Co sądzą Państwo o programie partii Libertas? Czy Lech Wałęsa zrobił słusznie, zgadzając się na wygłoszenie wykładu w trakcie jej kongresu w Rzymie? Czekamy na Państwa opinie na naszym forum.
Czarny dwurzędowy garnitur w białe prążki, złote spinki i błyszczące buty, w kieszeni najnowszy BlackBerry w skórkowym pokrowcu. Elegancja Ala Capone miesza się z powierzchownością dorobkiewicza: Declan Ganley siedzi na krawędzi fotela, co kilka zdań podciąga mankiety i prostuje szyję w kołnierzyku, jakby krawat w unijnych barwach nieco go uwierał. Jest zajmującym rozmówcą, nie sposób odmówić mu elokwencji, ale trudno też oprzeć się wrażeniu, że próbuje być kimś innym, niż jest naprawdę. – Jestem ostatnią osobą, która chciałaby robić zamieszanie – zapewnia.
Gdy spotkaliśmy się na początku roku, miał wielkie plany. Przyjechał do Warszawy zakładać polski oddział Libertasu, pierwszej paneuropejskiej partii politycznej, zrodzonej z organizacji, która doprowadziła do obalenia traktatu lizbońskiego w irlandzkim referendum rok temu. Obiecywał, że wystawi solidnych kandydatów w każdym kraju Unii, wprowadzi ich do Parlamentu Europejskiego pod wspólnym sztandarem i zrobi porządek z unijną biurokracją i deficytem demokratycznym. – Zobaczy pan, jak ogłosimy naszą listę – odgrażał się w styczniu.
Cztery miesiące później znamy już kilka nazwisk: na czele polskiego oddziału Libertasu stoją Daniel Pawłowiec z LPR i b. poseł PiS Artur Zawisza, wśród kandydatów są m.in. Anna Sobecka, Wojciech Wierzejski i Ryszard Bender. Nigdzie poza Polską Ganleya nie przyjmowano też z takimi honorami – w lutym szef Libertasu spotkał się z kard. Stanisławem Dziwiszem, w marcu doczekał się wywiadu w TVP, kierowanej przez nominata LPR Piotra Farfała. Lepsi byli tylko Czesi, których prezydent dwukrotnie spotkał się Irlandczykiem, za drugim razem nazywając go publicznie europejskim dysydentem.
Seryjny przedsiębiorca
Ten polityczny nowicjusz w biznesie zalicza się raczej do oldbojów. Syn biednych imigrantów z Irlandii jako 19-latek zaczął pracę w londyńskiej firmie ubezpieczeniowej. Ale nudne usługi finansowe to nie dla niego, więc młody Irlandczyk szukał innego zajęcia. Na początku lat 90. jakimś cudem zaczyna robić interesy na Łotwie i w Rosji, zbijając fortunę na handlu aluminium i drewnem. Gdy oligarchowie zaczynają rozdawać karty w moskiewskiej polityce, Ganley, seryjny przedsiębiorca, ma już nowe zajęcie: inwestuje w usługi internetowe w kilku krajach Europy.
Pod koniec lat 90. jego firma Rivada Networks wkracza na rynek amerykański, z miejsca zdobywając najbardziej pożądanego klienta – armię USA, której dostarcza sprzęt telekomunikacyjny do użytku na obszarach klęsk żywiołowych. W 2005 r. daje pokaz możliwości, przywracając łączność w Nowym Orleanie tuż po przejściu huraganu Katrina. W tym samym roku w referendach we Francji i Holandii przepada tzw. traktat konstytucyjny, długi dokument, od którego zaczął się trwający do dziś kryzys wewnętrzny Unii. Ganley jest jednym z niewielu, którzy zdobyli się na jego lekturę.
– Zacząłem czytać jako przedsiębiorca, przejęty szansami, jakie przed nami otworzy, upadającymi barierami, ale skończyłem jako ojciec czworga dzieci, myśląc: „O Boże, nie wierzę własnym oczom” – wspomina. Miał wtedy firmy w całej Europie i był, jak tłumaczy, wielkim entuzjastą integracji europejskiej, większym niż przeciętny mieszkaniec Europy, od 1998 r. miał flagę Unii przed domem. – Nie dowierzałem, jak bardzo ten projekt oddalił się od ideałów demokracji. To mnie wystraszyło, ale pomyślałem, że może jestem za głupi, żeby to zrozumieć.
Jeszcze w maju 2004 r. Ganley organizuje międzynarodową konferencję o eurokonstytucji. Zaprasza konstytucjonalistów z 16 europejskich uniwersytetów, równolegle urządza debatę polityczną z udziałem Ala Gore’a, który mówi o procesie pisania konstytucji w USA. Wśród uczestników jest także Andrzej Olechowski. – Na tamtym etapie Ganley prezentował się jako euroentuzjasta – wspomina. – Myślał o tym, by zaistnieć w polityce europejskiej. Nie narodowej, tylko europejskiej. Miał już plan stworzenia ogólnounijnej partii, ale nie takiej, jaka ostatecznie powstała.
