Od dnia narodzin (16 kwietnia 1991 r.) stała się żywym symbolem triumfu młodego polskiego kapitalizmu. Mimo trudnych początków już po trzech latach przeżyła swój pierwszy gwałtowny rozkwit. Zakończył się wiosną 1994 r. też pierwszym spektakularnym spadkiem indeksów i to o ponad połowę w ciągu miesiąca. Potem, wraz z rosnącą gospodarką, znów mozolnie pięła się w górę. Ciężko doświadczona w czasie recesji lat 2001–2002 od 2003 r. stała się ponownie miejscem magicznego pomnażania pieniędzy. A kiedy już wszyscy uwierzyli, że tak będzie zawsze – rok temu po raz kolejny runęła, pożerając znaczną część oszczędności Polaków ulokowanych w akcjach i jednostkach funduszy inwestycyjnych.
Czym więc jest warszawska giełda? Sprawnie działającą instytucją rynku kapitałowego, która umożliwia szybszy rozwój polskich przedsiębiorstw? Miejscem pomnażania oszczędności milionów Polaków? Czy też może jest to loteria, gdzie skromne kapitały skromnych ludzi padają ofiarą nieprzewidzianych kaprysów rynku albo świadomych oszukańczych spekulacji?
Teoretycznie giełda to nic skomplikowanego: miejsce, gdzie firmy poszukujące środków na rozwój sprzedają akcje nowym współwłaścicielom. Ci ostatni zyskują dzięki temu wpływ na zarządzanie oraz prawo do części zysków. Dla spółek to dobry sposób znalezienia chętnych do podzielenia się ryzykiem i nadziejami na przyszłe dochody, zazwyczaj mniej kosztowny od bankowego kredytu. Z kolei dla kupujących to doskonała metoda na zainwestowanie oszczędności wówczas, gdy jest ich za mało na uruchomienie własnej firmy – bo na dłuższą metę zyski z dobrze zarządzanego przedsiębiorstwa znacznie przewyższają to, co możemy mieć z bankowej lokaty. Aby zaś obie strony dobrze wiedziały, na co się decydują, giełda wymaga od firm, które chcą sprzedawać swoje akcje, respektowania określonych zasad przejrzystego, publicznego raportowania o sytuacji finansowej. Słowem, giełda to teren, na którym można przygotować i zawrzeć małżeństwo (to się dopiero okaże, czy udane) inwestora z potrzebującą kapitału firmą.
Z prawnego punktu widzenia różnica pomiędzy wejściem do spółki strategicznego inwestora, który negocjuje przy stole z dotychczasowymi właścicielami, a kupnem kilku akcji podczas giełdowej sesji jest niewielka. W praktyce jest to jednak różnica kolosalna. Po pierwsze, drobny inwestor giełdowy w ogóle nie jest zainteresowany wpływem na zarządzanie firmą, zarówno z powodu niewielkiej siły głosu (kilka akcji daje mikroskopijny udział w kapitale firmy, a więc również mikroskopijną wagę głosu na zgromadzeniu wspólników), jak braku takich intencji (kupuje akcje, aby na nich zarobić, a nie po to, by zarządzać firmą – na czym się zazwyczaj nie zna). Zamiast uczestniczyć w zebraniach wspólników, drobni inwestorzy głosują nogami pozbywając się akcji firm, które nie przynoszą oczekiwanych profitów. Po drugie, drobny inwestor nie negocjuje ceny kupowanych akcji z właścicielami, ale zdaje się na działanie rynku – akceptuje przy zakupie taką cenę, jaka akurat ukształtowała się skutkiem gry popytu i podaży. Nie zadaje też sobie trudu analizy rzeczywistej wartości aktywów. Po trzecie, niezbyt interesują go także udziały w zyskach. Główną motywacją zakupu akcji jest wiara, że jej giełdowa cena wzrośnie – wysoka zyskowność firmy jest więc ważna tylko o tyle, o ile przekłada się na perspektywy podrożenia akcji.
Giełda żyje własnym życiem, a podejmowanych tam decyzji nie da się wytłumaczyć porównaniem kosztów i korzyści na podstawie analizy finansów spółki. Ponieważ zakupy akcji dokonywane przez drobnych inwestorów tak bardzo różnią się od racjonalnego zakupu udziałów przez strategicznego inwestora, emocje z reguły biorą górę nad zimną kalkulacją. Drobni inwestorzy nie mają informacji, które pozwoliłyby im przewidzieć przyszłe zmiany wartości akcji. Zazwyczaj albo zdają się na porady analityków (również nieposiadających tej wiedzy, ale przynajmniej udających, że ją mają), albo sami starają się odgadnąć przyszłe trendy. I może im się wydawać, że mają w ręce niezbędne narzędzia.
