Monopolu, bo gazety, mając już wyłączność na informowanie opinii publicznej, zgarnęły także całość rynku ogłoszeń i reklam domów towarowych, głównego ujścia sprzedaży detalicznej w gospodarce przemysłowej. Kartelu, bo gazety w amerykańskich metropoliach umówiły się, że nie wpuszczą na rynek konkurentów. Najlepsze z nich – „The New York Times” i „The Washington Post” – wyrosły na gazety ogólnokrajowe, ale w tak wielkim kraju jak USA regionalne tytuły były nadal potrzebne i nie ustępowały jakością tym najlepszym.
Radio złamało monopol prasy na wiadomości, ale nie podważyło jej modelu biznesowego. Telewizja odebrała gazetom znacznie więcej czytelników i wdarła się na rynek reklamowy, ale nie mogła zabrać ogłoszeń ani reklam domów towarowych, które były różne w różnych miastach, poza tym nie nadawały się do emisji w telewizji. Ale w miarę rozkwitu gospodarki usługowej handel przeniósł się do butików, powstały ogólnokrajowe marki i produkty, które można już było reklamować na szklanym ekranie. Mimo to gazety utrzymały monopol na ogłoszenia i sporą część reklam.
Nokautujący cios przyszedł w ostatniej dekadzie ze strony Internetu. W kilka lat większość drobnych ogłoszeń, które zapewniały gazetom 40 proc. wpływów, wywędrowała do sieci, gdzie można za darmo i o wiele wygodniej zamieścić anons o wynajmie mieszkania, sprzedaży samochodu lub poszukiwanym pracowniku. W Ameryce jako zabójcę gazet wskazuje się serwis Craigslist, ale upadek dzienników to naturalna kolej rzeczy, i tak odroczony epilog epoki przemysłowej w świecie mediów. Patent prasy codziennej na zarabianie pieniędzy uległ wyczerpaniu, a nagła recesja to być może ostatni gwóźdź do dawno gotowej trumny.
Przychody reklamowe „The New York Timesa” spadły w minionym roku aż o 17 proc. Dla biznesu, w którym 80 proc. wpływów pochodzi z ogłoszeń i reklam, a tylko 20 proc. ze sprzedaży egzemplarzowej, taki cios jest bardzo groźny. Tak sądzą przynajmniej inwestorzy, bo w rok wartość giełdowa firmy spadła o trzy czwarte. „NYT” zaoszczędziłby mnóstwo pieniędzy, rezygnując z wydania papierowego (70 proc. kosztów to druk i dystrybucja). Tyle tylko, że same reklamy internetowe nie pozwolą utrzymać redakcji liczącej 1230 dziennikarzy. Dlatego w amerykańskich tytułach ruszyły masowe zwolnienia.
Telewizyjna hiperrzeczywistość
Rewolucja nowych mediów zaczęła się od CNN. W 1980 r. Ted Turner uruchomił Cable News Network, kablową sieć informacyjną, 24-godzinny kanał poświęcony wyłącznie wiadomościom. Ale CNN nie wykończył gazet, tylko dzienniki tradycyjnych telewizji. Gdy wchodził na rynek, amerykańskie odpowiedniki „Faktów” i „Wiadomości” miały 75-proc. udział w widowni i były wiodącym źródłem informacji. Dziś, jak podaje ostatni Raport o Stanie Mediów Ośrodka Badawczego Pew, ich udział stopniał do zaledwie 33 proc., a walka o wiadomości toczy się między trzema kanałami informacyjnymi: Fox News, CNN i MSNBC.
Do Polski ta rewolucja dotarła z 21-letnim poślizgiem. TVN24 powstał dopiero w 2001 r., ale, inaczej niż w Ameryce, uderzył silniej w prasę. Przede wszystkim przesunął łańcuch pokarmowy wiadomości: konsumując bieżące wydarzenia, TVN24 zabrał dziennikom materiał na pierwsze strony gazet; te w odpowiedzi rozbudowały analizę, publicystykę i reportaż, dotychczas specjalność tygodników. Rezultatem jest odpływ czytelników od prasy, a wszystko przed właściwym uderzeniem Internetu. Ale ważniejsze jest to, jak telewizja informacyjna zmieniła sposób postrzegania wiadomości i przeobraziła politykę.