Jesteśmy w tarapatach
Sam Ganley mówi, że jego stosunek do Unii zmienił się po tym, co usłyszał od członków prezydium piszącego konstytucję. – Opowiadali, jak po posiedzeniach wracały kolejne wersje traktatu bez umówionych poprawek, za to ze zmianami, których wcześniej nawet nie dyskutowano – mówi. – Gdy część prezydium wytknęła to Valery’emu Giscardowi d’Estaing, który przewodniczył pracom, usłyszeli, że „to są rzeczy, na które trzeba się zdobyć, jeśli chcesz, by w rodzinnej wsi postawiono ci pomnik na koniu”. Wtedy zrozumiałem, że jesteśmy w tarapatach.
Gdy rok temu Angela Merkel doprowadziła do przyjęcia skróconej wersji konstytucji, Ganley postawił sobie za cel utrącenie tego dokumentu. Założona przez niego organizacja o nazwie Libertas przeprowadziła najskuteczniejszą kampanię referendalną w historii Unii, doprowadzając do odrzucenia traktatu lizbońskiego w Irlandii i strącając wspólnotę w jeszcze głębszy kryzys polityczny. Sam Ganley niemal z dnia na dzień zyskał sławę w całej Unii – dla eurosceptyków jako ten, który postawił się establishmentowi, dla eurofilów jako wielki szkodnik.
Błyskawiczna kariera Ganleya od początku budzi kontrowersje. Do dziś dziennikarze insynuują mu kontakty na przemian z KGB, która miała mu rzekomo pomóc w interesach w byłym ZSRR, i amerykańskim wywiadem, dzięki któremu miałby zdobyć kontrakty wojskowe w USA. Tyle że mimo kilkuletnich poszukiwań i ogromnej chęci skompromitowania Irlandczyka, nie znaleziono dowodów ani na jedno, ani na drugie. – Ci, którzy nie potrafią podważyć prawdziwości naszych tez, muszą posuwać się do kłamstw – mówi Ganley.
A tezy są tyleż radykalne, co demagogiczne. Dla Ganleya Unia jest pięknym projektem popsutym przez złe elity polityczne, które zawładnęły jej instytucjami, by móc sprawować nad nią pełną kontrolę. – Od poczęcia Unii w 1957 r. mieliśmy całą serię traktatów, które stopniowo przenosiły suwerenność i decyzje z poziomu narodowego na poziom europejski – mówi. – To dobra rzecz. Według mnie, w wielu obszarach to przeniesienie miało sens. Kłopot polega na tym, że po drodze nie zadbaliśmy o to, by Bruksela pamiętała, dla kogo pracuje i skąd pochodzi jej władza.
By jej to przypomnieć, pół roku temu zamienił Libertas w zaczątek paneuropejskiej partii politycznej z misją demokratyzacji Unii. Recepta Ganleya jest prosta: wprowadzić do Parlamentu Europejskiego ponadnarodową reprezentację, która zmieni unijne instytucje od środka. Dlaczego ponadnarodową? Bo tylko taka będzie niezależna od ugrupowań krajowych, które uzgadniają swoje stanowiska z rządami, manipulując w ten sposób demokracją w Strasburgu. – Kluby w Parlamencie Europejskim to tylko wspólnoty do obsługi jednego faksu – mówi lider Libertasu.
Ganley nie chce słyszeć o tym, że europarlament nie ma wystarczających uprawnień, po części dlatego, że Libertas obalił traktat lizboński, poszerzający m.in. jego kompetencje. – To tępe narzędzie, ale innego nie ma – mówi. – Libertas to pierwsze ugrupowanie, na które będzie można głosować jako na partię ogólnoeuropejską, i które będzie rzeczywiście działać na tym poziomie. Będziemy zabierać głos w sprawie wyboru szefa Komisji Europejskiej, w sprawie suwerenności, w sprawie korupcji, nadużyć i marnotrawstwa przy dysponowaniu środkami unijnymi.
Tajemnica sukcesu
Tajemnicą sukcesu Ganleya przed referendum była machina komunikacyjna. Teraz próbuje powtórzyć ten wyczyn przed eurowyborami. Libertas ma stronę wzorowaną na serwisie kampanijnym Baracka Obamy. Wszystko skąpane w unijnych błękitach bez śladu chałupnictwa, z którym kojarzy się zwykle eurosceptycyzm. Nawet logo partii jest podobne do obamowskiego – zamiast słońca zza horyzontu wyłaniają się złote gwiazdki, symbol zmiany, którą Ganley chce przynieść Europie. Tylko na zwycięstwo na razie się nie zanosi.