W czasie pierwszego giełdowego szaleństwa w końcu 1993 r. jedna z gazet cytowała opinię drobnego inwestora kupującego akcje Wedla. Mówił, że „idą święta, więc ludzie kupują dużo słodyczy i akcje na pewno zdrożeją”. Obecnie wystarczy wejść na fora internetowe, aby przekonać się, że wielu drobnych inwestorów nauczyło się korzystać z prostych programików komputerowych, które na podstawie analizy trendów cenowych z przeszłości pozwalają rzekomo prognozować przyszłe zmiany cen (jest to tzw. analiza techniczna cen akcji, prowadzona bez uwzględnienia sytuacji finansowej spółek). Z wiarą w analizę techniczną (i wiążące się z nią tajemniczo i mądrze brzmiące nazwy: fale Eliotta, formacje potrójnego szczytu, poziomy zniesienia Fibonacciego) jest jak z czarną magią – albo się w nią wierzy bez zastrzeżeń, albo się ją wyśmiewa. Kto wierzy, ten jest gotów rozszarpać na strzępy krytyków i uznać, że niepowodzenie w prognozowaniu wynika wyłącznie z oszustw, które popełnili spekulanci.
Największy ładunek irracjonalności na giełdzie wiąże się jednak z rządzącymi tłumem emocjami. Można słuchać rad analityków, można wpatrywać się w wykresy na ekranie komputera, ale i tak główna masa inwestorów giełdowych zachowuje się jak stado owiec. Jeśli na giełdzie trwa hossa i ceny rosną, drobni ciułacze zaczynają wierzyć, że będzie tak już zawsze. I masowo kupują akcje. Albo bezpośrednio, albo za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych. A ponieważ na giełdzie o cenach decyduje tylko popyt i podaż, to stały wzrost popytu przy ograniczonej na krótką metę podaży powoduje stały wzrost cen, aż do poziomu, gdy owe ceny ewidentnie tracą jakikolwiek związek z rzeczywistą wartością firm.
Tak właśnie powstają bąble spekulacyjne. W momencie, w którym wielcy inwestorzy uznają, że ceny akcji zostały wywindowane do nadmiernie wysokiego poziomu i przestają wierzyć w ich dalszy wzrost, zaczynają dokonywać operacji masowej sprzedaży. Ceny zaczynają gwałtownie spadać, na co drobni inwestorzy, niezdający sobie dotąd sprawy z ryzyka, reagują masowym wycofywaniem pieniędzy z giełdy, często zmieniającym się w paniczną ucieczkę. A efektem panicznej ucieczki staje się prawdziwe, głębokie załamanie kursów akcji. I to jest właśnie cała prawda o giełdzie. Ale na parkiet można patrzeć też z innych stron.
Optymiści powiedzą, że giełda to pożyteczny, służący rozwojowi gospodarki rynek. Potrzebujące pieniędzy firmy mogą na nim zdobyć niezbędny kapitał, a posiadacze finansowych nadwyżek mogą je długookresowo ulokować. Co więcej, zmieniające się nieustannie ceny akcji stanowią ważną informację o kondycji firm i o jakości pracy ich zarządów. I wreszcie, to tutaj panują jasne zasady obowiązkowej sprawozdawczości finansowej, które powodują, że finanse spółek są bardziej przejrzyste, a ich sytuacja łatwiejsza do zdiagnozowania.
Pesymiści eksponują ciemniejsze aspekty tego rynku. Narzekają, że na giełdzie emocje rządzą silniej od logiki, ceny mogą zmieniać się nie z tego powodu, że zmienia się rzeczywista wartość firm, ale z powodu niekontrolowanej i często nieracjonalnej chęci zakupu lub sprzedaży. Przypominają, że na parkiecie nie brak spekulacyjnych prowokacji zmierzających do zmiany nastawienia dużych grup rozemocjonowanych inwestorów (mimo istnienia prawnych regulacji, które zakazują takich działań pod groźbą więzienia). I gdzie akcja nie jest już odbiciem cząstki realnie istniejącej firmy, ale żetonem używanym w hazardowej grze.
Czym więc jest warszawska giełda? Najkrótsza odpowiedź będzie brzmiała: jest po prostu giełdą, z jej zaletami i wadami. W powszechnej opinii udało się ją dobrze zorganizować, wprowadzić przejrzyste (najlepsze w krajach Europy Środkowej) regulacje rządzące obrotem akcji, zapewnić dynamiczny rozwój, spowodować, że stała się atrakcyjnym źródłem nowego kapitału dla firm. Ale jednocześnie nie udało się jej ochronić przed irracjonalnością ludzkich zachowań.