Dzień, jakim żyje TVN24, przeciętnego człowieka przyprawiłby o zawał. Jak w każdym kanale informacyjnym, program opiera się na nagłych wiadomościach (breaking news), a rytm wydarzeń wyznacza pasek na dole ekranu. Ponieważ jednak sama rzeczywistość nie dostarcza dosyć katastrof, dymisji i zabójstw, do rangi breaking news awansuje się wydarzenia coraz mniej ważne i wtórne wobec innych – na czerwony pasek może trafić wszystko: od liczby rannych na drogach we Wszystkich Świętych aż po fakt, że premier wybrał nowego ministra sprawiedliwości, choć telewizja nie zna jeszcze jego nazwiska.
Jeszcze ciekawsze jest to, co wypełnia ramówkę pomiędzy biuletynami wiadomości. Otóż własny dorobek dziennikarski kanałów informacyjnych to prawie wyłącznie emocje i opinie – rozmowy ze świadkami lub stronami wydarzeń i komentarze ekspertów lub dziennikarzy prasowych. Takie wiadomości medioznawcy nazywają miękkimi, w odróżnieniu od twardych, czyli faktów, na których opiera się prasa. Mało tego, jak wynika z amerykańskich wyliczeń, ponad 80 proc. twardych wiadomości w telewizjach informacyjnych i Internecie pochodzi z prasy codziennej. Bez starych mediów nowe byłyby ślepe i głuche.
Nawał doniesień tworzy wrażenie, że TVN24 trzyma rękę na pulsie wydarzeń, a natłok ekspertów – że umie je objaśnić. Ale to tylko wrażenie. Obok ministra Czumy i nożownika z Belgii są jeszcze takie wiadomości, jak obowiązek szkolny sześciolatków czy wielotygodniowy spór gazowy między Ukrainą a Rosją. Amerykańscy medioznawcy nazywają je giętkimi (bending news, w odróżnieniu od breaking, czyli przerywających program), z którymi telewizje radzą sobie znacznie gorzej niż prasa. A objaśniać potrafią tylko tak dobrze jak ich eksperci, dobierani zwykle pod kątem ostrości, a nie wiarygodności poglądów.
Polskie kanały informacyjne nie opisują świata, tylko wytwarzają hiperrzeczywistość, w której wydarzenia płynnie przechodzą w poglądy, analiza w opinię, a emocja w histerię, zaś całość układa się w rozrywkę pod pretekstem informowania, w skrócie infotainment. Podobny zarzut można sformułować pod adresem większości mediów, ale nigdzie hiperrzeczywistość nie jest tworzona tak konsekwentnie, świadomie i spójnie jak w telewizji informacyjnej. Infotainment pozostawałby nieszkodliwą rozrywką, gdyby nie jego miażdżący wpływ na politykę.
Samobójstwo Roberta Pazika komentowała w TVN24 siostra jego ofiary, posłanka PiS, poseł PO i wiceminister ds. więziennictwa. Na pierwszy rzut oka dobór gości zapewniał rzeczowość (wiceminister), pluralizm (posłowie koalicji i opozycji) i refleksję osobistą (siostra ofiary). Ale scenariusz był inny: posłowie mieli skoczyć sobie do gardeł, a siostra Krzysztofa Olewnika oskarżyć rządzących o niedbałość w śledztwie i prześladowanie jej rodziny. Tak też się stało, a program nie wniósł do sprawy nic poza poglądami i emocjami. Zaowocował za to jedną twardą wiadomością: dymisją ministra sprawiedliwości.
Władza dziennikarzy
Studia stacji informacyjnych są dziś ważniejszym miejscem polskiej demokracji niż sala posiedzeń Sejmu. Tyle że pod pozorem bycia nową agorą, miejscem spotkania polityków z obywatelami, są klepiskiem, na którym inscenizuje się walki partyjnych brojlerów. Z niedoskonałej demokracji przedstawicielskiej kanały informacyjne przeniosły nas do ersatzu demokracji bezpośredniej, redukując politykę do rozrywki, a obywateli do roli gapiów, w najlepszym razie sekundantów jednej ze stron.
