Kiedy Alan Cave, szef departamentu ds. pracy i emerytur, opowiada o rewolucji, jaką obecnie przechodzi Wielka Brytania, lubi podeprzeć się legendą Davida Freuda, dziennikarza, a potem bankiera, doradcy Tony’ego Blaira i przez chwilę Gordona Browna. Już 10 lat temu Freud założył, że w Wielkiej Brytanii pracować będzie aż 80 proc. osób zdolnych do pracy. Wywoływał kąśliwe komentarze, ponieważ świeży premier Tony Blair zastał dwucyfrowe bezrobocie i całe regiony kraju podgniłe wielopokoleniową biedą, dragami i alkoholem.
Freud przekonywał, że kluczowe dla kraju jest uelastycznienie rynku pracy, polegające mniej więcej na tym, że najtrudniejszym, uporczywie niepracującym obywatelem (pozostającym bez pracy ponad 20 lat albo niepracującym nigdy w życiu), zamiast państwowych urzędów pracy, zajmą się odpowiednie firmy prywatne. Uporczywie bezrobotny w wydaniu brytyjskim to górnik z okolic Doncaster, który stracił pracę w czasie rządów Margaret Thatcher, jest beneficjentem wszystkich możliwych zasiłków, pije, ma bezrobotnego syna i na koncie wyroki za rozbój. Nie ma za to motywacji do pracy. Urząd jest wobec tego obywatela bezsilny i chętnie przekaże go bardziej sprawnej instytucji, na przykład prywatnym specjalistom, którzy podejmą się zmobilizowania człowieka do skutecznego podjęcia roboty. Państwo zapłaci za efekt, nie za starania. Efektem jest namówienie uporczywego do szukania pracy, przygotowanie go do niej i utrzymanie przez niego posady. Przez cały rok.
Freud wyszedł z założenia, że standardowe metody pomagają standardowym bezrobotnym, a najtrudniejszymi przypadkami należy zająć się w sposób szczególny. Słowem: administracja niech administruje, człowiekiem w potrzebie niech się zajmie specjalista metodami wybranymi przez siebie.
Obecnie w Wielkiej Brytanii pracuje 70 proc.