Początki były takie skromne... Duch wolnego rynku wkroczył do starych murów byłej siedziby upadłej PZPR. W salach zajmowanych dawniej przez partyjnych aparatczyków rozsiadła się grupa młodych maklerów (uzbrojonych w absolutnie niezbędne do prawidłowego uprawiania zawodu czerwone szelki!), a na parkiet trafiły akcje pięciu sprywatyzowanych spółek. Malkontenci mogli oczywiście mówić, że w skali całej, przeżywającej wówczas burzliwe czasy, polskiej gospodarki było to niewiele, że mieliśmy do czynienia z zabawką udającą prawdziwą giełdę, że banki nie chciały jej akcji, więc kupił je Skarb Państwa.
Mimo to rozwój giełdy okazał się sukcesem. Zaowocowały trafne decyzje podjęte na początku funkcjonowania. (W tym także ta ryzykowna o odejściu od obrotu papierowymi akcjami na rzecz zapisów w komputerze). Efekt jest taki, że w ciągu 17 lat liczba spółek wzrosła z pięciu do 366, a wartość obrotów akcjami zwiększyła się kilkanaście tysięcy razy. Wartość głównego indeksu WIG (reprezentującego przeciętne ceny akcji) wzrosła w tym czasie czterdzieści razy, a przeciętna roczna stopa zwrotu wyniosła 25 proc. Warszawska giełda awansowała do roli jednego z dwóch najważniejszych rynków w regionie (obok Wiednia) i stała się normalną, ważną częścią polskiego systemu finansowego. Dziś giełda nie rządzi polską gospodarką, ale dobrze wspiera jej rozwój.
Z drugiej strony giełda pokazała także mniej piękne oblicze. Nie udało się ustrzec warszawskiego parkietu przed gwałtownymi zawirowaniami, histerycznymi nadziejami i gorzkimi rozczarowaniami. Choć teoretycznie siła giełdy powinna być odbiciem dobrych perspektyw polskiej gospodarki, wydarzenia ostatniego roku udowodniły, że tak nie jest. O spadkach w Warszawie nie decydowały wcale dane napływające z polskiej gospodarki, ale z amerykańskiej Wall Street. Polscy analitycy okazali się zupełnie bezradni i ograniczają się zazwyczaj do powtarzania opinii, które zdołali rano wyczytać na internetowych stronach komentatorów amerykańskich (czasem przez niezrozumienie coś zabawnie przekręcając).
Duże grupy polskich inwestorów zachowują się irracjonalnie, pozbywając się akcji wtedy, gdy ich cena jest najniższa. Stosunkowo niewielka – z globalnego punktu widzenia – skala rynku powoduje, że nawet niewielkie ruchy spekulacyjnego kapitału wywołują silne wahania cen akcji. A jasnej odpowiedzi na pytanie, jak właściwie powinna rozwijać się nieduża giełda w niedużej gospodarce, z jednej strony zagrożona wyniszczającą konkurencją innych parkietów, z drugiej zaś marginalizacją przez ewentualnych silniejszych od niej strategicznych inwestorów, nadal nie ma.
Słowem, mimo wielu sukcesów, przyszłość warszawskiej giełdy jest niejasna. Jej główną siłą jest oparcie w rosnącej polskiej gospodarce, jej główną słabością ciągle niewielka skala i podatność na wstrząsy – te płynące z zewnątrz i te generowane w kraju. Prezes Ludwik Sobolewski wielokrotnie powtarza, że giełda nie jest miejscem, gdzie się „gra”, ale gdzie się „inwestuje”. I oby tak było. Niestety, spora część obecnych na warszawskim parkiecie klientów ma w tej sprawie odmienne zdanie.
Inne teksty Witolda M. Orłowskiego:
- Reforma, a nie pro forma - Po wstukaniu do wyszukiwarki Google hasła „uelastycznienie rynku pracy” uzyskamy 12 tys. wskazań, „reforma emerytalna” pojawi się 32 tys. razy, a „reforma finansów publicznych” ponad 170 tys.! Gdyby sama dyskusja wystarczała, polskie finanse publiczne byłyby już naprawione nie raz.
- Siedem chudych lat - Żyjemy w ciekawych czasach, ale i przerażających. Po świecie znowu rozlewa się fala głodu. To największy wstyd naszej cywilizacji.
- Biada, idzie bieda - Machina światowych finansów, która działała całkiem dobrze, nagle jakby się zacięła. Czy czeka nas potężny globalny kryzys finansowy?
- Wydawanie to wyzwanie - Państwowe pieniądze można wykorzystywać dużo bardziej racjonalnie. Dlaczego u nas jest to takie trudne?
- Dołujący wzrost - Przyzwyczailiśmy się do niskiej inflacji. Dziś widać, że trochę za szybko i za łatwo.