Zwerbowanie kandydatów w 27 państwach okazało się trudniejsze niż wygranie referendum w jednym kraju. Na miesiąc przed wyborami najmocniejsze listy Libertas ma w Europie Środkowej, gdzie przechwycił eurosceptyków, tułających się po marginesie życia politycznego. W Polsce pod błękitną flagą wystartują spadochroniarze z LPR i PiS, w Czechach na czele listy stoi były poseł ODS, wyrzucony z partii za głosowanie przeciw własnemu rządowi podczas niedawnego wotum nieufności, liderem łotewskiego Libertasu jest były premier-nacjonalista.
Jeszcze gorzej jest w Europie Zachodniej. Najbardziej prominentnym kandydatem jest Philippe de Villiers, francuski nacjonalista, który wymyślił polskiego hydraulika (co miałby zabrać Francuzom pracę). Poza tym listy są pełne nieznanych nazwisk, a zamiast paneuropejskiej partii powstała zbieranina eurosceptyków, nacjonalistów i skrajnych konserwatystów, których nie łączy żaden wspólny program poza pogardą dla elit, biurokracji i szeroko pojętej Brukseli. W samej Irlandii cała kampania toczy się wyłącznie wokół osoby Ganleya. Tam też Libertas może ponieść najbardziej spektakularną klęskę.
Wstydliwy elektorat
Najnowszy irlandzki sondaż daje partii Ganleya zaledwie 2 proc. poparcia – bardzo mało, zakładając nawet, że część zwolenników Libertasu nie przyznaje się do swoich politycznych sympatii. U podłoża leży zmiana stosunku do traktatu lizbońskiego, o którym Irlandczycy muszą wypowiedzieć się po raz drugi jesienią tego roku. Jeszcze pół roku temu zwolenników i przeciwników było mniej więcej tyle samo, tymczasem według sondażu z końca kwietnia odsetek tych pierwszych skoczył do 68 proc.
Powodem jest kryzys. Irlandia od roku cierpi na dotkliwą recesję, według ostatniego raportu MFW jej system bankowy poniesie najwyższą stratę w stosunku do PKB wśród gospodarek rozwiniętych, znacząco wzrósł też koszt obsługi długu publicznego. Irlandczycy zrozumieli, że gdyby nie strefa euro, ich banki już by dziś nie istniały, a rząd byłby na łasce MFW. Zdają sobie też sprawę, że ponowne odrzucenie traktatu może zaszkodzić irlandzkiej gospodarce, i nie zamierzają ponosić takiego ryzyka. Są wściekli na rząd, ale o wyniku wyborów rozstrzygnie ekonomia.
A to oznacza, że nawet Ganley nie może być pewien wygranej. W sprawach gospodarczych ma bowiem niewiele do zaproponowania, a Irlandczycy widzą w nim przede wszystkim autora kampanii antytraktatowej. Na dodatek, w ubiegłym tygodniu spotkał go ciężki cios wizerunkowy – były dyrektor irlandzkiego Libertasu ogłosił, że zmienił zdanie i uważa, że należy poprzeć traktat lizboński. Nie wiadomo też, jaką rolę odegra w wyborach angielski akcent Ganleya, startuje bowiem w okręgu północno-zachodnim, słynącym z przywiązania do wartości narodowych.
– Ganley nie ma tak naprawdę bazy wyborczej. A wygranie wyborów to coś zupełnie innego niż wygranie referendum – mówi Hugo Brady, politolog z londyńskiego Centrum Reformy Europejskiej. Jego zdaniem, rola Libertasu w obaleniu traktatu została przeceniona, choć niewątpliwie to Ganley wyciągnął z tego wydarzenia największe polityczne profity. – Są doskonali w marketingu politycznym, w posługiwaniu się mediami
i reklamą. Ale cała ta organizacja to Ganley i garstka ludzi. A wejście do polityki, którą sami krytykowali, podważa wiarygodność Libertasu jako stronnictwa antytraktatowego.
Byłoby zabawnym paradoksem, gdyby do Parlamentu Europejskiego weszli kandydaci Libertasu bez założyciela tego ruchu lub gdyby Declan Ganley zdołał wygrać, ale następnie przegrał jesienną powtórkę referendum nad traktatem lizbońskim. Dziś pewne jest tylko to, że Libertas nie zdobędzie 70 mandatów w skali Unii, którymi szafował pół roku temu jej przewodniczący. Do tego potrzebowałby wysokiej frekwencji, tymczasem zainteresowanie eurowyborami od Portugalii po Polskę jest znikome, a kryzys wzmocnił pozycję rządów, a co za tym idzie, tradycyjnych partii.
WIĘCEJ O DECLANIE GANLEYU:
- Eurowróg - Amerykański militaryzm, rosyjskie surowce, a między nimi - irlandzki biznesmen, który dorobił się w bliżej nieznany sposób. Teraz próbuje robić karierę w polityce, walcząc z traktatem lizbońskim.