Same telewizje, zamiast kontrolować władzę, żyją z nią w głębokiej symbiozie, wymieniając dostęp do widzów na dostęp do polityków. Dzień zaczyna się od przepytywania bohaterów poprzedniego dnia w porannych programach radiowych, od południa w telewizjach zaczynają paradować posłowie, komentujący wypowiedzi z poranka, a wieczorem przychodzi czas na pierwszą ligę: rozmowy z ministrami, marszałkami, premierami. Wszystko odbywa się wedle prawideł infotainmentu: tematy widowiskowe i doraźne mają pierwszeństwo przed istotnymi i długofalowymi, zaś opinie i emocje są ważniejsze od faktów i dokonań.
Rządzący narzekają, że nowe media nie interesują się meritum polityki, a skupiają się na potknięciach i wynajdywaniu skandali. Że od logiki emerytur pomostowych bardziej ciekawi je pijana posłanka w kuluarach Sejmu. Że paraliżują rządzenie, bo wzniecają publiczne oburzenie, wskutek którego trzeba dymisjonować dobrych ministrów, gdy ważny przestępca powiesi się w celi. To wszystko prawda. Ale też sama polityka umiejętnie wykorzystuje naturę telewizji informacyjnych, by promować własne cele polityczne i odwracać uwagę nowych mediów od swoich niedociągnięć.
Jeśli czołowa telewizja informacyjna ciąży dziś ku konserwatywnej opozycji, to nie przez sympatię do Jarosława Kaczyńskiego, ale dlatego, że PiS zapewniał jej codzienną dawkę igrzysk i bitnych gladiatorów. Dziś musi wystarczyć Janusz Palikot – z jednej strony niepoprawny politycznie błazen zajmujący media, gdy rząd nie ma czym zapełnić czerwonego paska, z drugiej weredyk, który w imieniu PO mówi to, co partia myśli, a czego nie wypada jej powiedzieć ustami mandarynów. Palikot jest dokładnym odpowiednikiem Jacka Kurskiego, stosuje tylko mniej szkodliwe metody przykuwania medialnej uwagi.
Ale najbardziej dwuznaczna jest rola gwiazd kanałów informacyjnych. Namaszczeni osobistą popularnością kreują się na trybunów ludowych, rzeczników opinii publicznej, a zarazem rozjemców sporu politycznego. W rzeczywistości sami ten spór urządzają, podżegają do awantury, a w wybranych momentach biczują władzę ku uciesze gapiów. Pytanie o zawód, jaki uprawiają Bogdan Rymanowski czy Monika Olejnik, pozostaje zasadne – ale nie dlatego, żeby ich praca nie umywała się do dziennikarstwa, tylko dlatego, że wyszła poza nie i ociera się o władzę. Władzę opartą na oglądalności, której celem jest jej podtrzymanie.
Ale w USA dyktat stacji informacyjnych zaczyna się już kruszyć. Według przewidywań, widownie CNN, Fox News i MSNBC osiągną szczyt w tym roku – tak jak prasa w 1922 r. i dzienniki telewizyjne w 1969 r. W ubiegłym roku Internet po raz pierwszy przegonił gazety jako główne źródło wiadomości w Ameryce, choć pierwsze miejsce zajmują wciąż kanały informacyjne. Ale najciekawszy jest wynik w grupie odbiorców do lat 30: dla nich sieć jest już równie ważnym medium co telewizja. Warto zauważyć, że w Polsce połowę widzów stacji informacyjnych stanowią emeryci. Mobilny Internet może sprawić, że CNN i TVN24 przeprowadzą się do sieci szybciej niż „The New York Times” i „Gazeta Wyborcza”.
Wiadomości w kieszeni
Żadne medium nie rozpowszechnia wiadomości tak wydajnie jak Internet. Robi to szybciej i taniej niż prasa, radio i telewizja, ma większy zasięg i wachlarz środków ekspresji. Dostarcza wiadomości na zawołanie, a nie raz dziennie jak prasa lub co kilkanaście minut jak telewizja. Pozwala je stale aktualizować, a ich ilość ograniczona jest tylko pojemnością serwerów. I najważniejsze: Internet daje odbiorcy możliwość samodzielnego doboru informacji – internauta sam decyduje, o czym, jak szczegółowo i z czyjej perspektywy chce się dowiedzieć.
Sieć w natarciu
@ z Internetu korzysta dziś 1,3 mld ludzi
@ przeciętny internauta spędza w sieci 38 godz. miesięcznie, oglądając 1600 stron
@ poświęcając każdej średnio 50 sek.
@ codziennie przybywa półtora miliona stron
@ 6 z 10 najbardziej uczęszczanych stron w Internecie istnieje krócej niż 4 lata
Tak jak gazety są siłą rzeczy elitystyczne (bo oparte na wyborze wiadomości dokonanym przez redaktorów), a telewizja populistyczna (bo podporządkowana wymogom oglądalności), tak Internet jest medium całkowicie indywidualnym. Odbiorca jest swoim własnym redaktorem, a zarazem całą publicznością. Dlatego w USA najpopularniejszym źródłem informacji w sieci są portale Yahoo News i Google News, tzw. agregatory wiadomości, które zbierają doniesienia prasy i telewizji i układają je wedle popularności. Ale też umożliwiają znalezienie dowolnej informacji w dowolnej gazecie, telewizji lub agencji na świecie.
W polskim Internecie panuje wciąż dyktat masowego odbiorcy, czyli schlebiania najpopularniejszym gustom. Na portalu Gazeta.pl wiodącą informacją był niedawno wynik losowania Lotto, wiadomości ekonomiczne mieszają się z blogami analityków, a informacje polityczne konkurują z doniesieniami z życia Kasi Cichopek (to powód, dla którego witrynę dziennika wydzielono pod adresem wyborcza.pl). Jeszcze bardziej tabloidowy jest serwis tvn24.pl – w rubryce „najważniejsze” widniały w ubiegłą niedzielę m.in. następujące tytuły: „16-latek zabił koleżankę”, „Dziecko zmarło, opiekunowie uciekli”, „Rodzice pili, gaz się ulatniał”, „Koń jechał fiatem” i „Jak zakochałem się w żabie”.
Aby zobaczyć, jak mogą wyglądać wiadomości w sieci, wystarczy wejść na stronę „The New York Timesa”. Portal Nytimes.com to już nie witryna papierowej gazety, tylko odrębne medium: oprócz doskonałego dziennikarstwa i publicystyki oferuje wysmakowaną oprawę multimedialną ze zdjęciami, filmami i komentarzami audio, blogami na temat wydarzeń w toku oraz trójwymiarowymi infografikami, np. z trasy obchodów inauguracyjnych Baracka Obamy. Od niedawna „Times” linkuje też własne artykuły do treści innych dostawców, w tym bezpośrednich papierowych konkurentów jak „The Wall Street Journal”.
Dlaczego? Bo w sieci, gdzie informacja jest za darmo i na wyciągnięcie ręki, rolą medium jest doprowadzenie odbiorcy do tego, czego szuka, a nie wciśnięcie za wszelką cenę własnego towaru. „Wiadomości przestały być produktem, a stały się usługą” – piszą eksperci od mediów Ośrodka Badań Pew. A skoro sieć pozwala dotrzeć do odbiorców rozproszonych po całym świecie, masowość przestaje być równoznaczna z godzeniem różnych upodobań. Wręcz przeciwnie, poszczególni dostawcy celują w podobnych odbiorców, bo tylko wtedy mogą dać poczucie, że szyją usługę informacyjną na miarę.
Już niedługo wiadomości będziemy nosić w kieszeni. Internet stanie się głównym medium informacyjnym, a zamiast po gazetę lub pilota będziemy sięgać po telefon komórkowy lub inne urządzenie przenośne ze stałym dostępem do sieci, na którym wygodnie zapoznamy się z aktualnymi wiadomościami. Ich dostawcami będą zapewne połączone serwisy gazet codziennych i kanałów informacyjnych, które z czasem zastąpią oba te media. Najpierw muszą jednak zacząć zarabiać na ich redakcje.
Z 20 mln użytkowników miesięcznie Nytimes.com jest najpopularniejszą stroną gazetową w Ameryce, ale przynosi wydawcy zaledwie 5 proc. przychodów reklamowych. Pozostałe 95 proc. wytwarza wciąż papierowa gazeta o sprzedaży „tylko” 1 mln egzemplarzy. Time Inc., wydawca największego amerykańskiego tygodnika, który najskuteczniej spośród wydawców prasy eksploatuje Internet, wyciąga z sieci 10 proc. przychodów. Przychody z Internetu nie tylko są nieporównanie niższe, ale rosną zbyt wolno, by w porę zastąpić topniejące wpływy z reklamy papierowej.
Jeden czytelnik gazety papierowej jest dziś wart dziewięciu internautów, na dodatek w sieci nie obowiązuje już monopol gazet na reklamy – jak wylicza Nielsen Online, na serwisy z wiadomościami trafia tylko 7 proc. reklamy internetowej, a większość wędruje na znacznie częściej odwiedzane serwisy poczty elektronicznej (29 proc.) i wyszukiwarki (22 proc.). To dlatego za drugiego po Craigslist zabójcę prasy uchodzi Google. Teraz dzieła dopełnia recesja, przykręcając główne źródło zysków prasy, czyli reklamy w wydaniach papierowych.
Agencja konsultingowa Deloitte prognozuje na ten rok globalny spadek wpływów reklamowych gazet o dalsze 20 proc., wpływów z ogłoszeń o 30 proc. i spadek sprzedaży o kolejne 10 proc. Deloitte nie wróży upadku całego sektora prasowego, ale ostrzega, że co 10 tytuł na świecie będzie zmuszony obniżyć częstotliwość wydań, przejść do Internetu albo zakończyć działalność. Fitch przewiduje, że za rok kilka amerykańskich metropolii nie będzie miało już własnych gazet. W Europie prasowe trzęsienie ziemi będzie nieco łagodniejsze, ale na dłuższą metę efekty będą te same.
Gazety łapią sieć
W USA mniejsze dzienniki już migrują do Internetu – jak 100-letni „The Christian Science Monitor”, który w kwietniu wyda ostatni papierowy numer i przejdzie na edycję bezdrzewną. Wielcy wydawcy na taki ruch nie mogą sobie jeszcze pozwolić, więc podnoszą ceny gazet i redukują koszty, brutalnie odchudzając redakcje. Nieliczne tytuły znajdują nowych, często osobliwych właścicieli, jak londyński „The Evening Standard”, kupiony w ubiegłym tygodniu przez Aleksandra Lebiediewa, byłego rezydenta KGB w Londynie, dziś multimilionera i współwłaściciela rosyjskiej „Nowej Gazety”.
Philip Meyer nie wierzy w upadek „The New York Timesa”. – Ta gazeta jest zbyt istotna dla amerykańskiej demokracji. Mój szef w „The Washington Post” powiedział mi kiedyś: gdyby „Times” nie istniał, jakiś Ford musiałby go wynaleźć – mówi profesor. Na razie z pomocą zgłosił się meksykański miliarder Carlos Slim, który ma już 6 proc. udziałów i pożyczy wydawcy 250 mln dol. na obsługę zadłużenia. Krezusi mogliby wybawić najważniejsze tytuły od presji rynkowej, oddając je fundacjom. Brytyjski „The Guardian” od 70 lat należy do powiernictwa rodziny Scottów, a straty, które generuje, pokrywają zyski z innych publikacji.
We Francji na ratunek gazetom rzucił się sam Nicolas Sarkozy. Już rok temu zwołał Stany Generalne Prasy Drukowanej, by przedstawiły mu swoje rekomendacje. Dwa tygodnie temu ogłosił, że państwo podwoi liczbę ogłoszeń w prasie, zamrozi opłaty pocztowe i dołoży się do rocznej prenumeraty wybranej gazety dla każdego francuskiego 18-latka, by podtrzymać czytelnictwo prasy codziennej. Francja podwoi tym samym dotacje dla sektora gazet, które już teraz sięgają 10 proc. wpływów. Pomoc rządową dla dzienników rozważa także Holandia.
Na dłuższą metę w większości krajów rozwiniętych utrzyma się wiodący dziennik i tygodnik, a konkurenci znikną lub zejdą do sieci. W krajach takich jak Polska, gdzie rewolucja nowych mediów przychodzi z opóźnieniem, zmiany będą mniej gwałtowne. Ale i u nas ocalała część prasy, tak jak wcześniej radio i telewizja, ulegnie specjalizacji, z masowej stanie się niszowa. – Nie ma sensu gonić za masowym czytelnikiem, on już nie wróci – mówi Meyer. – Wydawcy prasy powinni skupić się na robieniu gazet dla tych, którzy pasjonują się wydarzeniami i potrafią docenić doskonałe dziennikarstwo.
Prekursorem jest brytyjski „The Economist”. Tygodnik z małymi zdjęciami, bezimiennymi autorami i mnóstwem inteligentnych analiz podbija USA, a w Waszyngtonie jest bardziej opiniotwórczy niż amerykańscy konkurenci. Globalny pod względem treści, „The Economist” wziął na cel bardzo wąską grupę światowych odbiorców, milionową elitę władzy i biznesu. „Time” dwa lata temu sam obniżył swoją sprzedaż z 4 do 3,4 mln egzemplarzy, zrezygnował z części darmowej dystrybucji. Dziś ma 600 tys. mniej odbiorców, za to bardziej wartościowych dla reklamodawców. We Francji sprzedaż tygodników rośnie na przekór spadającym nakładom prasy codziennej.
Odbiorcy "na miejscu"
Słowo drukowane umiera, ale przed słowem pisanym otwiera się nowy rozdział. Bo Internet, jak bardzo nie pomstowaliby na niego wielbiciele papierowych gazet, też opiera się na słowie, tyle że łączy je z obrazem i dźwiękiem. Druk, radio i telewizja też przechodziły na początku fazę eksperymentów, kiedy ich możliwości wykorzystywano do dziwnych celów. Internet właśnie z niej wychodzi i awansuje do roli dojrzałego medium informacyjnego – już nie tylko porządkuje wiadomości, ale zaczyna je także dostarczać.
Jeśli technologie internetowe będą ewoluować w obecnym tempie, to za kilka lat pojęcie medium straci jakikolwiek sens. Jego istotą jest pośrednictwo, co zakłada odległość między wydarzeniem a jego odbiorcą. Nowe media pokonały już czas – coraz częściej donoszą o wydarzeniach na gorąco, gdy te jeszcze trwają. Wkrótce pokonają też przestrzeń. CNN eksperymentuje już z przekazem trójwymiarowym, a za kilka lat może się okazać, że wydarzenia będziemy oglądać nie tylko na żywo, ale także „na miejscu” – stojąc obok prezydenta USA podczas zaprzysiężenia albo na polu walki w Gazie.
Zniesienie barier czasu i przestrzeni sprawi, że nie będzie już wiadomości. Wydarzenia pozostaną oczywiście nieprzewidywalne, ale rzeczywistość w dowolnym miejscu ziemi będzie dostępna bezpośrednio dla każdego w multimedialnej transmisji. Potrzeby poznania i doznania, które dziś rządzą mediami, zostaną zaspokojone, ale rzeczywistość będzie jeszcze trudniejsza do ogarnięcia i bardziej opresyjna niż dzisiaj.
Jedyne, co na pewno nie zniknie, to zapotrzebowanie na sens – objaśnianie złożoności świata stanie się głównym zadaniem dziennikarzy. Prasa nie napisała jeszcze ostatniego słowa.